Logo Tlenu Literackiego

Występujący

w stanie wolnym

w powietrzu

Ilustracja do tekstu
Ilustracja: Anna Grochowiak

Joanna Chojnacka – opowiadanie

Święto Śmiecia

Myślę o szczęściu ubrań w oknie wystawowym,
niekupionych, i o szczęściu mebli w sklepie, nienabytych,
ale myślę też o smutku ubrań i mebli,
o ich tęsknocie do mieszkań,
gdzie poczują ciepło ludzkich ciał.

Jehuda Amichaj, Otwarte zamknięte otwarte, tłum. Tomasz Korzeniowski

Smaruję czoło Amolem. Czekam, aż moje myśli przesiąkną unikalną mieszanką ziół z alkoholem. Babcia wierzyła w Amol. Nie mam powodu, by wątpić w jej życiową mądrość. Jeżeli cudowne lekarstwo nie pomoże na dowolną część ciała, najpewniej trzeba ją amputować. Ranę należy posmarować specyfikiem i liczyć, że kończyna odrośnie. Powtarzać do uzyskania odpowiedniego efektu. Najlepiej trzy razy dziennie.

To nie lek jest zbyt słaby, to ty jesteś za słaby – powtarzam sobie, patrząc w lustro. Moje zmęczone odbicie nie odpowiada, a ja wciąż nie umiem czytać z cieni pod oczami. Może to przepracowanie, a może prezent od moich dalekich przodków ze wschodu.

Odkładam butelkę na pralkę i wracam do zagraconego salonu. Już osiemnasta i powinienem się spakować przed wyjazdem na pierwsze od dwóch lat wakacje. Nie czuję ekscytacji, raczej poczucie winy. Reanimuję pracowniczego laptopa i wysyłam trzy maile do współpracowników z dokładnymi instrukcjami na dwa najbliższe dni. Odkąd pracuję z domu, praktycznie nie odchodzę od komputera, więc jeśli będę musiał wrócić do biura, prawdopodobnie tam zamieszkam. Zaprzyjaźnię się z nocnym cieciem. W bezsenne noce będziemy grali w pokera, aż przegram swoją duszę i zostanę ergonomicznym fotelem. Ta wizja, o dziwo, trochę mnie uspokaja. Może odnajdę sens w życiu.

Sumiennie przeglądam raporty do dwudziestej pierwszej, choć już dawno skończyłem zmianę. Potem wrzucam do walizki bieliznę, trzy identyczne czarne golfy i szczoteczkę do zębów. Przyglądam się mojemu bagażowi z politowaniem. Na pewno o czymś zapomniałem.

Podobno cierpię na Reisefieber. Może to prawda. Denerwuję się nawet przed przechadzką z kuchni do salonu. Z łazienki do sypialni. A czasem nawet przed udaniem się do krainy snu. Denerwuję się cały czas, bo ciągle gdzieś podróżuję. Do sklepu, gdzie jest drogo. Do lekarza, bo czwarty raz zmieniamy tabletki na sen. Na nieudaną randkę. Cholerne Reisefieber!

Dorzucam mapę Budapesztu i dwa tomiki wierszy Amichaja. Naiwnie wierzę, że uda mi się je czytać przy porannej kawie na placu Madácha. Jeden wyjmuję. Wyjmuję też mapę. Znów ją wkładam. Czy zamierzam się zgubić? Odkładam ją na półkę. Jadę z przyjacielem, on będzie znał drogę. Jego mózg jest jak Google Maps z oznaczeniem wszystkich miejsc, gdzie podają jedzenie i nie patrzą na ciebie krzywo, gdy do śniadania zamawiasz alkohol. A jeśli się zgubię? Otwieram mapę, jakbym mógł się jej nauczyć na pamięć.

Zgubiony już jestem. Teraz chyba pora się jakoś odnaleźć.

*

Mój przyjaciel Dominik ma wiele zalet. Toleruje mnie oraz potrafi znaleźć tanie loty do Budapesztu. Nie wiem, która z tych umiejętności wyglądałaby lepiej w CV, ale z takim doświadczeniem powinien być co najmniej prezesem koncernu paliwowego. Radzi sobie też z wstawaniem o czwartej rano i zamawianiem ubera na odpowiedni parking przed lotniskiem. Jesteśmy wspaniałymi przyjaciółmi: on jest wszechstronnie uzdolniony, a ja zdolny do wszystkiego.

Na lotnisku panikuję tylko raz, bo wydaje mi się, że zgubiłem telefon przy odprawie. W samolocie jedynie dwa razy wyobrażam sobie, że się rozbijamy. Jestem dumny z mojego nowego rekordu, choć może to zasługa krótszej niż zazwyczaj trasy.

Budapeszt wita nas raczej ponurą aurą. Miasto wydaje się dziwnie wyludnione. Dopiero, gdy docieramy do centrum, upewniamy się, że uliczki naszej ulubionej dzielnicy wciąż tętnią życiem.

Nie możemy się jeszcze zameldować, więc po drodze wstępujemy do francuskiego bistro. Dominik jest już w imprezowym nastroju, ja nerwowo sprawdzam komórkę, jakbym miał dostać pięćdziesiąt wiadomości na temat wczorajszego raportu.

–  Idziemy potem zrobić sobie zdjęcie przed Istvánem?

To przypomina mi o kompletnie bezużytecznej ciekawostce.

–  Wiesz, że w średniowieczu w dzień świętego Stefana obchodzono Święto Głupców? Wybierano Króla albo Papieża, który przewodniczył całej zabawie.

Otwieram puszkę Pandory. Przeglądamy Wikipedię, popijając mimozę. Wyobrażam sobie minę mojego dentysty, który kazał mi unikać kwaśnego.

–  Ciekawe czemu akurat on? – mruczy Dominik, ale po chwili kręci głową. – Święty Stefan ma rozmach. Jest patronem Węgier, królów węgierskich, dzieci, które umierają, kamieniarzy oraz murarzy. Ale nic o głupkach.

–  Może jak umrę z przepracowania, to mnie ogłoszą patronem głupków.

–  Kurde, Gabryś… –  Dominik patrzy na mnie z politowaniem – Znowu wczoraj siedziałeś w robocie czternaście godzin?

–  Tym razem tylko trzynaście. Każdego dnia jestem lepszą wersją gorszego siebie.

Mój przyjaciel już chce wygłosić jakąś płomienną mowę, ale dostaję smsa od właścicielki mieszkania. Możemy zostawić nasze walizki. Pospiesznie płacimy za śniadanie i idziemy na ulicę Dob. Jacyś ludzie wynoszą meble z knajpy i układają je na chodniku. Pewnie splajtowali. Takie czasy.

Wspinamy się po krętych schodach na trzecie piętro kamienicy. W połowie drugiego bardzo żałuję, że nie wybrałem mieszkania z windą. Obiecuję sobie, że kiedyś pójdę na siłownię i nigdy nie będę zaniedbywał dnia nóg.

Właścicielka jest bardzo miła. Dokładnie tłumaczy nam zasady. Pyta, skąd przyjeżdżamy. Potem z pasją opowiada o okolicy. Chcemy już iść zwiedzać, ale zostajemy zmuszeni do przeglądania wraz z nią wyjątkowo grubego albumu ze zdjęciami wszystkich sąsiednich kamienic. Czuję się jak wtedy, gdy babcia zabierała mnie „na moment” do sąsiadki, ale na stole lądowały skamieniałe ciastka z barku, a impreza kończyła się oglądaniem kaset ze ślubu ludzi, których nie znałem.

O, zaraz będzie dobre! Popatrzcie!

Wybudzam się jak z letargu i w pierwszym odruchu zerkam na telefon.

–  My… Chyba musimy już iść – tłumaczy grzecznie Dominik. – Chcemy jeszcze zrobić zakupy.

Spędzamy dzień jak typowi turyści; idziemy do hali targowej szukać węgierskiej kiełbasy, robimy sesję fotograficzną nad Dunajem, zwiedzamy Budę i pozujemy przed pomnikiem kolesia z koniem na jakiejś górze. Jestem zmęczony przez ostatnie bezsenne noce i szybko tracę humor.

Gdy wracamy ulice zamieniają się w skupiska niechcianych rzeczy. Ktoś wynosi stary ekran komputera, ktoś inny komodę z oberwanymi drzwiczkami. Wchodząc na klatkę schodową wpadamy na naszą właścicielkę, znoszącą ze strychu kilka desek.

–  Wiecie, co dziś jest? – zagaja nas. – Dziś przypada dzień, gdy można za darmo pozbyć się wszystkich niepotrzebnych rzeczy.

Tak, moja mama też uważa, że to święto i zawsze zapisuje w kalendarzu: WIELKIE GABARYTY. Dziwi mnie jednak skala całego przedsięwzięcia.

Świadomi lokalnego zwyczaju, zwracamy większą uwagę na wyspy niepotrzebnych sprzętów. Nawet wysyłamy kilka zdjęć naszym znajomym. Ot, kolejna budapesztańska atrakcja.

Po kolacji Dominik zaciąga mnie jeszcze do królowej wszystkich ruin-pubów: Szimpli. Topię swoje smutki w piwie Brok, ale drażni mnie gwar i niepokoi ilość napływających ludzi. Mam wrażenie, że wokół trwa jakiś karnawał. Wszystkie języki mieszają mi się w głowie. Szybko chcę zmienić lokal. Resztę wieczoru spędzamy w spokojniejszym, nieco hipsterskim klubie.

Siadam przed wejściem i opieram się o szybę.

–  Masz, kupiłem ci drinka – Dominik wraca z kolorowym kubkiem. – Zapłaciłem za niego kaucję, więc zamierzam go ze sobą zabrać.

–  Po co ci on?

–  Nie wiem, jest śmieszny. To etyczna kradzież. Czy wszystko musi mieć jakiś sens? Po prostu je sobie przywłaszczymy i będziemy wspominać miły wieczór w Budapeszcie.

–  Święto Śmiecia – uśmiecham się pod nosem.

*

Budzę się koło drugiej w nocy. Przez moment nie wiem, gdzie jestem. Podnoszę się i przecieram zmęczone oczy. Opieram się o kuchenny blat i wpatruję w źle zacienione okno, przez które widać korytarz. Wnętrze kamienicy skąpane jest jedynie w blasku kilku lampek nad drzwiami sąsiadów. Od czasu do czasu, pomiędzy sennym oddechem przyjaciela, słyszę ciche dudnienie, jakby ktoś spuszczał z góry kauczukową piłkę. Teraz już wiem, że to ten cholerny szmer wyrwał mnie ze snu. Im bardziej próbuję go ignorować, tym staje się wyraźniejszy.

Jest pewna niesprawiedliwość, w tym, że to zawsze ja muszę cierpieć na bezsenność. Zrezygnowany narzucam płaszcz na piżamę i wychodzę z mieszkania zapalić. Na zewnątrz jest tak zimno, że niemal czuję ten chłód w kościach. Może to wiatr tak szumi na klatce schodowej? Odpalam i staję naprzeciwko zaśniedziałego lustra, wyniesionego przed nasze drzwi.

–  Dobrze, że w końcu wyszedłeś!

Papieros wypada mi z dłoni. Odwracam się zaskoczony, ale dookoła nie ma żywej duszy. Zerkam jeszcze przez okno do środka mieszkania. Dominik nie tylko śpi, ale też zajął moją część łóżka. Nie podoba mi się ta agresja, ale nie wiem, czy mam jeszcze siłę na kontrofensywę.

Najwyraźniej zwariowałem. Wódka pomieszała mi w głowie. Może dosypali mi czegoś do drinka i teraz mam omamy?

–  Już wyszedł, już wyszedł! – słyszę z kilku stron.

W popłochu staram się popchnąć drzwi, ale te musiały się zamknąć przez przeciąg. Jestem w potrzasku. Klucze zostawiłem w środku. Klnę siarczyście. Palenie to jednak zgubny nałóg. Siadam na krześle i tępo patrzę w mrok klatki schodowej. Nie tak wyobrażałem sobie moje ostatnie chwile. Jeśli nie zostanę przez nikogo zabity, prawdopodobnie zamarznę.

–  Gabryś, musisz czynić posługę – mówi mi lustro.

Wstaję i uważnie przyglądam się odbiciu moich butów. Kucam i delikatnie dotykam jego tafli. Nic się nie dzieje. Po drugiej stronie stoi głupek, który maca swoje odbicie.

–  Jaką posługę? – pytam niepewnie.

–  Zostałeś wybrany – głupek po drugiej stronie nie rusza ustami, a mógłbym przysiąc, że głos słyszę właśnie stąd. – Dziś wielkie święto.

–  Święto Śmiecia? Przecież to bujda. Wymyśliliśmy je, takie święto nie istnieje – powtarzam sobie, biorę głęboki oddech i obiecuję, że już nigdy więcej nie tknę alkoholu. A już na pewno nie pójdę do żadnego szemranego ruin-pubu.

Dominik opowiadał mi ostatnio historię o pijanym kolesiu w autobusie, który gadał z własnym odbiciem w szybie. Nie wiem, czy zniżyłem się do tego poziomu, czy może wzniosłem ponad wszelkie wyżyny, by go osiągnąć.

–  Gabryś, tylko ty możesz nas ocalić.

–  Kogo ocalić?

–  On nic nie rozumie – mruczy pęknięty wazon. – To ma być Papież Śmieci?

– Skup się, Gabryś – ponagla mnie lustro, jakbym nie był dostatecznie zaangażowany w rozmowę z przypadkowymi meblami i akcesoriami do wystroju wnętrz. – Święto Śmiecia jest dla nas ostateczne. Nie wszystkie rzeczy zasłużyły na swój los. Każdego roku tylko jeden człowiek może nam dać drugą szansę. W tym roku padło na ciebie.

– Wypraszam sobie, ale dlaczego niby ja mam być Papieżem Śmieci? Było jakieś głosowanie? Proszę o reasumpcję!

Wazon prycha, ale lustro ma do mnie nieco więcej cierpliwości:

– To nie takie proste. Zostałeś wybrany, bo masz w głowie największy syf ze wszystkich ludzi w mieście. Nie oszukujmy się, Gabryś, ale w głębi ducha też uważasz się za śmiecia.

– Idę spać. Meble mogą sobie do mnie gadać, ale nie będą mnie obrażać – stwierdzam.

– Nie możesz iść spać. Musisz czynić swoją posługę. Zbawić trzy przedmioty. Trzy rzeczy, które nie zasługują na zapomnienie. A potem odnaleźć to, co zgubiłeś. Jeśli nie uda ci się tego zrobić przed wschodem słońca, ty też zostaniesz wywieziony.

– Tak, tak! – krzyczy wazon. – Prawie każdy twój poprzednik skończył na wysypisku.

– Przecież to proste – wzruszam ramionami. – Nominuję lustro i wazon… – wychylam się przez barierkę i patrzę na podwórko, by w mroku rozpoznać kształty jakichś mebli. – Może jeszcze… ramę łóżka?

– Rzeczy muszą ci najpierw opowiedzieć swoją historię. Muszą zasłużyć na swoje odkupienie. A ty na swoje.

– Może żadna rzecz nie zasługuje na drugą szansę? Jesteście roszczeniowe jak ludzie na olx! Gdybym chciał wysłuchać każdego przedmiotu zostawionego na ulicy Dob, nie starczyłoby mi czasu do rana! A miasto jest pełne śmieci!

– Musisz już iść!

Cóż za idiotyzm. Może i nie byłem ostatnio w najlepszej formie, przyznaję. Trochę za dużo pracowałem, w weekendy piłem i uciekałem przed poczuciem winy. Może i jestem niewystarczająco dobry. Ale właśnie zrobiłem coś dla siebie! Pojechałem na przeklęte wakacje! I co robię, zamiast smacznie spać albo sączyć drinka z kolorowego kubeczka na kaucję, który ukradłem? (Etyczna kradzież!) Gadam z meblami. Jeśli to nie upadek człowieka, nie wiem, czym on jest.

Schodzę ciemnymi, krętymi schodami w dół. Mijam skrzynki pocztowe i chwilę patrzę na uśpione podwórko. Przecież to kompletny absurd. Gabryś, zastanów się. Wyjdziesz w płaszczu zarzuconym na piżamę i zaczniesz gadać do sterty śmieci? I dlaczego węgierskie szpargały odpowiadają mi po polsku? Zamkną mnie w jakichś budapesztańskich Tworkach.

– Nie masz zbyt wiele czasu – przypomina mi rama łóżka, oparta nonszalancko obok śmietników.

– Dobra, nieważne. Co mi tam, robiłem głupsze rzeczy w życiu niż gadanie z rzeczami!

Oczywiście, że nie. Ale one nie muszą tego wiedzieć. Mam swoją godność.

– Idź dalej. Ja chcę już jechać na wysypisko. Wysłużyłam się. A to co widziałam, nie jest do opowiedzenia – mruczy.

Dob utca wypełniona jest niechcianymi stołkami barowymi i dekoracjami z lokali, które musiały się zamknąć. Patrzę na nie z politowaniem, ale nie wiem, czy mogę im pomóc. Święto Śmiecia wygląda jak koniec świata. Jak post-apokaliptyczny krajobraz dzikiego konsumpcjonizmu. Z daleka dochodzą mnie śmiechy pijanych turystów, ale nie spotykam nikogo po drodze. Stoły bez nóg awanturują się z popękanymi, ceramicznymi klozetami. Połamane krzesła biurowe bez góry lub z niekompletnymi kółkami czekają spokojnie na swój los. Są gotowe, by przejść na drugą stronę i spocząć na wysypisku. Rozłożyste materace jęczą za każdym razem, gdy nieopatrznie po nich stąpam. Jestem zagubiony. Obracam się i nie wiem, od czego zacząć. Unoszę bezradnie ręce i stoję tak chwilę, na środku ulicy, wpatrując się w tłusty księżyc. W jego blasku wszystko wydaje się jakieś szlachetniejsze. I nawet moje życie ma trochę więcej sensu niż zazwyczaj.

– Niech pan spojrzy, tutaj – prosi nieśmiało coś metalowego, mieniąc się srebrzyście. Delikatnie odgruzowuję przedmiot spod zamazanych kolorowanek i niekompletnych gier planszowych.

To mała, nieco wgnieciona kawiarka. Mam wrażenie, że jeśli ją potrę, wyjdzie z niej kawowy dżin i spełni trzy moje życzenia, choć miałbym tylko jedno: znaleźć się znów w łóżku.

– Mógłby mi pan pomóc?

Chcę wysłuchać jej historii, ale na horyzoncie majaczy śmieciarka. Przestraszony odkładam ją na miejsce i chowam się w bramie. Patrzę, jak śmieciarze wrzucają na pakę wszystkie rzeczy, a mała metalowa kawiarka wraz z nimi trafia do kosza. Już za późno. Nie zdążyłem jej uratować.

Czekam aż odjadą i wycofuję się w boczną uliczkę.

– Słuchaj, no – wyliniały pluszowy miś zdecydowanie nie jest tak kulturalny jak moja poprzednia rozmówczyni. – Musisz mnie ułaskawić.

– O, a to niby dlaczego? – buntuję się, krzyżując ręce na piersiach.

– Bo znam o tobie prawdę, przyjemniaczku.

– Bardzo ciekawe, zabawko. Nie przypominam sobie, żebyśmy byli na ty. Dla ciebie jestem Pan Śmieciowy Papież i chyba należy mi się jakiś szacunek.

– A Panu Kangurkowi się nie należał? Już ja znam takich, jak ty. Tarmosicie za uszy, ciągacie po ziemi. Dusicie, gnieciecie, żujecie. Obiecujecie nam, że nigdy nas nie zostawicie. No i co? Gdzie jest teraz Pan Kangurek?

Blednę. To prawda. Mówiłem mu, że zawsze będziemy razem. Towarzyszył mi w podróżach do Ikei i na wakacje. Nosiłem go za ucho albo szurałem jego ogonem po chodnikach mojego rodzinnego miasteczka.

– A wcześniej był czarny piesek z Zakopanego. Dobrze wiem, że miałeś czarnego pieska. Ale wymieniłeś go na Pana Kangurka. O innych nie wspomnę, Gabryś. Pozbywacie się dzieciństwa, a z nim pozbywacie się nas.

– Życie to nie Toy Story – jęczę.

– Nie o to się rozchodzi. Porzucanie zabawek uczy was, że wszystko możecie sobie zostawić. Twoi przyjaciele kupują ci kwiatki na parapetówkę, a ty od ponad roku nie napisałeś do nich wiadomości. Wiesz, o kim mówię, co Gabryś?

– Nie zawsze mam czas…

– Bo pracujesz? A robisz czasem coś innego? Może byś poszukał Pana Kangurka?

– Dobra! Ułaskawiam cię! W imię wszystkich zapomnianych zabawek! Choć Pan Kangurek w życiu by mnie nie szantażował, pluszowy misiu.

– Dlatego wychował sobie takiego cieniasa. Napisz do swoich przyjaciół, na pewno się ucieszą.

Mam ochotę cofnąć moje słowa i osobiście zanieść go do tamtej śmieciarki, ale niech stracę. Miś powoli rozpływa się w powietrzu. Dokąd idzie? Nie wiem, być może zmaterializuje się znów w domu. Kupiłem mu chociaż rok zabawkowego życia.

Czas leci. Wciąż dwie rzeczy zasługują na swoje zbawienie. Muszę też odnaleźć coś, co mnie uratuje. Dochodzi czwarta, a ja dochodzę już do ulicy Rumbacha. Zdjęcia klasowe mówią coś do mnie wielogłosem. Nie daj nam odjeść w zapomnienie, Gabryś! Co się stało z naszą klasą? Nie wiem, po dziesięciu latach od matury, nie chcemy na siebie patrzeć. Pewnie większość alkoholizuje się w domowym zaciszu.

Mijam porwany kocyk, należący do Anny i Davida. Skórzaną aktówkę, która opowiada mi historię wiecznie spracowanego Gabora. Starą walizkę, którą Zsófia kupiła, żeby się stąd wyrwać, ale nigdy nie miała odwagi wyjechać z miasta. Kusi mnie portret Franciszka Józefa i stary zegar z zepsutymi wskazówkami, które ozdabiały kiedyś mieszkanie państwa Nagy.

Wydaje mi się, że wszystko ma jakieś znaczenie, ale gdy tylko próbuję dać rzeczy drugą szansę, coś każe mi ją odłożyć i iść dalej. Nie mogę się zdecydować. Szumi mi w głowie i ciągle uciekam przed śmieciarkami.

Nagle, zdaje sobie sprawę, że nie otaczają mnie żadne sterty śmieci. Stoję na Kazinczy utca, na przeciwko jednej z najpiękniejszych synagog Budapesztu. Wsłuchuję się w ciszę.

– Nie dam rady – sam nie wiem, komu się skarżę.

Chyba gdzieś na ulicy Dohány ucinam sobie pogawędkę z manekinami. Oglądam świeczniki, zastawy stołowe, przechodzę obok drewnianych drzwi i ram okiennych. Siadam w fotelu z lat sześćdziesiątych. Przeglądam metalowe pudełka po herbatnikach, które ukrywają kolekcje guzików. Puszki z garaży ojców, pełne zardzewiałych gwoździ.

Już prawie świta. Czy i ja skończę na wysypisku? Nie ułaskawiłem trzech przedmiotów, nie znalazłem niczego dla siebie. Czego mam szukać?

Zmęczony nocną wędrówką, przysiadam pod lokalem, z którego zabrałem wczoraj kolorowy kubeczek. To było całkiem miłe. Nie sprawiło mi to kleptomańskiej przyjemności. Patrząc na ten przedmiot, myślę o przyjemnym wieczorze z przyjacielem. Kimś, kto mnie jakoś toleruje. Chociaż nie jestem dostatecznie dobry. Mogłem lepiej wykorzystać tę noc.

Kładę się na chłodnym bruku. Jestem gotowy, śmieciarze mogą mnie zabrać. Patrzę na coraz cieńszy zarys księżyca, powoli ustępujący miejsca pierwszym promieniom listopadowego słońca. Wyrzućcie mnie. Jedyne, co posiadam to moja praca. Nie jestem niezastąpiony. Przynajmniej nie spędziłem mojego ostatniego wieczora przed komputerem.

Przymykam oczy i rozkładam ręce. Wyczuwam coś szklanego pod palcami. Macam i sięgam po to. Podnoszę buteleczkę i przez szkiełko patrzę na niebo, jak gdybym trzymał w ręku teleskop. Przypomina mi trochę butelkę Amolu. Myślę o babci. O wąskim korytarzu w jej mieszkaniu. O kuchni, w której zawsze ją znajdowałem, bo gotowała coś na mój przyjazd. O tym, że kochała mnie dokładnie takiego, jakim jestem.

Czasami czytała mi ceny produktów z gazetki Polo albo nagłówki lokalnego czasopisma. Tak bardzo pragnąłbym ją teraz przytulić, choć to niemożliwe. Mówiła mi, żebym już nie jeździł do Budapesztu, skoro widziałem go tyle razy. A ja i tak kupowałem jej kolejny magnez w hali targowej. Teraz też go kupiłem, ale już nie mam go komu dać.

Zawsze wiedziała, jak mnie pocieszyć. Wystarczy, że rzucała: Już dobrze, Gabryś. Bolało trochę mniej. Czasem stłuczona ręka, a czasem życie.

Chciałbym jej obiecać, że już nie będę robił nadgodzin. Przedstawić jakąś miłą dziewczynę i dzwonić do niej zawsze, gdy wracam z Biedronki.

Nie wiem, do kogo dzwonić, gdy wracam z plecakiem pełnym warzyw i winem z Maryjką z przeceny. Nie wiem, z kim mam omawiać podwyżki cen masła. Przy niej życie trochę mniej mnie przerażało.

Moja babcia wierzyła w Amol i we mnie. Nie ma powodu, dla którego miałbym wątpić w jej mądrość.

Już świt. Chyba przysnąłem. Ktoś pochyla się nade mną, delikatnie dotyka mojego ramienia i mówi coś po węgiersku. Otwieram oczy i patrzę na niego zdziwiony. Śmieciarz kręci głową z politowaniem i jestem pewien, że właśnie mnie przeklina.

Przeżyłem. Graty milczą. Podnoszę się. Idę w kierunku mieszkania, ściskając w ręku buteleczkę. Kilku wytrwałych imprezowiczów posyła mi głupie uśmiechy. Może powinienem być speszony, ale macham im przyjaźnie.

Popycham uchylone drzwi kamienicy. Wdrapuje się na trzecie piętro. Kucam przy zaśniedziałym lustrze.

– Udało się.

Jak do tego doszło?

Nie wiem, czy odbicie jest ze mnie dumne, ale chłopak po drugiej stronie wygląda jakby właśnie wrócił autostopem z piekła. Albo z Black Friday. To nic.

Pukam w okno. Dominik przebudza się i patrzy na mnie zdziwiony. Niechętnie podnosi się, by otworzyć mi drzwi.

– A ty co? Papierosa paliłeś?

– Zgubny nałóg – mruczę i kładę się do łóżka w płaszczu, wciąż ściskając w dłoni buteleczkę.

– Ciekawe, czy ktoś zabrał w nocy te śmieci.

– Tak, prawie wszystko – mruczę sennie.

Dominik wylewa resztkę wódki z kolorowego kubeczka. Przelewa go wodą i wrzuca kapsułkę do ekspresu. Chwilę majstruje przy pokrętłach. Maszyna wydaje z siebie cichy syk. Przyjaciel odwraca się i opiera o blat. Przymykam oczy.

Już dobrze, Gabryś. Czasami musimy pozwolić czemuś odejść, żeby móc dalej żyć.

Na tym polega właśnie Święto Śmiecia. Czyścimy to, co zalega w naszych piwnicach i naszych głowach, żeby celebrować rzeczy naprawdę ważne. Odpuszczamy, żeby nam odpuszczono. Kładąc się spać, zrozumiałem, że nie chciałem niczego zbawić. Pozwoliłem wszystkiemu przeminąć, tylko po to, by zbawić siebie.

To był czas, żeby wyrzucić śmieciowego Gabriela. I tak był zagubiony. Znalazłem go wśród odpadków, ale nie było warto go ratować. Dobrze, że nie wziąłem mapy, bo mógłby do mnie wrócić.

Joanna Chojnacka (ur. 1994) – absolwentka filologii romańskiej oraz judaistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Autorka dwóch opublikowanych książek: „Szpagat” wyd. Czwarta Strona (2016) i „Następnego Roku w Warszawie” (2019) wyd. Sonia Draga. Użera się z życiem, krakowskimi gołębiami i marzeniem o (kolejnej) podróży do Budapesztu.

Anna Grochowiak (ur. 1993) – absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim, adiunkt w Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie. Interesuje się filmem i poezją.