Joanna Gocłowska-Bolek – opowiadanie

Ilustrowała: Jagoda Bujno

Joanna Gocłowska-Bolek – opowiadanie

Przypowieści o Mistrzu

  1. Mistrz kończy pisać

Nagle zrozumiał, że z każdym napisanym słowem jest coraz bliżej końca.
„Napiszę tę książkę i umrę” – zażartował w duchu. I poczuł, że od tej chwili to już nie był żart, nie żaden dowcip, ale złowrogie ostrzeżenie. Oskarżenie. Oczekiwanie.
„Już wiesz?” – uśmiechnęła się Pani Śmierć. Przeciągnęła się leniwie pod kocem, podkurczyła nogi w fotelu. – „Nie spiesz się, mamy czas. Pisz, pisz spokojnie, dokładnie tyle, ile trzeba.”
Spojrzał na nią kątem oka, gdy dokładał drewna do kominka. Kiedyś musiała uchodzić za piękność. Mimo siwych włosów wydawała się młoda, tak, musiała być całkiem młoda, zdradzały ją płynne ruchy i smukła figura. Wypielęgnowane paznokcie, zgrabne dłonie. Na każdym z kościstych palców błyszczał pierścionek, na niektórych nawet po kilka. Ale nie takie z prawdziwego starego złota, tylko tandetne, z kolorowymi szkiełkami. Z chińskiego bazarku.
„Też mi arystokratka, ha!” – wzruszył ramionami. W końcu czy to ważne, jak wygląda? Przez chwilę ważył w dłoni pogrzebacz – a może by tak ją poobijać tym żelastwem, przegonić, zabić Śmierć na śmierć? Ech. Trudno by mu było, za stary jest na wymachiwanie szabelką.
Wrócił do pisania. Wzdychał i pisał, pisał i wzdychał. Tylko raz jeszcze wstał, aby przysłonić okno, bo wiało przez szparę za mocno. A w jego wieku trzeba uważać na przeciągi. Już dawno miał okna wymienić, ale tak ciężko się zabrać za remonty.
Pisał. Nie dlatego, że mu kazała, ale sam czuł potrzebę pisania. Pisał z pasją, gwałtownie, zamieniając swoje myśli, uczucia, w końcu samego siebie zamieniając coraz bardziej w napisane słowa. Akapit za akapitem, słowa za słowem, przelewał samego siebie na papier, tracił siłę i życie.
„Jeszcze dwie strony, może trzy najwyżej. Boli mnie już krzyż od tego pisania” – próbował się przeciągnąć na krześle, ale skarciła go wzrokiem. Przestraszył się. Po raz pierwszy, odkąd tu przyszła, przestraszył się naprawdę.
„Teraz już nie przerywaj, pisz. Czekam” – jej głos i wzrok zrobiły się lodowate, otoczyła go swoim oddechem, zniewoliła tchnieniem. Nieświeżym tchnieniem Śmierci. Nie mógłby już teraz wstać, czuł się coraz bardziej bez sił. Nogi ciążyły mu jak wiadro kamieni spadające w głąb studni. Oddychał z trudem. Z każdym pisanym słowem uchodziło z niego życie. Sam stawał się coraz bardziej swoją książką, coraz mniej człowiekiem.
„Skończyłem” – westchnął w końcu. Sam nie wiedział, z ulgą czy z żalem.
„To chodź, już czas” – nie ruszyła się z miejsca, czekała, aż podejdzie. Wstał z ogromnym trudem, powoli stawiał malutkie kroki. Ale posłusznie podszedł.
„Cyt. Zdradzę ci tajemnicę. Twoje pisanie nikogo nie obchodzi. Nie będą cię pamiętać. Nic po tobie nie zostanie. Nic. Nic!” – zaśmiała się głośno, a jej śmiech zabrzmiał w jego głowie tysiącem ech jak najokrutniejsze szyderstwo.
„Nachyl się, nachyl się do mnie!” – całkiem przestała być miła. Przemknęło mu przez myśl, aby uciec, ale jak tu uciekać i dokąd? Jakaś siła zgięła mu grzbiet i jakby grad ogromnych igieł wbił mu się w kręgosłup. Już się nie rozprostuje, zostanie w tym skłonie-ukłonie, pokutując na wieczność.
Poczuł, że dotyka jego twarzy, delikatnie. Pogładziła go po zamkniętych oczach, po policzku. Od lodowatego dotyku przeszły go dreszcze. Spod zamkniętej powieki popłynęła mu łza, choć wcale nie chciał płakać.
„Dobranoc, staruszku” – pocałowała go pieszczotliwie w czoło. Bardzo delikatnie. Z matczyną wręcz czułością.
Zanim zasnął, zobaczył jeszcze, że donikąd nie doszedł. A to już przecież koniec wędrówki.

  1. Mistrz wyznaje winę

Od pewnego czasu Mistrz czuł dziwny posmak w ustach, jakby metaliczny. Nieprzyjemny. Ten posmak wykrzywiał mu twarz i Mistrz chodził taki skrzywiony, strasząc sąsiadów podczas porannego spaceru po bułki. Doszło do tego, że nieważne, co jadł czy pił, i tak ciągle kwaśno-gorzkawa gula zalegała mu w gardle, wydzielając lepki i cuchnący śluz, który spływał po podniebieniu do żołądka, nieprzyjemnie łaskotał w przełyku, wciskał się do płuc. Podduszał od środka.
Później Mistrz zauważył, że drętwieje mu prawa ręka. A zaraz potem jeszcze noga. Starał się tak chodzić, aby stawiać jak najmniejsze kroki niesprawną nogą, kiwał się przy tym dziwacznie na boki. Sprawiał wrażenie dużo starszego, niż był w rzeczywistości. Denerwowało go to i niepokoiło. Drętwiejącą rękę łatwiej było ukryć, po prostu nauczył się robić wszystko, co się dało, lewą. Większość czasu i tak spędzał przy komputerze, któż dziś jeszcze pisałby długopisem! Lewą ręką można było z powodzeniem stukać w klawiaturę, tylko nieco wolniej.
– Coś źle wyglądasz – uświadomił mu spotkany przypadkiem Przyjaciel. – Czy coś się stało?
– Taak. Stało się – odparł Mistrz niepewnym głosem. Chciał wyminąć Przyjaciela, pójść dalej, udawać, że to nic poważnego, zapomnieć.
Ale nagle postanowił to z siebie wyrzucić, wyznać komuś swoją winę, wielką ogromną winę, wyspowiadać się, oczyścić. Przyznać się do jednorazowej niedyspozycji, przypadkowego złamania przyrzeczeń i postanowień. Do grzechu ciężkiego jak kamień.
– Poczekaj, opowiem ci.
Przyjaciel spojrzał ze zniecierpliwieniem. Wyszedł z psem w samym palcie bez czapki, pewnie mu chłodno. Nie miał ochoty na wysłuchiwanie czyjejś spowiedzi. Nie dziś i nie teraz. Przestąpił z nogi na nogę, a zniecierpliwiony pies pociągnął za smycz.
– No, stało się. Poczekaj, opowiem ci – zaczął Mistrz ze spuszczoną głową. W tej chwili spazm bólu wykręcił mu kark, oczy zabiegły krwią, w głowie załomotało tysiąc dzwonów kościelnych. Chciał splunąć, ale tylko wypluł język na brodę jak nieżywą jaszczurkę. Zaślinił się nieporadnie.
– Podpisałeś? Ty podpisałeś? – skrzywił się z niesmakiem Przyjaciel. Pokręcił głową, ni to z obrzydzeniem, ni z niedowierzaniem.

Gdy schylił się, aby w foliowy woreczek posprzątać psią kupę, kątem oka dostrzegł, że Mistrz zamienił się w małą śmierdzącą kulkę z błota, śluzu i kału. Na szczęście zmieścił się w ten sam plastikowy woreczek. Trafił razem z psią kupą na śmietnik.

  1. Mistrz i pani Olga

– Jest problem z panią Olgą – powiedział Profesor. – Ona nie pisze dobrze. Delikatnie mówiąc, pisze całkiem niedobrze. Nie możemy.
Zapalił papierosa i przez dłuższą chwilę koncentrował się na wdychaniu dymu. To go uspokajało i pozwalało oczyścić umysł ze wszelkich zbędnych emocji. A tu trzeba było myśleć logicznie i szybko.
– Czytałeś to w ogóle? – zapytał Mistrz Profesora.
– Tak – odpowiedział szybko Profesor, ale napotkawszy kpiący wzrok Mistrza zaraz się poprawił. – To znaczy, nie do końca. Kawałki tylko przeczytałem. Nie przebrnąłem przez te dłużyzny pomiędzy dialogami.
– Kłopotliwe jest to jej pisanie. Takie jakby nieprzystające. Nie na te czasy – westchnął Mistrz z ubolewaniem. Zapatrzył się w widok za oknem, ale tam też nic ciekawego się nie działo. Odbijała się tylko uliczna latarnia, żadnych gwiazd czy choćby księżyca. – Może jednak spróbujmy ją jakoś dopasować? Trochę przytniemy początek i koniec, zostawimy tylko to, co się nadaje do odczytania.
– Niewiele się nadaje, no naprawdę niewiele się nadaje – Profesor chodził wokół katedry i drapał się z przejęciem po błyszczącej łysinie.
– Musimy ją jakoś wcisnąć w to sympozjum. Polecenie odgórne jest – westchnął ciężko Mistrz, obcierając rękawem marynarki zapocone okulary. – Pokaż no ten jej esej, może da się coś wykroić.
Usiedli na powrót przy stole. Dębowe drewno zaskrzypiało i niechętnie poddawało się torturom nacisku łokci. Czytali nieuważnie, opuszczając zdania i przeskakując niecierpliwie co drugi akapit. Mistrz kręcił głową z dezaprobatą. W końcu wyjął z kieszeni spodni wielką staromodną chustkę do nosa i hałaśliwie oczyścił nozdrza, mlaskając przy tym i prychając do rytmu.
– O, te dwa zdania można zostawić – zakreślił na niebiesko. – I tam dalej, ten kawałek od „Wszystko działo się…” – pokazywał grubym paluchem na zatłuszczonej kartce. Co chwila wykreślał po kilka słów długopisem i rysował obwódki. – Tylko tę część trzeba przenieść na początek, bo tu takie jakby zagajenie będzie nowe. Nikt nie pozna, o czym to miało być. Będzie wyglądało, że tak jakoś bardziej ogólnie, bez żadnego głębszego przesłania. Zobacz, jeszcze to zostawimy, tylko że niecałe, do tego przecinka. Dalej się wykropkuje.
Pracowali obaj przez dłuższą chwilę, sapiąc i pocąc się zawzięcie.
– „Metaksy”! Co to, na Boga, jest? Po jakiemu to niby miało być? Wykreśl, chyba nie ma takiego słowa w ogóle, w żadnym słowniku.
– Może się pomyliła. Albo po pijaku pisała. To się pisarzom nagminnie zdarza podobno, że po pijaku nowe słowa wymyślają.
Pokiwali głowami zgodnie i pracowali dalej, już teraz szybko i sprawnie, z chirurgiczną precyzją dokonując amputacji dłuższych fragmentów, podkreślając, przekreślając i wykreślając. Po niespełna trzech kwadransach tekst był gotowy. Wyglądał jak korpus recydywisty upstrzony tatuażami przeróżnego kształtu i długości.
– No! – sapnął zadowolony Profesor. – Dużo lepiej.
– I krótsze jest przede wszystkim – zauważył przytomnie Mistrz, również z wyraźną ulgą.
– Po przemówieniach ten jej esej damy, nie na sam początek. I jakąś zgrabną babkę znajdźcie, taką z mocnym głosem. Niech to przeczyta przekonująco, bez zająknięcia, żeby nie było, że coś pozmienialiśmy, bo, nie daj Bóg, afera będzie z tego czy protesty jakieś.
Mistrz pokiwał głową.
– Teraz jak się czyta, to zupełnie nie wiadomo, o co tu chodzi – Profesor cieszył się jak szkolny łobuziak. – Dobrze wyszło, całkiem zgrabny tekst, nawet jak na noblistkę.
– No! – cmoknął zadowolony Mistrz. – Zatwierdzamy! Pieczątkę przystaw i się podpiszemy.

 

Joanna Gocłowska-Bolek (ur. 1976) – latynoamerykanistka, ekonomistka, wykładowczyni akademicka. Laureatka Warszawskiej Nagrody Edukacji Kulturalnej. W 2020 roku nakładem Wydawnictw Uniwersytetu Warszawskiego ukazał się jej debiutancki tomik poezji / prozy poetyckiej “Portrety z Krakowskiego, nie wszystkie prawdziwe”. Uwielbia wędrówki po zatłoczonym São Paulo i po kolumbijskich lasach deszczowych.

Jagoda Bujno – ilustratorka i studentka Poligrafii i Papiernictwa na Politechnice Warszawskiej. Stała bywalczyni kina i wierna fanka literatury pięknej ✨ Instagram: @powidla.jpg