Kajetan Kundzicz – opowiadania
Chłopaki z Kentucky
Dla N., G., K.
Zawsze było nas znacznie mniej, niż mogłoby się zdawać. Skuleni w czterech ścianach, przekrzykiwaliśmy się nawzajem, a alkohol, który w siebie wlewaliśmy, ułatwiał drogę zarówno zwierzeniom, jak i salwom śmiechu budzącym sąsiadów na całej ulicy. Byliśmy grupą zebraną przypadkiem, na pewno nie z własnej woli. Ta sama szkoła, trzeba było jakoś przeżyć, wspólnie było łatwiej. Wiedzieliśmy o sobie zbyt mało i zbyt wiele. I nigdy nie próbowaliśmy wykształcić wspólnej czułości. Jej rzadkie przejawy sprowadzały się do kojącego tonu i wyssanych z palca błahych zapewnień, że nic się nie stało, jeśli stało się coś wielkiego. Coś wielkiego, to znaczy, że zbiło się szkło, to znaczy, że któryś z nas zrobił chwiejnym stąpnięciem dziurę w dachu. Trwaliśmy w pijackim tańcu, nie zważając zarówno na siebie, jak i na otoczenie. Wiedzieliśmy o sobie zbyt mało i zbyt wiele.
– Coś o mnie? Lubię od tyłu. Od przodu też. (Śmiech) A ojciec zdradził matkę i za nic nie wiemy, jak
w domu sobie z tym poradzić.
– Powinna go zostawić, nie? Jakim kutasem trzeba być.
– Hola, hola, rozmawiasz o moim ojcu. (Pauza)
– Ja tylko mówię, wiesz… (Pauza na łyk wódeczki) Mój ojciec to też kutas. Jak byłem mały, to mnie bił. To próbujemy tę karmę dla kotów czy nie?
Często na spotkaniach odpływałem. Myślałem o ciotce, której nie znałem zbyt dobrze, a która straciła nogę podczas wojny, wyskakując z pędzącego pociągu. Myślałem o traumach wszystkich przeszłych pokoleń i gdzieś głęboko czułem wstyd za to, że moją historią, moją rzeczywistością, jest wóda
i żartowanie. A gdy podnosiłem wzrok, to widziałem, że wszyscy gdzieś w głębi czujemy ten wstyd. Ten wstyd wyznaczył nasze poczucie solidarności. Pokolenie bez widzialnego zagrożenia na horyzoncie, które nie potrafi docenić chwili, które zjednuje się i we własnej niemocy nienawidzi się nawzajem, ale też nie ma siły, by jakkolwiek zmienić ten stan rzeczy. Naszą solidarnością była pustka dni. Było bezwiedne trwanie, które odbierało znaczenie słowom, które odbierało wartość gestom. Wśród cynizmu, ksenofobii podszytej żartem i oceanu alkoholu, my kochaliśmy się, wiedząc, że zarówno dzisiaj, jak i jutro nie mają żadnego znaczenia.
O swoich planach mówiliśmy nieśmiało. O pasjach prawie w ogóle. To, co nas ze sobą związało, zdarzyło się poza nami. A gdy opadł gęsty pył dojrzewania, dostrzegliśmy wszyscy, że jesteśmy wydmuszką. Że nie mamy żadnego znaczenia, że nasze więzi go nie mają.
A potem nadszedł koniec. Najsłabsze ogniwo w łańcuchu się zerwało. I swoim zerwaniem podważyło wszystkie więzi, jakie dotychczas nas łączyły. Przez wyrwę w łańcuchu przedostało się zwątpienie.
I mimo że spotykaliśmy się jeszcze, wciąż wracając do tego zawieszenia, które w międzyczasie zdążyło stać się jednym z fundamentów naszej tożsamości, to potrzeba zmiany, która kiełkowała dotychczas w niedopowiedzeniu, w końcu ujrzała światło dzienne. Wkrótce każdy z nas poszedł
w swoją stronę. Rany dawno się już zabliźniły. Czasem się spotkamy. O wspólnym czasie mówimy rzadko i ze wstydem. Przekrzykujemy się nawzajem planami, jakie mamy w swoich szarych życiach. Ze zmarszczonym czołem rozwijamy się na temat problemów i rozterek dorosłościi niezależności. Niekiedy jednak zapominamy się. Do nosa dociera odległa woń spoconych ciał i alkoholowego oddechu. W uszach słyszymy, zdałoby się, dawno zapomniany szum nieważkości. Widzimy przed oczami stłumione światło żarówki i pajęczyny, które zbierały się na suficie miejsca, do którego wszyscy należeliśmy, które mimowolnie stworzyliśmy. I między zapobiegawczymi zwrotami
i pozorami powagi, między zachowawczym humorem i przestrzeganiem savoir vivre’u, wszyscy tęsknimy gdzieś głęboko w środku za tym czasem, w którym trwaliśmy razem i nic nie miało znaczenia. Za czasem, w którym tańczyliśmy, nie musząc zastanawiać się, kim jesteśmy. Za czasem, kiedy nasze ciała zjednywały się, a największe traumy zapładniane były przez słaby i zbyt wulgarny żart. Kiedy nie z własnej woli stworzyliśmy komunę, w której w dymie i w szumie każdy rzygał wszystkim, co się w nim kotłowało, wiedząc, że nie miało to żadnych konsekwencji.
Jesteśmy szarymi ludźmi z klasy średniej, którzy próbują utrzymać się na powierzchni. Wiemy o sobie za mało, by stać się częścią naszych teraźniejszych żyć, wiemy o sobie za dużo, żeby zapomnieć
i gdzieś w głębi nie tęsknić.
Przemiana
Uderzyła cię tuż obok skroni. Kilka centymetrów – i padłbyś bez życia. Sąsiad, któremu zdarzyło się być doktorem, opatrzył ci czoło, a ona odgrażała się, że masz szczęście, że masz pieskie szczęście.
I mimo że wszystkie jej gesty zwrócone były przeciwko tobie, ty i tak chciałeś wierzyć, że gdzieś
w głębi ulżyło jej, że rana szybko się zasklepi. Patrzyłeś jak obmywa metalową miskę dla psa z krwi. Wyobrażałeś sobie, że obmywa tak twoją głowę. Za nic nie chciałeś dopuścić do siebie myśli, że zniknąłbyś z jej życia tak gładko, jak twoja krew znikała w zlewie. Doktor sąsiad zrobił, co mógł,
z opatrunkiem na głowie odprowadziłeś go do drzwi. Uścisnęliście sobie dłonie. Chociaż mieszkacie naprzeciw, zobaczysz go dopiero w sylwestra.
Tradycją jest, że w waszym bloku, tuż przed północą, wszyscy mieszkańcy schodzą przed budynek
z kieliszkami. Cieszą się, wznoszą toasty, by wódą i szampanem oczyścić się z cierpienia, jakie przyniósł mijający rok. Chciałbyś codziennie mieć sylwestra. Codziennie błąkać się i zalewać wódą niewygodne miraże. Ale to wszystko na nic, bo z każdym zachrypniętym porankiem kac sprawia, że przeszłość coraz mocniej i mocniej rozsadza ci czaszkę.
Sąsiad doktor zamknął za sobą drzwi. Głuchy trzask wyrwał cię z zamyślenia. Ospale przekręciłeś klucz w zamku i odwróciłeś się. W głębi korytarza stał jej syn. Mały bambaryła, zwracała się do niego czule, ale ty nienawidziłeś go tak samo, jak każdego innego refleksu jej poprzedniego małżeństwa. Chłopiec wyglądał jak on, chodził jak on. Każdym gestem rozdrapywał spokój i poczucie pewności. Zawsze, gdy patrzyła na swoje dziecko, ty w żołądku czułeś ścisk, jakby przez to miała sobie uświadomić, że nigdy nie przestała kochać swojego pierwszego męża. W końcu to on ją zostawił. Zdradził i zostawił wszystko to, co zbudował. A ty, w, zdałoby się, najwłaściwszym momencie zapukałeś do jej drzwi. Drzwi, które ledwo trzymały się w zawiasach. Czekając na odpowiedź, oparłeś się o ścianę, z której odpadał tynk. Prychnąłeś z pogardą, stanąłeś pewniej i przeczesałeś rzadkie włosy. A gdy ona otworzyła drzwi, za jej plecami zobaczyłeś zgliszcza. Zaprosiła cię do środka. Wszedłeś i rozsiadłeś się na ocalałym fotelu. Z przymkniętymi oczami czekałeś na komplementy
i błaganie. A ona, wpatrując się niewzruszenie w okno, po prostu zaproponowała ci kawę. A potem patrzyłeś jak z gracją poruszała się między szczątkami i nie mogłeś zrozumieć, skąd wciąż ma
w sobie tyle godności. Prędko uświadomiłeś sobie, że to ona wzięła ciebie, wzięła, bo chciała.
Bo emerytura wojskowa, bo zapewni synkowi lepszy byt. I nawet jeśli na pierwszych spacerach była beztroska i w oku miała błysk, ty wiedziałeś, że po prostu taka jest, że nigdy nie chodziło o ciebie.
I poddałeś się jej, obdarzając gorliwym uczuciem, które z dnia na dzień zatracało zdolność mowy, które z dnia na dzień kruszył tępy gniew. A gdy gniew stawał się nie do zniesienia, ty przelewałeś go na tę małą istotę, która każdym swoim oddechem podważała twoją męskość. Tego dnia znalazła siniaki na ciele synka. Mówił, że spadł ze schodów, ale ona nie uwierzyła. Uderzyła cię tuż obok skroni. Kilka centymetrów i padłbyś bez życia.
Zbliżyłeś się do chłopca, on odruchowo skulił swoje wątłe ciało. Pochyliłeś się i wyszeptałeś, że wiesz, że cię nie zdradził. Że tak się zachowują prawdziwi mężczyźni i że więcej go nie uderzysz. Do jego oczu napłynęły łzy, ale nie odezwał się. Kiwnął głową i na miękkich nogach poszedł do swojego pokoju. Uśmiechnąłeś się. Uśmiechnąłeś, bo nie wiedziałeś, że na zawsze zmieniłeś jego rozumienie sprawiedliwości i solidarności.
Wszedłeś do salonu. Kolory tańczyły w telewizorze, a w powietrzu unosiły się przeróżne komunikaty. Ona siedziała sztywno z dłońmi złożonymi na kolanach. Jej makijaż był delikatnie rozmazany. Zanim zdążyłeś się odezwać, ona wycedziła przez zaciśnięte usta, nawet na ciebie nie spojrzawszy, że nigdy, ale to przenigdy ci nie przebaczy. Zamarłeś. Dopiero wtedy dostrzegłeś delikatne zmarszczki na jej czole. I długie linie, które przekątnie przecinały policzki pod oczami. Długie linie jak dwie rynienki, po których mogły spływać łzy. Nerwowo oblizywała usta. Zobaczyłeś, że jej dłonie drżały. Zobaczyłeś, że spod czerwieni szminki, spod czerni tuszu do rzęs i spod różowego pudru na policzkach wymykało się jej prawdziwe, złamane oblicze. I chyba pierwszy raz zobaczyłeś jej naturę, która wymknęła się przypadkiem spod pancerza, który przywdziewała codziennie rano, pierwszy raz poczułeś to, co czuła ona. Że skrzywdziła swoje dziecko, wybierając ciebie. Twoja twarz zajęła się wstydem. Czerwień na nowo prysnęła z rany na czole. Zaślepiony gniewem krzyczałeś na nią. Krzyczałeś długimi rzędami pustych słów, a ona wchłaniała je, oddychając coraz głębiej. Aż w końcu spojrzała na ciebie, a ty gdzieś we wnętrzu siebie wiedziałeś, że już nigdy jej nie złamiesz.
Machnąłeś na nią ręką. Z barku chwyciłeś dwie butelki wódy i zamknąłeś się w sypialni. Wiedziałeś, że jesteś bezpieczny, że ona nigdy nie przyjdzie. Co noc, od kiedy zaczęliście być razem, śpi w łóżku
z synem. Chciałeś splunąć małemu w twarz, nie byłeś w stanie zrozumieć jego delikatności. Pijąc wódę, kieliszek za kieliszkiem, przypomniałeś sobie, jak w poprzednią wiosnę zabrałeś go na polowanie. Jak pomogłeś mu chwycić za broń, jak wycelowałeś z nim w młodą sarnę. Jak kazałeś wolniej oddychać i przymknąć jedno oko. Jak wydarł się na cały las, zanosząc się płaczem. Jak spłoszył zwierzynę, którą później byś oskórował, jak nie potrafiłeś go uspokoić, jak pierwszy raz zdzieliłeś go po twarzy. I pomyślałeś wtedy o tym, jak twój własny ojciec zdzielił cię po twarzy. A potem jak stracił kciuk w pracy w tartaku. A potem jak odszedł. I wlewałeś w siebie wódę, chcąc o tym wszystkim zapomnieć, ale nie mogłeś, już nawet wóda nie pomagała w powstrzymaniu potoku wspomnień. Pomyślałeś o chlewie, w którym żyłeś, będąc młodym chłopakiem w czasach okupacji. Jak podbierałeś zgniłe jabłka z koryta świń. Przypomniałeś sobie dwóch żołnierzy niemieckich, którzy zabierali dziewczęta ze wsi do stodoły, żeby je gwałcić. Przypomniałeś sobie, jak chwyciłeś w dłonie siekierę twojego ojca, ostatnią pamiątkę po nim. Jak zaczaiłeś się w stodole, za stogami siana
i czekałeś. A kiedy przyszli ci dwaj żołnierze z młodą dziewczyną i zaczęli rwać jej suknię, ty wyszedłeś z ukrycia i zamachnąłeś się. Ojciec uczył cię, jak się robi siekierą. Jak uderzyć, żeby dobrze wbić klin, jak trzymać stylisko, żeby nie nadwyrężyć ramienia. Usłyszałeś trzask złamanej kości, na twarzy poczułeś ciepłe krople. Kiedy się opamiętałeś, zobaczyłeś, że przed tobą leży dwóch żołnierzy. Podniosłeś wzrok, widziałeś, że dziewczyna ucieka. Pospiesznie ułożyłeś ciała żołnierzy między stogami, zabrałeś im wszystkie kosztowności, a zapałkami, które jeden z nich miał przy sobie, wznieciłeś ogień. A potem uciekłeś w nieznane, zostawiając za sobą purpurowe niebo. Minęły lata,
w końcu trafiłeś do szkoły oficerskiej w Rosji. Nauczyli cię musztry i że nade wszystko najważniejsze jest nie wylewać za kołnierz. Pusta butelka stoczyła się ze stołu i spadła na podłogę. Ogarnęła cię przytłaczająca siła, jakiej nigdy wcześniej nie czułeś. I raz po raz z twoich trzewi wyrywał się szloch. Spadłeś z krzesła, nogi odmówiły ci posłuszeństwa. A ona weszła do sypialni. Gdy cię zobaczyła, nic nie powiedziała. Odwróciła się i wyszła. Wróciła po chwili ze zmiotką i zabrała się za sprzątanie szkła. Widziałeś ją niewyraźnie przez łzy. Wyszeptałeś, że powinieneś był umrzeć w tym chlewie. Powinieneś był umrzeć. Ona, wciąż milcząc, podeszła do ciebie i pomogła ci wejść na łóżko. A potem przykryła cię grubym kocem.
Od tamtego czasu rzadko opuszczałeś swój pokój. Tylko w wypadku ważniejszych okoliczności, świąt, czyichś jubileuszy. Stawałeś przy drzwiach i nieśmiało prosiłeś ją o wódkę. Przynosiła ją wieczorem, w tym czasie ty pisałeś dziennik. I z każdym stawianym znakiem coraz bardziej wtapiałeś się w swoją sypialnie. A ona codziennie przynosiła ci jedzenie, przynosiła wódę. Płaciła za nie z twojej emerytury, resztę brała dla siebie. Żyliście w jednym domu, ale wyłącznie obok siebie. W pewnym momencie twoje ciało zaczęło rozciągać się i wywijać nienaturalnie. Nie mogłeś już pisać. Zanim się obejrzałeś, twój kręgosłup stał się zaprawą dla ściany nośnej, twoje ramię zmieniło się w lampę. Twoje krzaczaste brwi zmieniły się w półkę na ścianie, a resztka twoich rzadkich włosów zmieniła się w dwie doniczki z małymi kwiatami. W końcu zniknąłeś cały, cały stałeś się swoim pokojem. I przez wiele lat obserwowałeś. Patrzyłeś, jak ona uśmiecha się, kiedy jej mały bambaryła, który w międzyczasie stał się dorosłym mężczyzną, pomaga jej z wnoszeniem nowej szafy. Widziałeś błysk
w jej oku, kiedy kołysała się, puszczając z odtwarzacza „tych lat nie odda nikt” i inne utwory, do których przyszło wam kiedyś razem tańczyć. Widziałeś, jak po latach jej syn znalazł twój dziennik. Jak siedział i go czytał, a kiedy skończył, musiał otrzeć łzy. A potem zabrał go ze sobą, przytulając do piersi. Nie potrafiłeś tego zrozumieć. Po czasie twoje ramię sprzedano na targu staroci. Twoje włosy w końcu zwiędły. Twój kręgosłup trzeba było przemalować. Przestałeś poznawać samego siebie i tę coraz starszą kobietę, która krzątała się od czasu do czasu w twojej sypialni, w tobie. W końcu zniknąłeś. Dni są teraz znacznie krótsze, a ona, kiedy wraca jej pamięć, myśli o swoim pierwszym mężu.
Kajetan Kundzicz – urodzony w Gdańsku, obecnie student MISH na Uniwersytecie Wrocławskim. Swoim pisaniem stara się odnaleźć mały realizm magiczny.
Weronika Węgrzyn – mieszka i tworzy w Warszawie, ale w wolnych chwilach często ucieka do natury. Jest studentką grafiki stołecznej ASP, a prywatnie miłośniczką gotowania oraz tatuażu. Inspiruje się popkulturą, historią sztuki oraz grzybami. Lubuje się w grafice warsztatowej oraz działaniach intermedialnych.