Justyna Hrycyk - opowiadania
Czerwone flagi śmierdzące żółtymi Camelami (fragment powieści)
„Co robisz”
„Wstałam, myję zęby. Co u ciebie?”
„Obejrzałbym porno”
„Czemu nie śpisz o tej godzinie”
„Latałem całą noc Boeingiem na symulatorze. Megafaza. Znasz jakieś muzeum lotnictwa? Poszedłbym. Samoloty są super”
„Jak twoja medycyna pracy?”
„A no znaleźli fetę w moczu. Może to i dobrze. I tak nie chciałem tej pracy. Chyba”
„Odezwę się później, muszę wychodzić. Miłego dnia. Zjedz śniadanie. Takie normalne, a nie snickersa. Sprawdzę cię”
Kawa lała się do filiżanki wolno; stary ekspres gwałtownie chlustał co jakiś czas porcjami czarnego płynu, rozchlapując krople na kafelki i kamienny blat w kolorze jasnego błota. Gapiła się na ten płaczliwy, szary mikrokrajobraz, rozsmarowując na podniebieniu te kilka zawieszonych w próżni minut, zanim wszystko się zacznie. Melancholia momentu, ale nieuświadomiona, w sumie to po prostu swoboda gruczołów łzowych, jakieś rozluźnienie za łukiem brwiowym – kropla zakręciła się w kąciku, po czym potoczyła po prawym policzku; zlizała ją. Gwałtowny pisk sygnalizujący zakończenie procesu chlustania sprowadził ją na ziemię: urwała kawałek papierowego ręcznika, wytarła blat i ścianę, podniosła filiżankę do ust, upiła łyk. Spalona, gorzka. Ale ciepła, poczuła to w brzuchu, znów. I ten prąd, od jakiegoś czasu była pewna, że to nie kofeina, a jakiś warunkowy odruch wyzwalany smakiem, zapachem i autonomią poranka. Wychyliła na raz całą filiżankę, po czym przymknęłą oczy, czekając na łaskotanie dopaminy otulającej synapsy. Ciepło przeniosło się za potylicę, puls przyspieszył, mgła się rozjaśniała.
– Dwie drożdżówki z makiem i bagietkę poproszę.
Podeszła do lady, otworzyła witrynę, zdjęła z półki dwie papierowe torebki i foliową rękawiczkę, założyła ją. Podniosła naraz dwie drożdżówki, jeszcze ciepłe, lukier nie zdążył zastygnąć, oklejając jej zafoliowane palce. Wrzuciła bułki do torby, zmieniła rękawiczkę, zdjęła z półki nad ladą mocno wypieczoną bagietkę; dyskretnie zaciągnęła się aromatem pieczywa, pozwalając, aby wyczyścił zabrudzone kawą receptory węchomózgowia, po czym zapakowała wypiek w szary papier.
– Dyszka. Karta, gotówka?
– Karta.
Nabiła kwotę na terminal, podała klientce, ich oczy spotkały się. Maria uśmiechnęła się łagodnie; blondynka po drugiej stronie lady szybko odwróciła wzrok.
– Przeszło. Drukować potwierdzenie?
– Nie trzeba, do widzenia – kobieta w pośpiechu wrzuciła zakupy do płóciennej torby i wyszła, nadal trzymając kartę płatniczą w lewej dłoni. Maria westchnęła.
– Miłego dnia, zapraszamy ponownie… – mruknęła pod nosem, wstawiając filiżankę do zlewu.
Wychodząc z pracy, wyliczała w głowie listę dzisiejszych zadań: wizyta w gazowni, zakupy, opracowanie porównania dynamiki procesu chorobowego reumatoidalnego zapalenia stawów w grupach wiekowych dzieci, dorosłych oraz osób starszych, pranie, telefon do przychodni, zapakowanie paczek z Vinted do wysyłki, telefon do przyjaciółki (znów pokłóciła się z partnerem), telefon do matki (znów pokłóciła się ze swoim szefem), telefon do siostry (znów rozstała się z jakąś typiarą, tym razem o imieniu na B, którego nie mogła sobie w tej chwili przypomnieć). Sygnał wiadomości; odblokowała telefon: „Jezu, ale spanie, właśnie się obudziłem. Co tam?” „Wyszłam z pracy, jadę do domu. Zjadłeś śniadanie?” „Nie XD spałem. Ale zaraz zjem coś eeee…. Mama wczoraj gotowała chyba jakieś gołąbki…” „Super, zazdroszczę. Telefon mi pada z zimna, dam znać, jak już będę w domu”
Tramwaj, skrzypiąc niemiłosiernie, zatrzymał się na przystanku. Wtoczyła się do środka razem z opatulonym w puchówki, pociągającym nosami tłumem. Przebiła się na tył pojazdu; stała z nosem przyciśniętym do oblodzonej szyby, migający bury krajobraz Wrocławia przesuwał jej się przed źrenicami. Bezwiednie, po raz kolejny, z sekundy na sekundę coraz głębiej zatapiała się w analizie rozdygotanego natręctwa ostatnich tygodni. Fascynował ją. To jego niezdecydowanie, ten brak zapału, ta obojętność… Próbowała obudzić w sobie rozsądnie słuszne zniecierpliwienie, pogardę lub chociaż łagodne zobojętnienie; niestety na próżno. Za każdym razem, gdy czytała jego wyzute z emocji, ubogie leksykalnie wiadomości, ogarniała ją mieszanina oszołomienia, podniecenia i niedowierzania; czuła się jak dziecko patrzące po raz pierwszy w życiu na kolejkę górską. Niesamowite, pragnęła tam być, jednocześnie coś ją odpychało i właśnie ten energetyczny dualizm ją napędzał, wytwarzając jasne zwarcie w strukturze rzeczywistości. Na wszystkich świadomych poziomach: nie chciała go. Spali ze sobą dwa razy, było naprawdę nieźle, był czuły, delikatny, dopytywał o jej komfort i satysfakcję. Jednak to miał być koniec, typowy weekendowy turystyczny seks w obcym mieście, darmowe kimanie, ekstra, nara. Jasne, polubiła go, sprawił, że dobrze się bawiła, oksytocyna i dopamina zrobiły swoje. Jednak od tego czasu rozmawiali codziennie i były to chyba najbardziej miałkie rozmowy, jakie odbyła w swoim dwudziestopięcioletnim życiu. Ale nie mogła przestać. Wszystko było z nim nie tak. Miał trzydzieści lat. Mieszkał z matką. Nie pracował; czasem złapał jakąś fuchę jako operator wózka widłowego lub monter wysokościowy. Robił zdjęcia i grał na gitarze, jak kurwa osiemdziesiąt procent mężczyzn przewijających się przez jej życie. Był uzależniony od porno. Był uzależniony od marihuany. Prawdopodobnie miał nieleczoną od wielu lat depresję, ale po leki nie pójdzie. Bo się uzależni. Wszystko. Było. Nie. Tak. Czerwone flagi od góry do dołu, łopotały na zimowym wietrze głośno i gwałtownie, w dodatku śmierdziały niezmienianą od tygodni pościelą nasączoną dymem z żółtych Cameli. Nie do przeoczenia, nawet ślepy by zauważył po dźwięku, nawet głuchy by wyczuł po smrodzie. I ona też je widziała, czuła je wszystkimi zmysłami, ostro i wyraźnie. I miała ochotę otulić się nimi, szczelnie i ciasno, pozwolić, żeby odgrodziły ją od świata, zasłoniły oczy, skrępowały ręce i nogi, zakneblowały drogi oddechowe, skutecznie, na zawsze. Żeby cały świat zredukował się do jaskrawej, pulsującej czerwieni, przechodzącej w mrok, śmierdzącej żółtymi Camelami.
Drzwi tramwaju otworzyły się; podniosła z ziemi plecak i zaczęła przedzierać się w stronę wyjścia. Wyskoczyła na chodnik w ostatnim momencie, przy akompaniamencie przeszywającego wnętrze czaszki dźwięku dzwonka. Tramwaj odjechał.
„Co robisz”
„Powtarzam psychiatrię. Co u ciebie?”
„Leżę. Megaciężko mi wstać. Naprawdę meeeegaciężko”
„A próbowałeś po prostu, nie wiem, zrobić to? W sensie wstać?”
„Nooooo, nie wiem, chyba, może?”
„Policzę do trzech i po prostu to zrób. Raz dwa trzy TERAZ”
„…”
„I jak?”
„Dalej leżę”
„Mhm, no to ja obawiam się, że na ten moment nie mam pomysłów, jak ci pomóc w tej trudnej sytuacji, wysyłam ci dużo swojej energii, sobie zostawię tylko ze dwie łyżeczki, żeby przerobić do końca bazę i sprzątnąć kuchnię”
„XD baw się dobrze”
„XD ty też”
Gorąca woda lała się do zlewu, rozpryskując resztki tłuszczu i jedzenia z trzydniowego stosu naczyń. Para wodna leniwie unosiła się znad wodospadu, porywając ze sobą molekuły niegdyś apetycznych zapachów, teraz przypominających raczej woń unoszącą się z kontenera na śmieci za tanią chińską restauracją, w której pracowała rok temu. Zlew powoli napełniał się gorącą, szarawą zupą. Ciecz pieniła się i burzyła wściekle, jak gdyby ostrzegała przed swoją podejrzanie tajemniczą, bliżej niezidentyfikowaną zawartością. Zanurzyła w niej rękę, powoli. Czuła na skórze pieczenie na granicy bólu, tuż nad lustrem wody przedramię przybrało czerwonawy kolor. Pod wodą śliskość, dotyk smukłych macek, niewidoczne łaskotanie. Błądziła palcami po dnie w poszukiwaniu odpływu, receptory zaczęły przyzwyczajać się do dyskomfortu, nie czuła bólu; mięśnie odprężały się. Natrafiła małym palcem na ujście. Delikatnie podważyła krawędź, usłyszała jak wzburzona woda gwałtownie wdziera się w nowo otwartą przestrzeń. Szybko cofnęła dłoń.
Chwyciła niebieską gąbkę, po czym wycisnęła na nią dwie pompki zielonego płynu. Wyciągnięty z kontekstu przedmiot wyglądał kosmicznie, zachwycająco; gęsta plazma wsiąkająca w chłonny błękit, powoli lecz zdecydowanie. Wyobraziła sobie, że też się rozlewa; leży na wielkiej gąbce, jej skóra pęka, powoli i bezboleśnie, aż w końcu wnętrze znajduje ujście, sącząc się glutowatą czerwoną smugą płynów ustrojowych, tkanek i świadomości. Zaczęła powolnymi, kolistymi ruchami zgarniać resztki z dużej patelni, płyn pienił się wściekle, skóra szczypała. Była zmęczona.
Nagle wibracja, wdzierając się niepostrzeżenie, wyrwała ją z pienistej monotonii. Wytarła dłonie w wiszącą na haczyku nad zlewem czerwoną ścierkę i sięgnęła do tylnej kieszeni dżinsów.
– Tak?
– Sorry, nie mogłam wcześniej rozmawiać – głos Łucji był zmęczony, lecz szybki, zasapany; w tle słyszała przejeżdżające samochody, szum i huk zlewające się w rozmyty dźwięk tła – Dopiero wyszłam z pracy, ale dzięki, że dzwoniłaś. Masz teraz chwilę?
– Tak, jasne, zmywam właśnie naczynia, możesz mi umilić ten czas swoim narzekaniem, dawaj.
– Stara, ja już naprawdę nie wiem, jak z nim rozmawiać. Naprawdę nie mam pojęcia.
Maria podeszła do okna, po czym je otworzyła. Chłodne zimowe powietrze objęło jej twarz, następnie bezczelnie śmiało wdarło się za dekolt białego T-shirtu w rozmiarze XL; poczuła, jak jej sutki twardnieją, stając na baczność; potarła lewą pierś, sięgnęła do paczki zielonych Vogue’ów leżących na parapecie, wyjęła papierosa, zapaliła. Zaciągnęła się leniwie, po czym wypuściła gorącą parę w brudną noc między starymi kamienicami. Chwilę obserwowała, jak niewielka szara chmurka unosi się beztrosko, po czym stopniowo, bez żalu wsiąka w gęstą od smogu przestrzeń.
– Nadal nie znalazł pracy?
– No nie wiem, jak on by miał cokolwiek znaleźć, skoro nawet nie zaczął szukać. – W słuchawce pogardliwe prychnięcie, zaraz potem klik, chwila ciszy i wydech: charakterystyczna sekwencja dźwiękowa odpalanego papierosa.
– No i jak się tłumaczy? Czy może nie widzi takiej potrzeby?
– Widzi, jakby nie widział, to myślę, że nie widziałby już również mnie w swoim życiu, bez przesady. On się STRESUJE, czaisz? STRESUJE SIĘ. – Wysokie tony spazmatycznego śmiechu zaatakowały niespodziewanie; Maria odsunęła telefon od ucha, westchnęła.
– No słuchaj dobrze, że ty się nie stresujesz, pracując na etat z dyżurami w szpitalu za najniższą krajową i utrzymując waszą dwójkę, prawda?
– Weź kuźwa, ja naprawdę nie wiem, co robić, mi już ręce opadają. I wiesz, chcę być cierpliwa i wspierająca, naprawdę. Ja przecież dwa lata temu też chorowałam i miałam gorszy moment, on był wtedy przy mnie, dla mnie, ogarniał sytuację. Poza tym jesteśmy ze sobą już tak długo, ja go naprawdę kocham, jest super facetem. Ale nie wiem, jak długo jeszcze jestem w stanie ciągnąć w ten sposób.
Zawieszoną między nimi ciszę przerwał gwałtowny syk Marii; palący ból między środkowym a wskazującym palcem prawej ręki zawrócił jej wylatującą przez okno świadomość z powrotem do ciała, jej prawa ręka przeżywała dziś zdecydowanie ciężkie chwile, stojąc na straży obecności, znów tu i teraz. Spojrzała na dłoń – zapomniany, ściskany między dwoma palcami niedopałek wypalił w bladej skórze małą rankę, pokryty popiołem czerwony, pulsujący punkt. Odruchowo polizała rozpalone miejsce – popiół był gorzki, suchy; ciepły język nie przyniósł ulgi, oderwała go od dłoni wraz z płatkiem naskórka, chwilę analizowała jego kształt wewnątrz ust, maleńką cząstkę jej samej w niej i co teraz, co teraz, nie mogła wypuścić jej z powrotem, bezbronnej i zagubionej; przełknęła ślinę. Ranka na dłoni błysnęła, rubinowo wilgotna, jakby puszczała do niej oczko – dobra robota, dałaś radę. Przypomniał jej się pierwszy papieros wypalony z Łucją, w liceum, za kontenerem na zmieszane. Stała pogrążona w hipnotycznych inkantacjach Riders on the Storm Jima Morrisona, kontemplując świeżo zdobytą dwóję z chemii, gdy podeszła do niej blondynka w kamelowym płaszczu, z pytającym wzrokiem, pokazując gest odpalania papierosa. Wtedy zdjęła słuchawki, sięgnęła do kieszeni, wyjęła paczkę Rothmansów i różową zapalniczkę, podała nieznajomej.
– Wszystko w porządku? – dolatujące ze słuchawki zaniepokojone pytanie ściągnęło Marię z powrotem do klaustrofobicznej kuchni.
– Tak, tak, przypaliłam się papierosem… – podeszła do zlewu, odkręciła zimną wodę, po czym włożyła dłoń pod kojący strumień – Przypomniało mi się, jak wypaliłam ci dziurę rothmansem w tym fancy płaszczu z Massimo Dutti…
Łucja parsknęła.
– No tak, to musiał być początek pięknej znajomości, symultaniczna dwója z chemii i niszczenie drogiej odzieży tanimi fajkami łączą ludzi jak mało co…
Maria uśmiechnęła się pod nosem.
– Słuchaj, wiesz, że lubię Maćka, nie? Jest naprawdę spoko, miły, inteligentny, nigdy nie odwalił żadnej chorej akcji, ale… Za każdym razem, jak słyszę tego typu historię, to na mojej korze przedczołowej zapala się neon, taki naprawdę dojebany, rażący po oczach neon, mega jasny, niby tylko dwa słowa, ale, kurde, naprawdę potężne, naprawdę w punkt…
– Tak, tak, wiem – głos w słuchawce westchnął zrezygnowany – znam ten neon stara… neon.
– RZUĆ GO! – wykrzyknęły obie w tym samym momencie, po czym wybuchnęły śmiechem, krótkim i głośnym, wyrwanym z wnętrza brzucha.
– Tak serio, to ja umiem dawać dobre rady, każda z nas umie. Wiem, jak jest.
W słuchawce cisza, przerywana dźwiękiem wydechów; naliczyła pięć, zanim w końcu drżący głos Łucji wydukał cicho:
– Boję się, stara. Boję się, że to wszystko pierdolnie i nie mam pojęcia, co wtedy. My mamy razem psa! On ma lęki separacyjne, musiałabym wynająć petsitterkę… I tak czy inaczej musielibyśmy razem mieszkać, przynajmniej jakiś czas, nie wyrzucę bezrobotnego typa na bruk…
– Jasne, że nie… przysięgam, jesteś zbyt wspaniała dla niego, dla mnie, dla miasta Wrocław i dla dwudziestoczterometrowej kawalerki na Krzykach. Niestety, jako twoja przyjaciółka nie mogę pozwolić, żebyś utknęła w relacji z typem tylko dlatego, że nie masz z kim psa zostawić, przepraszam, ale brzmisz jak moja matka, tłumacząca, dlaczego nigdy nie rozwiodła się z człowiekiem, którego absolutnie, z całego serca, żarliwie nienawidzi.
– No wiem, wiem, tyle że ja Macieja nie nienawidzę. Gdybym go znienawidziła, nie byłoby problemu. Ale nie potrafię. Nie potrafię nawet być wobec niego obojętna. Mi jest go naprawdę, kurwa, żal, ja mu współczuję, widzę, że cierpi. Ja naprawdę chciałabym mu pomóc… Ale kończą mi się pomysły.
– Kończy ci się energia, stara. Z pustego nie nalejesz.
– Mhm, na szczęście przynajmniej mój barek nie jest pusty i mam zamiar teraz wrócić do domu, nalać sobie wina, włączyć po raz trzeci w moim życiu pierwszy sezon Grey’s Anatomy, zabunkrować się w wannie i wyjść dopiero, kiedy moja wewnętrzna pustka wysyci się siarczynami i niskich lotów medycznymi dialogami, nie wiem, czemu sobie to robię, jakby 12 godzin na izbie przyjęć nie było wystarczające…
– Też nie wiem, ale baw się dobrze. I dawaj znać, gdybyś czegoś potrzebowała.
– Jasne, będę się odzywać. Trzymaj się. I dziękuję.
Rozłączyła się, zerknęła na ekran telefonu. Dziesięć minut po północy, na wyświetlaczu nowa wiadomość, kliknęła.
„Ale bym zajarał haszysz. Mila Kunis ma zajebiste cycki w Czarnym Łabędziu, co nie? Mega hot”
Weszła w ustawienia, wyłączyła internet, nastawiła budzik na 6:30.
– Twoja stara ma zajebiste cycki – wymruczała, ziewając, w drodze do sypialni.
Rosół
– Wiesz, nie podobasz mi się jakoś szczególnie ale twarz masz piękną, naprawdę, robią ci się zmarszczki w kącikach oczu, widać że wiesz, co to życie. Gdyby nie one, pomyślałbym, że rucham trzynastolatkę, naturalnie podnieciłoby mnie to jeszcze bardziej.
Ugryzłam go w nos, po czym wyciągnęłam z siebie jego penisa.
– Idę pod prysznic – rzuciłam, udając, że słyszę te słowa pierwszy raz w życiu.
W istocie było wprost przeciwnie. Zagłuszana strumieniem zimnej wody zaczęłam fantazjować o rozebraniu swojej twarzy do rosołu, oka by w nim pływały albo mogłabym też nabić je na wykałaczki i wrzucić jak gdyby nigdy nic do drinka, nawet by się nie zorientował. Tęczówki miałam fioletowe, to dzięki nim czasem mylono mnie z istotą o nadprzyrodzonych zdolnościach. Usta mogłabym zapanierować w panko i usmażyć albo podać na słodko jak te ciasteczka, całuski z jabłkami, ciekawe, czy moment pożerania smakowałby jak pocałunek, miałam nadzieję, że nie. Z nosem nie byłoby problemu, po prostu sama bym go zjadła, miałam słabość do nosów i nosa do wszystkiego, tego akurat nie chciałam zmieniać. W końcu mogłabym być wolna, przeniosłabym się cała do swojego sflaczałego ciała i nie byłoby we mnie nic wyjątkowego.
Wychodząc z mieszkania, przypomniałam sobie o niedzielnym obiedzie u babci, tknięta nagłym przeczuciem, że tym razem nie obędzie się bez dekapitacji. Zawiązałam więc mocniej swoje górskie buty i pognałam co sił w stronę dworca, by zdążyć na ostatni autobus. Jadąc przez szaro-złote pola w stronę Jesionki, modliłam się o wyśniony finał, spoglądając w ciężkie niebo swoimi fioletowymi oczami „Panie Boże, błagam, przecież jest adwent, zlituj się, wyniosłam śmieci w tym tygodniu dwa
razy, uważam, że zasłużyłam”. W końcu autobus zatrzymał się pod starą, usychającą lipą na rozdrożu; wyskoczyłam na żużlową drogę i czym prędzej pobiegłam do drewnianej chatki pod lasem. Po przekroczeniu progu i wymianie standardowych uprzejmości z babcią chwyciłam wiklinowy kosz z ziarnem, rzuciłam „ja do kur”, po czym szybkim krokiem ruszyłam w stronę kurnika. Malwina stała w progu, oczy miała przekrwione; po nerwowych tikach głowy dało się poznać, że jest świadoma
nieuchronności swego losu. Rzuciłam jej garść prosa prosto pod trzęsące się z emocji nogi.
– Mam dla ciebie propozycję – powiedziałam, opierając się lewą ręką o pniak z siekierką wbitą w środek – całkiem intratną, o ile jesteś zainteresowana…
– Gadasz do trupa, wiesz? – zagdakała, strzepując z piór niewidoczny puszek, nadymając się nagle niczym hrabina maskująca zszokowanie wywołane niespodziewaną poufałością służki. – Wiesz, z kim ty rozmawiasz?
– Tak wiem, dziś twój dzień, ja właśnie w tej sprawie – nonszalancko odrzuciłam włosy za ramię, kucnęłam obok kwoki i konspiracyjnym szeptem wyjaśniłam. – Chcę się z tobą zamienić.
Twarz Malwiny wykrzywiła się w grymasie jawnej kpiny; zamachała skrzydłami, czerwień jej białek stała się jeszcze bardziej jaskrawa i pulsująca.
– Zamienić! Patrzcie państwo, zamienić! Dobre sobie, ty myślisz, że możesz tu tak po prostu przyjść i się ot tak, z marszu zamienić? – Jej grdyka wędrowała w górę i w dół, pazury prawej nogi ryły głębokie szramy w suchej ziemi.
– Kochana! Ty wiesz, ile ja czekałam na ten dzień? Każda z nas, od pierwszego dnia po wykluciu, ba, jeszcze w jajku, wyczekuje! Nie ma nadziei, jest tylko cierpliwe odliczanie, życie na kredyt, pod koniec wręcz trzęsiesz się z ekscytacji. I ty chcesz zgarnąć samą nagrodę, nie odbębniwszy wcześniej obowiązkowego stania w kolejce? Ha! Dobre, naprawdę wyśmienite – otarła sobie prawym skrzydłem łzę wypływającą z lewego oka.
– Zmykaj lepiej, przynieś babci z piwnicy warzyw na zupę, to już niedługo….
– A możesz chociaż wysłuchać, co mam ci do powiedzenia? – fuknęłam, delikatnie poirytowana teatralną protekcjonalnością wypowiedzi Malwiny. – Naprawdę myślę, że nie przeanalizowałaś obopólnych korzyści…
– Ach, tutaj są jakieś korzyści? No dobrze, proszę, to słucham, zacznijmy od części, która interesuje mnie najbardziej – kura spojrzała na mnie badawczo, przekrzywiając łeb. – Co JA będę z tego miała?
– Okej, no to uważaj: Tobie mam do zaoferowania życie bez odliczania, bez wyczekiwania, za to z twarzą! Ha! Nie mów, że nigdy o tym nie marzyłaś, no dobra, może i nie dokładnie o tym, ale… Podejrzewałaś, że to w ogóle możliwe? – mój głos poszybował oktawę w górę, tak bardzo starałam się sprzedać moją propozycję jako ekskluzywny traf z wyższej półki. – No i co ty na to?
Widziałam, że moje słowa zrobiły na niej wrażenie, choć z całych sił starała się ów fakt kamuflować; jej oddech przyspieszył, zatrzymało się za to drżenie nóg, a piórka na grzbiecie delikatnie nastroszyły się z emocji.
– No dobrze, brzmi to może i ciekawie, pora przejść w takim razie do punktu drugiego: co TY będziesz z tego miała? Bo przyznam, ja nadal nie rozumiem tej sytuacji… Nie, żebym musiała rozumieć zawsze wszystko i wszystkich, mam w końcu kurzy móżdżek, ponadto wychodzę z założenia, że w życiu trzeba po prostu chwytać okazje, nie za wiele da się zaplanować…. – starała się mówić powoli, niby od
niechcenia, jednak rytm jej wypowiedzi pulsował, dając mi znać: go for it. – No więc? Dlaczego?
– A dlatego, że mi z kolei marzy się choć parę sekund bez twarzy, a najlepiej bez głowy i gotowa jestem zginąć za to marzenie – odparłam nonszalancko, opierając dłonie na biodrach. – No więc? Deal?
Malwina zachichotała, po czym spojrzała na mnie z mieszaniną ciekawości i politowania.
– Oj, kochana, jesteś doprawdy, urocza. Dobrze, nie będę ci stawać na drodze do spełnienia marzeń, kimże ja jestem w końcu, sześć kilo mięsa z wciąż żywym sercem… Jak to robimy?
– Wszystko obmyśliłam: na te pół godziny powinny wystarczyć moje włosy i twoje pióra – wyjaśniłam trzęsącym się głosem, wyciągając z kieszeni spodni nożyczki. – Jak są rozpuszczone, to przez pierwsze pół godziny wszyscy zwracają uwagę tylko na nie, poza tym pachną mną, co powinno generalnie rozwiać wszelkie ewentualne wątpliwości – kontynuowałam, odcinając grube pasma tuż przy skórze. – Ty natomiast wyskub mi trochę piór, głównie na twarz i na ramiona proszę, powinny załatwić sprawę, ja nie będę się jakość szczególnie opierać, więc zanim ktokolwiek się zorientuje, będzie po ptakach…
– No, chyba w tym przypadku właśnie nie za bardzo – kura prychnęła rozbawiona, układając sobie rude fale wokół wyskubanej do naga twarzy. – Jak wyglądam?
– Absolutnie wspaniale – odparłam, przyklejając ostatnią lotkę do przedramienia. – A ja?
– Dość… Nijako? – zaryzykowała, omiatając moje nowe oblicze oceniającym spojrzeniem.
– No to fantastycznie!
Stałyśmy tak dłuższą chwilę, patrząc sobie w oczy i próbując uspokoić oddechy, ekscytacja jednak nie malała: wiedziałyśmy, że oto zaczynamy nowe życie.
– Jakieś ostatnie rady…? – Malwina zamrugała szybko, chcąc zapewne zakamuflować szklące się wzruszeniem oczy – Najlepiej takie konsumpcyjne…
– Oj, tym nie musisz się martwic, będziesz w tym wyśmienita! – zapewniłam, ocierając turlająca się po policzku łzę. – Ewentualnie okołokonsumpcyjnie: śmiej się między 3 a 8 razy na godzinę: mniej to oznaka znużenia, więcej – pogardy. I na wszystkie pytania rozpoczęte od „czy wiesz, że” najlepiej odpowiadaj: „Naprawdę? Nie miałam pojęcia”.
– Jesteście niesamowicie dziwnym gatunkiem… – Malwina pokręciła głową z
niedowierzaniem, obracając się na pięcie.
– Zaraz, a dla mnie? Jakieś rady na odchodnym?
Spojrzała mi w oczy, wzrok miała spokojny i poważny.
– Trać głowę kochana, kiedy tylko potrzebujesz. Nigdy nie wychodź z twarzą. I nade wszystko, pamiętaj: zawsze idź w stronę światła.
Justyna Hrycyk – (1997) mieszka, studiuje, pracuje, pedałuje, pisze i piecze torty. Do tej pory publikowała swoje teksty w „Helikopterze”, „Tlenie literackim”, magazynie internetowym „Szajn” oraz na łamach „WydawnictwaJ”. Ulubiony cytat: „Wszystko wszędzie naraz”. Głównie (lecz bez wyłączności) we Wrocławiu.
Ala Sutkowska / Lawendala – Studentka architektury i historii sztuki. Autorka szczegółowych prac wykonanych cienkopisem, które są dla niej formą medytacji. Ala wyraża swoje myśli poprzez różne media, choć zwykle zachowuje swoje twory dla siebie, jako zapiski w pamiętniku – rysunki, piosenki,
filmy, czy też amatorski podcast stworzony z siostrą w trakcie pandemii. Lubi podróżować, uczyć się języków obcych (obecnie włoskiego) i poznawać ludzi z całego świata.
Instagram: @lawendala.co
Podcast: Lawendy Naszej Mamy