Kacper Tochowicz – opowiadanie
Dyptyk o trzech wymiarach szaleństwa
Maleńki Filip mimowolnie skoczył w głąb tak zwanej rzeczywistości, stając się kimś jeszcze mniejszym. Pozbawiona życia gleba piekła jego bose stopy do tego stopnia, że Filip wcale nie stąpał po ziemi; zamiast tego boleśnie podskakiwał, a to na prawej, a to na lewej nodze, bezustannie tracąc równowagę.
Zanim marna cząstka świadomości chłopca zdążyła ustalić, co się dzieje, Filip poczuł niemiłosierny ból wokół języka. Rozżarzone gardło wchłaniało w siebie nadpalone gałązki martwego drzewa.
Drzewo zmarło śmiercią nienaturalną.
Niegdyś nieco większemu Filipowi korony liściastych drzew przypominały kształtem ludzki mózg, którego fotografię przypadkowo zobaczył w podręczniku taty. Jadąc czymś, co nazywało się samochodem, spoglądał na rzędy dębów i wyobrażał sobie, jak mózg przynależny człowiekowi topnieje w różnokolorowej gęstwinie jesiennych liści. Uwielbiał to nieme przypatrywanie, upajał się obserwacją, dotykiem, poczuciem istnienia.
Połknąwszy czerniejącą od dymu wychudzoną gałązkę, zapragnął wziąć pomiędzy kościste palce szkolne nożyczki, by wyciąć sobie nimi wnętrzności. Przy jego ciele nie było jednak ani nożyczek, ani pisaków, ani farb, ani żadnego przedmiotu, z którym mógłby zobaczyć odbicie dawnego siebie. Był sam, towarzyszyła mu wyłącznie zawstydzająca nagość siebie i nagość wszystkiego wokół. Ta tak zwana rzeczywistość potrafiła być fragmentami kurewsko naga.
Szczątki drzewa żałośnie walały się po okaleczonej glebie w rytmie wyznaczanym przez ruchy spiętrzonych płomieni. Pełzający ogień natarł również na Filipa, lecz jego pokryta ropnymi pęcherzykami skóra nie zamierzała podzielić losów spróchniałej kory. Chłopiec odkrył, że pomimo wrodzonej bezradności jest żyjątkiem zewsząd opierającym się śmierci. A pragnął przecież czegoś zupełnie odwrotnego – chciał zdychać zdychaniem spalonego drzewa, chciał być połykanym połykanymi gałęziami, chciał się rozpływać rozpływaniem galaretowego obiektu ochranianego kośćmi twarzoczaszki.
Zrozpaczony pomyślał, że mógłby w końcu przestać walczyć z upadaniem na ziemię.
Mama powtarzała mu, że umieranie nigdy nie jest ostateczne, mówiła o odradzaniu i przeżywaniu na nowo. O ciągłym zmartwychwstawaniu świata. Chyba właśnie tak mówiła. Jej przerywany pohukiwaniem roztrzaskiwanych żyć głos po coś nieustannie rozbrzmiewał w zatkanych woskowiną uszach. Przynajmniej wydawało mu się, że był to głos mamy.
Kurczenie ciała postępowało. Chłopiec zapadał się w przestrzeni, wydając z siebie nic nieznaczące głoski, które drążyły każdy milimetr wypalonego gruntu. Trudno dostrzegalne kontury kogoś, komu nadano imię Filip były tak liche, że mogłyby zostać rozproszone pod naporem najdelikatniejszego podmuchu wiatru.
Spustoszona kraina nie zrodziła nawet pojedynczego dmuchnięcia, toteż dziecko uznało za stosowne, aby jego kontury bezwładnie opadły między niemymi zgliszczami zasztyletowanego lasu. Filip zasnął niejako poza sobą i, jak mu się zdawało, zaczął śnić z dala od tak zwanej rzeczywistości.
Zdawało mu się.
Na obtłuczoną brew chłopca spadł zimny płatek śniegu, wybudzając go z miliardów lat rozpaczy. Filip prędko przystawił dłoń do brwi w celu odnalezienia choćby mikroskopijnego śladu śnieżnego dziwactwa. Poza chropowatą powierzchnią zaschniętej krwi nie wyczuł absolutnie niczego.
Mógł odtwarzać sobie potencjalnie liczne obrazy pamięci, w których z całą prędkością zjeżdża sankami po należycie ubitych warstwach białego puchu. Każdy z tych obrazów posiada to samo zakończenie. Sanki rozbijają się o drzewo, a ciało prowadzącego bezwładnie leży tuż przy jezdni wypełnionej przeraźliwym hałasem.
Pod nogami Filipa znikąd wyrósł ciężki beton. Dziesiątki kilometrów bezbrzeżnego asfaltu.
Dla dzieciaka strach stawał się uczuciem na tyle oczywistym, że kompletnie o nim zapomniał; zgubił go gdzieś po drodze tak, jakby absurd sytuacji posuwał naturalne reakcje emocjonalne w próżnię.
Krótkie, chuderlawe kończyny nie pozwalały uciekinierowi na sprawne przeskakiwanie przez ciała martwych zwierząt, które porozrzucane po betonie pośmiertnie uwiły sobie upiorne cmentarzysko. Filipowi zdecydowanie łatwiej było omijać zwłoki będące w fazie późnego rozkładu. Sterta zgniłych kości bywa zazwyczaj bardziej akceptowalna od cuchnących kilogramów mięsa oblepionych zewsząd oszalałymi muchami.
Wzrok chłopaka czasem niepostrzeżenie kierował się ku obumarłym ślepiom zebr, hipopotamów, pand, lwów czy tygrysów. Kiedy podczas mozolnego marszu tradycyjnie tracił równowagę, jego głowa wręcz zrównywała się z łbami pomordowanych. Wówczas jakaś nieznana siła nakazywała mu udawać żywego, pomimo że z ciągłej obserwacji tak zwanej rzeczywistości nie wynikało, aby czas można było jeszcze cofnąć.
Wszystkie zwierzęta zginęły z tej samej przyczyny. Strzał czymś, co kiedyś nazywało się karabinem; oddany z bliskiej odległości, prosto w środek przedniej części mózgu. Chociaż Filip nie bardzo wiedział, czym mogłaby być masowa egzekucja, miał wrażenie, że jego cierpiące ciało niebezpośrednio doświadcza jej nieodwracalnych konsekwencji. Ktoś najwyraźniej musiał mieć na tyle odwagi, żeby zabijać twarzą w twarz i na tyle poczucia bezrefleksyjnego znużenia, aby nie wykopać czegoś w rodzaju pochówku. Zresztą nie wiadomo by było nawet, gdzie kopać, skoro beton rozrósł się ponad horyzont.
W czasach niesłusznie minionych Filip sprawował opiekę nad rudawą świnką morską. Najlepszy prezent życia, nie wiadomo tylko od kogo otrzymany. Wyraźnie od kogoś, kto go mocno kochał. Świnka dożyła iluś lat i zmarła. Nie wiadomo, ilu, nie wiadomo, kiedy. Nie dało się zapomnieć momentu czułego przesuwania dłoni po jej włochatym tułowiu. W chłopięcych nozdrzach wciąż unosił się ten charakterystyczny zapach puchatej, mięciutkiej sierści. Gdyby mógł ją ponownie przytulić, przystawić policzek do gryzoniowatego pyszczka, zrobiłby to z olbrzymią ekscytacją. Byłby gotowy ponownie pogodzić się z jej odejściem. Albo swoim. Nie wiadomo, czyim.
Bycie poza sobą podobno nie przynosi ulgi. A co z ulgą przebywającego wewnątrz siebie?
Uwalany w ciemnokrwistej posoce beton został obmyty oceaniczną wodą. Szczątki uniosła spieniona fala tsunami, zmywając ślady zbrodni. Filip nie zdążył wziąć głębokiego wdechu, a jego ledwie funkcjonujące organy zrobiły się jakieś mokre, grząskie, niepewne. Widocznie podróż do dna tak zwanej rzeczywistości wiodła przez przeżywanie swoich śmierci na nowo.
Dryfując przez najeżoną wodnistymi wydmami morską otchłań, ciągle zadawał pytanie, dlaczego jeszcze odczuwa napór świata na jego skurczone do granic możliwości oblicze. Kiedyś miał okazję poznać sztukę pływania w czymś, co nazywało się basenem. Była to szansa zaprzepaszczona, zakończona prawie utonięciem. Pamięć Filipa zarejestrowała jedynie skrawek przeszłości, z którego wynikało że ktoś próbował nauczyć go świadomego nurkowania poprzez siłowe trzymanie jego głowy pod powierzchnią wody. Kim był bezlitosny nauczyciel, trudno stwierdzić. Z pewnością nie byli to rodzice. Oni na pewno nie.
Pomyśleć, że gdyby Filip nie znalazł wtedy sposobu na wypełźnięcie ze szponów tyrana i spocząłby na dnie, stając się sumą półświadomych majaków, miałby obecnie zdecydowanie więcej poczucia wolności.
Sztormowy zgiełk wzbierających fal zagłuszał myśli, lęki, pragnienia. Istniejąc niemalże w centrum niepojmowalnej katastrofy, chłopak zwrócił swój pusty wzrok ku rozgrzanemu niebu, czekając na ostateczny wybuch. Ironiczne wykrzywił on usta w geście bezdźwięcznego rechotu, po czym nareszcie zrozumiał, że nauka stabilnego utrzymywania się na wodzie nie dotyczy tych najmniejszych, których jak dotąd nie zauważono.
Tak zwana rzeczywistość niczym zmoczona kartka średniej jakości papieru przemieniła się w drobno posiekaną papkę pozbawioną i logiki, i wyobraźni.
******
Tomek z drżeniem rąk prawidłowo zatrzymuje samochód, a do jego głowy wciąż docierają spowolnione odgłosy przekręcanego kluczyka. Uzmysławia sobie, że nie chce wysiadać, że zapadające się w błogą ciemność ciało żąda od niego innego rozwiązania. Biorąc cztery głębokie wdechy i roniąc pojedynczą niewidzialną łzę, otwiera drzwiczki. Powietrze ciężko opada na stwardniałą twarz.
Kiedy zaczynał brać nocne dyżury seriami, najbardziej dręcząca zdawała się myśl o granicznym wyczerpaniu, po którym człowiek nagle się ulatnia i niedługo potem zostaje z niego brudny pyłek kurzu.
Mężczyzna skręca w prawo, chociaż sekundę wcześniej musiał intensywnie przemyśleć, o które prawo chodzi. Z każdym kolejnym znienawidzonym powrotem do mieszkania usterki codzienności coraz sugestywniej dają mu do zrozumienia, że wymuszone kroki w kierunku własnych drzwi są bezcelowe. Tomek wdaje się w plątaninę ze schodami i ostatecznie wychodzi zwycięsko z trzypiętrowej batalii. Pod wycieraczką znajduje beznadziejnie zaprojektowaną ulotkę zapraszającą do wzięcia udziału w dyskusji o końcu świata i Biblii. Pierdolić Biblię.
Zdecydowawszy się wziąć na siebie odpowiedzialność ratowania ludzkiego życia, był świadomy swojej śmiertelności, trwając jednocześnie w naiwnym przekonaniu o tym, jakoby posiadał zdolność odsuwania od bliskich nieodwracalnego.
Ostrożnie naciska klamkę tak, by przypadkiem nie wywoływać chaosu. Wreszcie bezlitosne dźwięczenie samochodowego kluczyka znika, dzięki czemu może poczuć się trochę mniej spowolniony. Szturchnięcie drzwi samoistnie wyrywa go z objęć ciszy, które były mu potrzebne do ustabilizowania rozkołysanego oddechu. Dobiegający telewizyjny szum wywołuje u niego częściowy paraliż karku oraz wzmożone mrowienie kończyn dolnych. Zdjąwszy jakimś cudem nieczyszczone od dawna buty, ostatkiem sił dociera do salonu z zamiarem niewypowiedzenia ani jednego słowa.
Najgłębszej ciszy, jakiej kiedykolwiek doświadczył, towarzyszył również najgłębszy hałas; oba dźwięki pokryły jego zmysły tego samego dnia, w którym dowiedział się, że wszystko zostało skończone, inaczej mówiąc, rozjebane.
Tępo przypatruje się siedzącej kilka metrów przed ekranem telewizora Darii. Kobieta robi wiele, żeby nie zauważyć zupełnie zbędnej obecności Tomka. Skupiona na zeszycie A4, beznamiętnie szkicuje ołówkiem. Drugą dłonią Daria podtrzymuje papierosa, ochoczo wpuszczając kłęby toksycznego dymu wprost do wnętrza niewydolnych płuc. Telewizor został włączony jedynie po to, aby zagłuszać.
Widząc ją, to znaczy przypominając ponownie zawieszonemu mózgowi o jej istnieniu, grzebie żywcem zamiary, myśli i wspomnienia, pogrążając się w odmętach teraźniejszości.
Wróciłem.
Widzę.
Nie widzisz, bo nie patrzysz. Ja tu jestem.
Widzę.
Nie patrzysz. Miałaś więcej nie palić, obiecałaś mi to.
Spierdalaj.
Tomek nie może pogodzić się ze spierdalaniem, z takim zwyczajnym nieludzkim spierdalaniem. Dusi w sobie bezpieczniki, wyrywa im łby, jeden po drugim. Chaotycznie sięga po pilota, wyłącza nim sprzęt. Znowu na krótki czas ogarnia go dziwny spokój. Ma wrażenie, że nawet jeśli dzieje się to naprawdę, dzieje się w tempie dziesięciokrotnie wolniejszym niż przewidują prawa fizyki.
Daria jałowym wzdrygnięciem policzków bez słów pyta go, dlaczego czas aż tak przyspiesza.
Przerażony mężczyzna dostrzega wokół siebie ogołocone ściany. Obrazy Darii zniknęły, zostały zdemontowane, wywiezione, usunięte w nicość. Czuje, jak czerwienieje na twarzy, jak krew gorączkowo zalewa układ nerwowy, jak nieomal mdleje.
Gdzie są, kurwa, obrazy? Co z nimi zrobiłaś?
Schowałam je.
Dlaczego?
Będą nowe. W tamtych nie było już mnie.
Jakie?
Chuj ci do tego.
Daria rozkoszuje się ostatnimi pociągnięciami papierosa, po czym podnosi się z kanapy. Jej podkrążone, przekrwione gałki wskazują na kolejną nieprzespaną noc. Otwiera lodówkę, szukając niedopitej butelki czerwonego wina. Tomek zatrzaskuje drzwi i popycha kobietę kilka kroków od siebie. Ma wrażenie, że widzi ją podwójnie, że los pragnie podarować mu w prezencie podwójny wpierdol.
Nawet o tym nie myśl. Znowu to robisz, znowu, jest, kurwa, tak samo.
Nie chciałeś go. Od początku.
Kogo? Skończ, błagam. To nie była niczyja wina.
Nie chciałeś. Wiedziałam, że nie. Widziałam to.
Kurwa mać, zwariuję, po prostu oszaleję.
Tomek odpuszcza; uderza pięścią powietrze i odchodzi od lodówki. W krótkiej drodze między kuchnią a salonem sprawdza, ile wyrwie sobie włosów z głowy pojedynczym szarpnięciem. Zero.
Daria nie zwraca uwagi na jego furię. Sięga po butelkę, upija z niej ostatnie łyki wina. Robi to na tyle łapczywie, że resztki alkoholu spływają po wychudzonej szyi. Groteskowo zataczając się niczym nabrzmiały pingwin, ociężale opada na miękką powierzchnię kanapy. Zaczyna analizować zawartość zeszytowej kartki z takim zapałem w oczach, jakby widziała ją po razu pierwszy.
Słyszałeś, co powiedziałam. Wiedziałam, że nie chciałeś.
Jesteś pijana. Nie masz pojęcia, o czym bredzisz.
Ale będą nowe obrazy, będzie w nich dużo więcej mnie. To też już ci powiedziałam.
Chodź, połóżmy się spać. Porozmawiamy potem, nie jestem na ciebie zły.
Będę malowała prawdziwe zło.
Nie pal już, do cholery. Idź spać.
Spierdalaj.
Odpuszcza po raz drugi. Albo dwustutysięczny. Za sobą słyszy brzdęknięcie zapalniczki, które uporczywie będzie siedzieć w jego głowie, dopóki nie zaśnie. Słyszy też ciche łkanie, a potem rozdzierający szloch. Nie ma jednak sił ani odwagi, żeby ponownie się odwrócić, żeby podjąć jeszcze jedną próbę. Kiedy przekracza próg sypialni, jego percepcja instynktownie uznaje Darię za obiekt czasowo nieistniejący.
Zapytany kiedyś przez znajomego o swoje grzeszne marzenia, bez wahania odpowiedział, że chciałby ujrzeć koniec świata w towarzystwie najważniejszej osoby w jego życiu.
Po ciemku ściąga krawat, koszulę, spodnie. Wciąż jest zdecydowany na niesłyszenie unoszącego się w promieniu kilku metrów spazmatycznego płaczu, natomiast nawarstwione brzdęknięcia zapalniczki nie dają mu chwili wytchnienia. Powieki Tomka same sklejają się w jedną senną całość, nawołując go do natychmiastowego odłączenia organizmu od prądu, lecz on nadal podświadomie myśli o kwestiach daleko wykraczających poza jego sprawczość.
Szalenie mocno utkwił mu w pamięci moment, w którym ojciec otwarcie, przy całej rodzinie uznał go za jedynego godnego uwagi potomka, jakiego zdołał spłodzić.
Kładzie obolałe ciało na łóżku, wtyka do uszu stopery, strzela kośćmi karku, dłoni i kręgosłupa. Po zaskakująco niewielu minutach usypia, osiągając stan pełnej uczciwości względem otoczenia. Teraz naprawdę Daria jest tylko nieistniejącym obiektem, a brzdęknięcia zapalniczki głuchym pogłosem pozbawionym znaczenia. Tomek zaczyna być naprawdę sobą.
Gdy towarzyskie rozmowy schodziły na tematy snów, nie czuł się zbyt komfortowo, ponieważ jeszcze nie zdarzyło się, aby jakiś sen potrafił zapamiętać dłużej niż minutę po przebudzeniu.
Zlany potem wybudza się, leżąc na podłodze. Jak co dzień. Z tą różnicą, że dzisiaj złudny spoczynek zrujnował przeszywający ból głowy. Chwyciwszy się okolic potylicy, Tomek wyczuwa opuszkami dwóch palców delikatnie kapiącą krew. Nie potrafi sobie wytłumaczyć, w jaki sposób mógł z taką siłą uderzyć o róg drewnianego dziecięcego łóżeczka.
Kacper Tochowicz (ur. 1997 roku w Krakowie) – absolwent edytorstwa i krytyki literackiej. Swoje teksty najczęściej publikuje w „Popmodernie”. Oprócz pisania na każdy temat i w każdej możliwej formie, największą przyjemność sprawia mu obserwowanie zwierząt, które nigdy nie będą jego.
Konrad Roche – @konrad.roche multidyscyplinarny grafik z Gdańska, z zacięciem do czerni, minimalizmu i typografii. Absolwent PJATK oraz ASP, właściciel studia graficznego ROCHE. Gdy znajduje wolną chwilę, patrzy w gwiazdy i marzy, by ruszyć w kosmos.