Kaja Kędzioł – opowiadanie

Ilustrowała: Maia Grotowska

Kaja Kędzioł – opowiadanie

Węgielki pełne kurwików

Jak zwykle kupiła bilet zbyt późno, więc brakowało już tych z przydzielonym miejscem. Siedziała zatem w Warsie, sama, przy dwuosobowym stoliku. Towarzyszył jej wyłącznie cydr, który wypijała jak najmniejszymi łykami, bo tylko takim sposobem mogła sobie zagwarantować sześciogodzinną podróż z brakiem wyrzutów sumienia o bezzasadne zajmowanie miejsca w restauracyjnym wagonie. Zrobiła już wszystko, co sobie na tę trasę zaplanowała – przeczytała tekst na studia, napisała zaliczeniowy esej, nadrobiła muzyczne zaległości, podsłuchała wszystkie rozmowy współpasażerów i wyczerpała bezpłatny limit swipe’ów na Tinderze. Jej lajkowe rozdawnictwo okazało się nadzwyczaj
efektywne – w ramach dzisiejszych decyzji inwestycyjnych zyskała 50 nowych par. Telefon
jej prawie padał, w plecaku miała tylko, o dziwo, już przeczytaną książkę – ostatnio
coraz bardziej malał jej attention span i, mimo że nikomu o tym nie mówiła, czytała nadzwyczaj
mało i wyrywkowo.

Patrzyła w szybę, za którą, pomimo dosyć wczesnej godziny, była tylko ciemność rozbijana przez płynące światła. Lubiła na nie patrzeć bez okularów, wtedy jeszcze bardziej rozmywały się, przypominając postimpresjonistyczny obraz. Zazwyczaj nie przyznawała się,
że je lubi – to przecież wskazywałoby na małą awangardowość gustów.
Zbyt starała się o wypielęgnowanie w sobie określonego habitusu, zamienienie wszystkich kaszubskich słów polskimi odpowiednikami, szafę pełną czarnych golfów i elegancki, zwolniony krok, z kieliszkiem Rieslinga w dłoni, na wernisażach w centrach sztuki współczesnej, żeby wszystko prysło w obliczu powiedzenia o wielce wstydliwej miłości do Słoneczników
Van Gogha. Czasem zastanawiała się, na ile to klasistowskie, że nagle przestała rozmawiać

z czytelnikami Kinga, ale jakiekolwiek wątpliwości rozmywały się w kolejnej dyskusji
o Habermasie, Marksie czy Williamsie z tymi podobnymi do niej (niektórzy co prawda woleli Renoira). Często wyobrażała sobie, że jej oczy działają jak obiektyw w aparacie, wtedy, takie przypominające spadające gwiazdy światła, jakie teraz widzi, tłumaczyła słabym focusem,
a nie wadą wzroku, rozmywające się przejeżdżające samochody – wolnym spustem migawki, a nie ułomnością percepcji. Teraz uznała, że zmieni nieco ekspozycję i w ten sposób na szybie przeszywającej czernią astronomicznej nocy zobaczyła swoje odbicie. Jej brązowe włosy, czarny golf i ciemne tęczówki zupełnie zlały się z otoczeniem. Widać było wyłącznie twarz, pociętą na fragmenty za pomocą brwi i oprawek okularów, pod i za którymi kryły się białka,
a właściwie cztery trójkąty o dziwnie zaokrąglonych podstawach.

Przyglądała się sobie jak nieodkrytej mapie – mimo że nie unikała luster, zawsze wydawało jej się, że od pięciu lat wygląda właściwie tak samo, a teraz zauważała widoczne
na pierwszy rzut oka różnice. Rysy miała, pomimo wypitego na pożegnanie rodzinnych stron alkoholu, ostre, co było raczej zaskakujące, bo jej policzki zawsze były dosyć pulchne. Przysłaniały kości  jarzmowe tak mocno, że kiedy jako nastolatka chciała użyć ukradzionej
od mamy „ziemi egipskiej”, stała w łazience ze łzami w oczach, nie wiedząc,
co zrobić, kiedy nawet mina „na rybkę” nie odsłaniała linii, według których miałaby malować.
Z kolei teraz były widoczne dosyć wyraźnie – nawet zrozumiała, dlaczego jej rodzina
tak bardzo napierała na to, żeby zabrała z domu nieprzebrane bogactwo słoików z potrawami
o ogromnej zawartości tłuszczów i niezwykle niezgodne z jej wegetariańskim stylem życia. Wychudła twarz spowodowała, że jeszcze bardziej było widać jej ogromny, okrągły nos,
który, mimo że w towarzystwie zawsze temu zaprzeczała, nadal pozostawał jej kompleksem. Pozwalała nawet na mniej i bardziej wybredne żarty, zawsze śmiała się z nich do rozpuku. Chciała, żeby wszyscy myśleli, że ma dystans, że jej myśli są ponad tym, że wie,
co jest istotniejsze, że zupełnie nie przejmuje się czymś tak efemerycznym i trywialnym
jak ciało. Tymczasem, kiedy jako dwunastolatka dostała diagnozę wady wzroku,
była przerażona, że będzie miała aż -2,5 dioptrię a nie stać jej mamy na cieńsze szkła, że przez pieprzoną fizykę soczewki jej oczy zmaleją, a nos wizualnie się zwiększy, że będzie musiała robić inny makijaż i szybko pokonać traumę wkładania sobie palców w gały, bo przecież
nie widziała w telewizji żadnej ładnej kobiety w oprawkach. Na czerwonych dywanach
i celebryckich ściankach w ogóle nigdy takiej nie było. Na całe szczęście szybko uznała,
że będzie intelektualistką a okulary staną się jej must-have. Dzięki temu, że nie były to zerówki od razu odpierała możliwe oskarżenia o narcystyczną bublowatość.

Zresztą, jej oczy, nawet przeszklone, i tak były absurdalnie wielkie, czym zapewniały chociaż minimalną równowagę jej rysów. Do tego tak ciemne, że prawie niemożliwe było wyłuskanie spojrzenia na kanwie zimowego popołudnia. Babcia zawsze jej mówiła,
że ma „węgielki pełne kurwików” – bohaterka nigdy nie wiedziała, co to do końca znaczy,
ale, jeśli miałaby zgadywać, chyba nadal takie były. W ogóle nie niosły na sobie ciężaru wszystkich zaciągniętych dni i nieprzespanych nocy. Oznaki ich znacznie łatwiej byłoby odnaleźć na jej poduszce – przez fakt, jak dotychczas myślała, niewidocznych kości jarzmowych, jej makijaż składał się wyłącznie z pomalowanych brwi i rzęs, które najbardziej narażone były na nieodzowne efekty katastrof, które przecież tak bardzo kochała. Szczególnie te z gatunku miłosnych.

Zastanawiała się, co chciałaby widzieć zamiast swojego spojrzenia. Głupio jej było przyznać się przed samą sobą, że o wiele bardziej wolałaby widzieć oczy malachitowe, zaczepione nieco niżej, po drugiej stronie pociągowej szyby. Bardzo długo, przy pomocy romantycznej desperacji, przesuwające się w tempie lokomotywy, a potem magicznie odfruwające w kierunku przeciwnym, kiedy ich właściciel dochodził już do granic kondycyjnej wytrzymałości. Zawsze uciekały tak szybko, że aż trudno było uchwycić stopklatkę. Łudziła się, że to dlatego ich dokładnie nie pamięta. Tak naprawdę wszystkie tego rodzaju wspomnienia zakrył jej obraz oczu na tramwajowym przystanku. Wtedy były zupełnie statyczne, wlepione
w nią w geście błagającym o chociażby jedno słowo. Czerwone białka dodatkowo, na zasadzie kontrastu, wybijały wibrującą zieleń tęczówek i wyciekające z wewnętrznych kącików krople. Nadal nie rozumiała, dlaczego tak nadgorliwie w nie wtedy patrzyła. Miała na to parę wersji. Romantyczną – pierwszy raz od dawna rzeczywiście się jej podobał.
Grafomańską – obserwowała ostatnią erupcję szarego wulkanu przed zupełnym zmieceniem
z powierzchni jej życia wielkiego fragmentu jej dotychczasowej rzeczywistości.
Możliwą – dopiero w tym spojrzeniu zyskiwała pewność, że to wszystko naprawdę miało
jakieś znaczenie. Patrzyła się w nie i próbowała znaleźć rozwiązanie dla tego układu równań, jak bohaterki filmów mniej i bardziej beznadziejnych, mówiła mu, że go kocha,
ale go nie kocha, że już nie dadzą rady albo, że ona nie da rady, że nie ma nad czym pracować, że przeprasza, że powinna wcześniej, że nie czuje teraz tego, co on i nie rozumie dlaczego
tak jest, że to, co mówiła wcześniej zawsze było prawdziwe, że zwróci wszystkie rzeczy, które u niej zostawił, że ten związek był piękny, mimo że wszyscy już zaraz o tym zapomną.
Nawet teraz, po długim czasie, nie chciała przyznać jak bardzo się wtedy myliła. I jak bardzo jej głupio, że nadal nie oddała tych rzeczy.

Znowu patrzyła się w swoje oczy i próbowała zobaczyć w nich siebie. Przypomniało jej się jak pod wpływem filmiku na tiktoku, który mówił, że wystarczy wpatrywać się w oczy partnera przez siedem minut a wtedy przejrzy się jego duszę, lustrowała nieco jaśniejsze niż jej, może właściwie piwne, tęczówki i z ogromną łatwością widziała tam wszystko. Ujście i źródło wszystkich przeckliwych wierszy, nadzieje zniesionych jaj i skosztowanych jabłek, mężczyznę swojego życia, chociaż trudno, w obliczu wszystkiego co wydarzyło się później i czego wtedy jednak nie zauważyła, było jej odtworzyć jakąkolwiek z cech, która go takim właśnie
w jej oczach tworzyła. Zaszkliły się jej na myśl, że łączyło ją z nim coś więcej niż strach
przed nieplanowaną ciążą tuż po pierwszej w jej życiu penetracji. On się nawet nie skapnął, w końcu miała już sporo lat jak na rynek matrymonialny, po drodze związek z jednym, drugim, wiele dziwnych imprez, niezobowiązujących nocy, nadużyć i różnych takich, obracała się
w środowisku, gdzie nie było to żadnym tematem tabu, a raczej go-to potwierdzeniem przyjaźni. Przez chwilę nawet zastanawiała się, czy myśl, że to właśnie z nim, nie była swego rodzaju mitologizacją. Nie krwawiła, nie bolało jej, nie przeżywała, nie myślała, że to musi być coś jakkolwiek specjalnego. Nigdy nie odczuwała do siebie żalu, że to z nim, że impulsywnie, pod wpływem, ze źle dopasowaną gumką. Męczyło ją tylko to, że znowu miała się
za patologiczną kłamczuchę, mimo że przecież tylko mu nie powiedziała, nie umożliwiła świętowania kolejnych dożynek, odcięła okazję uznania się za mentora, zdobywcę
i przewodnika. Właściwie jeszcze bardziej bała się, że jednak wiedział i komuś powie
jak bardzo była w tyle, nie nadążała za każdym pchnięciem jego i społeczeństwa. Jak była sztywna, zimna i martwa, pomimo pięknej figury ukryta pod mom jeansami, za dużymi golfami, bluzami XXL, obszernymi wełnianymi płaszczami, zawsze w długich skarpetkach i bez stanika. W ciągłym cosplayu Buki, w którym było jej wybitnie nie do twarzy. Jedyne czego atrakcyjnego nigdy nie zasłoniła to właśnie te oczy, ten tunel bez żadnego światła, dwa okrągłe czarne kwadraty bez pęknięć farby, dwie nienaruszone tafle lustra, w których teraz próbowała się przejrzeć.

Nagle czerń wypełniła się całą galerią, jebanym Musée des yeux qui etaient importantes, Zachętą straconych okazji, Natural Museum of Crushes’ Clashes, wszystkie instytucje  dotowane przez konsumpcyjne ministerstwo młodości. Przecież jakby od początku wiedziała, że w życiu poznamy i spodobamy się ograniczonej liczbie osób, inaczej rozporządzałaby swoją reglamentowaną emocjonalnością. Naprawdę, zrobiłaby wszystko, żeby nie umieszczać kolejnych eksponatów w formalinie. Nigdy nie chciała zbierać całej tęczy w muzealnym archiwum, której klucz doboru poszczególnych elementów będzie zupełnie niezrozumiały.
W obliczu tych oczu stała się zupełnie gotowa na wszystkie wbrew, mimo i przeciw. Z wielką chęcią prasowałaby koszule, znosiła kochanki, wstawała w nocy do dzieci, zajmowała wyłącznie swoją połowę łóżka, nie wykłócała się o kołdrę, zbierała majtki pozostawiane
na łazienkowych kafelkach, gotowała ulubione zupy, zarzuciła dobre zarobki i wszystkie pasje na rzecz cerowania skarpetek i pieczenia szarlotki. Nawet spodobałby się jej ten rym. Chętna byłaby na transformację w kameleona rodzinnych spraw i zdarzeń. Wszystko w imię stania
się zupełnie przezroczystą, bez odbicia w lustrze. Mimo, że wiedziała jakie to paradoksalne, idiotyczne i niezgodne z nią samą, wydawało jej się, że to właśnie tak zyskałaby jakąś tożsamość, rolę i sprawczość.

Bo teraz, gdy pierwszy raz od dawna jest sama, w swoich oczach nie znajduje siebie. Próbuje wyważyć te drzwi z aluminiowej folii, patrzy się w to ledwie widoczne odbicie gał
i chce ujrzeć to, co odnajdywali ci wszyscy inni. Powód, dla którego jej oczy też zabrali do swoich muzeów, uznali za warte uwagi, zajmowania miejsca wokół innych eksponatów
i dlaczego w jej archiwum królowały typy finalnie zapłakane w manierze godnej Kota w Butach ze Shreka. Czym były te kurwiki, które wypełniały jej węgielki a jej zapewniały atrakcyjność? Ona widziała w nich tylko amazońskie pożary, plastikowe oceany, kryzysy nieruchomości rynku, nutellę zabijającą szympansy, aborcję wieszakiem na dywanie po dziadkach, ciągle niedostatni kapitał kulturowy, zmarszczki, które powinna wygładzać, pomimo, że ich jeszcze nie ma, życie, które wcale nie będzie ekscytujące, ulatujące powietrze z każdą minutą i „dobry wieczór, we Wrocławiu”, które każe jej już wysiadać. Walizkę ma niezwykle ciężką, więc prosi jakiegoś mężczyznę, na oko w jej wieku, o pomoc ze ściągnięciem jej z półki. Jak już rozprawił się z przerażającą wagą zwiezionych maminych przysmaków, mówi: „Ma pani bardzo dziwne oczy. Tak ciemne, że jak się niby patrzy na panią, to tak naprawdę się patrzy na siebie”.

Kaja Kędzioł – ur. 2000, księgarka, studentka kulturoznawstwa na Uniwersytecie Wrocławskim. Dotychczas pisała do folderu „moje popierdółki” na pulpicie.

Maia Grotowska – graficzka. w dni powszednie łamie magazyn wnętrzarski. w czasie wolnym mizia pieski, czasem rysuje.