Joanna Chojnacka – jedno opowiadanie

Ilustrowała: Paulina Radoń

Joanna Chojnacka – jedno opowiadanie 

Spis gości niezaproszonych

Zwykle jest mi wszystko jedno. Przechodzę obok skrzynek na listy z wyuczoną obojętnością. Kiedyś odczuwałem przyjemną ekscytację na myśl o korespondencji zaadresowanej na moje nazwisko. Nie byłem już wówczas dzieckiem, ale naiwnie wierzyłem jeszcze w dorosłość. W takim wieku człowieka podnieca jego własna godność na kopercie, niczym typowego Janusza polskie nazwisko w napisach końcowych hollywoodzkiego filmu.

Pewne przesyłki nigdy do mnie nie dochodzą. Nie wiem, czy kradnie je listonosz, czy ktoś z kamienicy. Trochę za nimi tęsknię. Może niekoniecznie za samymi białymi kopertami. Raczej za nieskończoną liczbą możliwości, które mogłyby mi zaoferować. Spadek po nieznanej ciotce z USA. Miłosne wyznania. List od dawnego przyjaciela. Wszystko to musiało zwyczajnie zaginąć gdzieś po drodze. Tak to sobie wyobrażam. Łatwiej mi potem obwinić kogoś za moje niepowodzenia. Być może są rezultatem przypadku. Nieszczęśliwego zrządzenia losu. Złej konstelacji gwiazd. A już z pewnością kolesia z sortowni na poczcie.

Sięgam po listy bardzo ostrożnie. Mama powtarzała mi, że w Australii pająki chowają się w skrzynkach pocztowych, bo jest tam ciepło i ciemno. Jeśli zbyt lekkomyślnie wsunie się rękę, kąsają niepostrzeżenie. W Polsce nigdy nie widziałem tak dużych pająków, ale kolorowe reklamy pizzerii też czyhają na mnie wśród metalowych ścianek. Wsuwam dłoń z obrzydzeniem, próbując wymacać awizo. Wolałbym chyba grzebać w śmietniku.

We wnętrzu skrzynki znajduję to, co zawsze: kupę makulatury. Pięć ulotek okolicznych knajp z jedzeniem na wynos, zaproszenie do badania słuchu dla mieszkańców powyżej sześćdziesiątego roku życia, odręczny anons Kupię mieszkanie w tej okolicy! i katalog z ubraniami, który przychodzi zaadresowany na poprzednią lokatorkę.

Już chcę wyrzucić całą stertę, gdy spomiędzy reklamy drzwi a ogłoszenia wyborczego kandydata skrajnej prawicy wysuwa się ładna, podłużna koperta. Chwilę zastanawiam się, czy najpierw powinienem sprawdzić jej zawartość, czy domalować politykowi wąsy i swastykę, nim pożegnam go w koszu pod zlewem. Gdyby się uśmiechał, pozbawiłbym go też co drugiego zęba i domalował piracką opaskę.

Nie spodziewam się niczego wielkiego. Może postanowili mnie zaprosić na prezentację garnków? Ciągle do mnie dzwonią. Obiecują mi sprzęty AGD i niemiecką chemię, która wybieli wszystkie moje T-shirty i sumienie. Jeśli zaproszę moich znajomych, dostaniemy też unikatowy odkurzacz i kredyt do spłaty na następne pięć lat. Mówiłem im, że nic nie umocniłoby tak naszych więzi jak wspólne raty, ale jakoś nikt nie chciał się ze mną zadłużyć.

Wracam do mieszkania. Rzucam plik papierów na szafkę i zajmuję się codziennymi czynnościami. Odgrzewam obiad i przypominam sobie, że miałem dokończyć dziś artykuł o Nachmanie z Bracławia dla małego czasopisma o żydowskiej tematyce. Pisuję czasem, odkąd moja rodzina postanowiła trochę bardziej zainteresować się swoimi korzeniami. Nic wielkiego, nie jestem ani wierzący, ani praktykujący. Mam nazwisko z końcówką –man i trochę interesuję się kulturą i językami. Zawsze to jakaś miła odmiana dla mojego korporacyjnego życia.

Jedząc, oglądam powtórkę paradokumentu o lekarzach. Dzwonię do babci. Chwilę dyskutuję z nią o kolejkach w przychodniach i drogich lekach. Skarży się, że w lokalnym szpitalu nie ma kto pracować, więc ściągają im specjalistów z miejscowości oddalonych nawet o kilkaset kilometrów. To już lepiej by było, jakby zaczęli tam przerzucać aktorów z paramedycznych seriali.

Otwieram maila, by usunąć wszystkie wiadomości o powiększaniu przyrodzenia i oferty pieniężne od bliżej niezidentyfikowanych nigeryjskich książąt. Wówczas przypominam sobie o eleganckiej kopercie, którą przyniosłem dziś ze sobą. Przyglądam się jej dokładnie. Nie ma adresu zwrotnego. Nie obłowiłbym się, gdybym był filatelistą, bo na próżno szukać znaczka. Zatem nie przybyła tradycyjną drogą pocztową. Nabieram pewności, że to kolejna zagrywka komitetów wyborczych. Rozrywam brzegi i wyjmuję sztywną kartkę. Czyżby to pora wesel? Odliczam wszystkie miesiące z „r” w nazwie. Którzy moi znajomi postanowili uświęcić swój związek przy skrzynkach wódki i w rytmie disco polo?

Szanowny Panie Marcinie!

Oficjalnie. Niech będzie. Ale też trochę personalnie – więc to jednak nie jest kolejna reklama.

Informuję, że nie znalazł się Pan na liście gości zaproszonych na bankiet, który odbędzie się 4 maja o godzinie 20 w dworku Dąbrowskich przy ulicy Leśnej w Marysinie.

Nie, musiałem się pomylić… Czytam jeszcze raz. …nie znalazł się Pan…

Jest podpis. Zaraz dowiem się, któż tak ze mnie drwi. Pewnie jakaś dawna dziewczyna. Znalazła nowego kandydata na męża. Lepszego ode mnie, bez wątpienia. Chce wbić mi szpilę. Niekonwencjonalne. Może nawet ekscentryczne, ale pomysłowe – muszę przyznać.

Pola

Nie znam żadnej kobiety o tym imieniu. Wsuwam liścik do koperty i rzucam ją na łóżko. Wychodzę na balkon, bo trochę się jednak zirytowałem i przydałby mi się papieros. Sporządzam w myślach listy przyjaciółek. Przygodnych znajomych. Ludzi, którzy mogliby mnie z jakiegoś powodu nienawidzić.

Czy ja mam jakichś wrogów? Może zapomniałem komuś przesłać notatki na studiach? Nie, to było dawno temu. Przypadkowo kupiłem ostatnią kanapkę z pastą jajeczną w pracowniczym bistro? Za głośno puszczałem muzykę po dwudziestej drugiej? Nic sensownego nie przychodzi mi do głowy.

Nagle dostrzegam na podwórku sąsiada, od którego czasem pożyczam pilot do bramy. Macham, a on odpowiada mi uśmiechem.

– Przemku, sprawdzałeś pocztę? – krzyczę.

– Pocztę? Zaraz sprawdzę. Czekasz na jakąś przesyłkę?

– Zejdę do ciebie!

Łapię list i zbiegam z nim na parter. Przemek właśnie grzebie w swojej skrzynce. Chyba brzydzi się tą czynnością tak mocno jak ja.

– Dostałeś coś takiego? – pokazuję mu kopertę.

Ostrożnie przegląda stosik. Jego makulatura ma z grubsza taki sam skład, więc patrzę na nią z nadzieją. Tyle że pomiędzy ofertą drzwi a ulotką wyborczą nie znajdujemy tajemniczego nie-zaproszenia.

– Może się pomylili, wiesz, że czasem zostawiają nam listy z zupełnie innych ulic – wzrusza ramionami.

A może to głupi żart? Zaproszenie na dziwną imprezę tematyczną? Wysyłam jeszcze kilka wiadomości do przyjaciół. Robię nawet zdjęcie i wrzucam je na portale społecznościowe, ale mój post nie cieszy się szczególnym zainteresowaniem. Ktoś oskarża mnie o retusz fotografii. Poddaję się.

Resztę wieczoru spędzam z piwem. Z goryczką chmielu przełykam wstyd. Przecież nie ma o czym mówić. Ktoś daje mi do zrozumienia, że nie będę mile widziany. Po prostu się tam nie zjawię i zrobię gospodarzom przyjemność. Mama zawsze powtarzała, że człowiek to nie zupa pomidorowa, żeby go wszyscy lubili. Przecież jestem dorosły. Nie będę płakał jak dziecko pominięte podczas gry w zbijaka. Marcinie, miej trochę godności!

Gdy zapada noc i tłusty księżyc świeci nad miastem, wychodzę na balkon. Obserwuję życie okolicznych kamienic. Odpalam papierosa, bo lubię mieć alibi. Przez następne cztery minuty mogę nacieszyć oczy ciepłym światłem zza niedbale zasłoniętych firanek.

Skupiam się na sąsiedzkiej codzienności. Wchodzę im do mieszkań. Jestem tam, gdzie robi się wywar na niedzielny rosół i tam, gdzie Janusz ogląda noc kabaretową. Mój wzrok sięga do ich salonów i sypialni. Podziwiam ich polskość i odrębność. Jestem tam, gdzie nigdy by mnie nie wpuścili. Wszystko za cenę jednego papierosa. Oglądam ich wystawy świętych obrazów. Podsłuchuję ich rozmów, gdy wychodzą na balkony, choć wiem, że może chcieliby dowiedzieć się czegoś o mnie. Ale o sobie nic im nie powiem. Gaszę papierosa na balustradzie i wracam do domu. Zaciągam ciężkie zasłony. Przedstawienie skończone.

Padam na łóżko. Postanawiam spać dziś w ubraniu. Moja duma i tak już swoje wycierpiała, nie muszę sobie nic udowadniać. Na przykład przebierając się w piżamę. Albo ściągając z siebie jeansy.

Komórka magicznie łapie zasięg, który normalnie nie dociera do mojej sypialni. Rozbudza mnie kilka równoczesnych powiadomień. Niechętnie sięgam po telefon.

Dwie wiadomości od znajomych, kilka w folderze inne. Wszystkie dotyczą mojego zdjęcia.

Ja też to dziś dostałam, tylko z moim imieniem w nagłówku – napisała Anka, z którą studiowałem. Teraz uczy w podstawówce.

Wojtek zostawił mi wiadomość głosową: Cześć Marcin! Widziałem tę dziwną wiadomość. Dostałem dziś taką samą, ale sądziłem, że to reklama. Wyrzuciłem ją. Dziwna sprawa, nie?

Zgadzam się, dziwna sprawa. Wojtek mieszka w Warszawie i dzieli nas 300 kilometrów, więc nie mam pojęcia, jaki zasięg może mieć ta akcja. Odrzuciłem też teorię o byłej dziewczynie, bo mój kumpel jest zdeklarowany homoseksualistą.

Obcy też nawiązywali do mojego listu. Przesyłali treść swoich i dokładne fotografie koperty. Niczym nie różniła się od mojej. Staram się odnaleźć jakieś wspólne punkty. Pochodzimy z innych miast. Skończyliśmy różne szkoły i uczelnie. Zgłaszały się do mnie kobiety i zgłaszali mężczyźni. Lekarz-rezydent z Wielkopolski, dziewczyna z Wrocławia ze zdjęciem z Czarnego Protestu na profilowym, pani Jadzia z małego miasteczka, na oko lat pięćdziesiąt. Nie mamy nawet wspólnych znajomych. Łączy nas tylko jedno: nikt nie wie, kim jest Pola.

Całą noc nie mogę spać. Stało się dla mnie jasne, że wpadłem na trop afery, która byłaby gotowym #tematemdlaUwagi. Trzy razy sprawdzałem datę w kalendarzu. Zdecydowałem, że czwartego maja ubiorę moją najlepszą koszulę. Na tę okazję kupię nawet nowy krawat. A potem pojadę pod wskazany adres. W najgorszym razie: niczego się nie dowiem. W najlepszym: znajdę się na bankiecie z open barem.

*

Wziąłem wolne w pracy i oznajmiłem, że tego dnia będę poza miastem. Wrzucam garnitur na tylne siedzenie samochodu. Przez pierwsze sto kilometrów powtarzam sobie, że to kompletne szaleństwo. Nie przyznałem się nikomu, że zamierzam wziąć udział w tajemniczym bankiecie. Kolegom powiedziałem, że jadę odwiedzić rodziców.

Lektor z nawigacji prowadzi mnie przez Polskę, od czasu do czasu proponując objazdy przez mniejsze miejscowości. W końcu rozkazuje mi skręcić w boczną drogę. Nie podoba mi się jego ton, bo w gruncie rzeczy rzadko się komuś podporządkowuję. Jeszcze bardziej nie podoba mi się zaproponowana trasa. Zwalniam i modlę się, żeby moje podwozie wytrzymało jazdę po kocich łbach. Mam wrażenie, że na siedzeniu pasażera zaraz zmaterializuje się mój ojciec i przy każdej kolejnej wyrwie będzie wydawał z siebie cichy syk, podliczając przyszłe naprawy.

Gdy czas dojazdu zmniejsza się do dziesięciu minut, zatrzymuję się i przebieram w mój wyjściowy strój. Stoję pośrodku niczego, zaoranego pola. Dochodzi do mnie, że być może list był tylko dowcipem, a gdy dojadę do celu zobaczę opuszczony dworek. Jakaś ekipa z kamerą wyleci mnie powitać, posypią mi głowę konfetti i pogratulują bycia idiotą.

Dochodzi dwudziesta. Wracam za kółko. Tępo patrzę na komórkę, jakby koleś od nawigacji mógł mi powiedzieć, czy mój cel ma jakikolwiek sens. No proszę, już nie jest taki rozmowny. Wzdrygam się na nagły dźwięk klaksonu. Zatarasowałem drogę limuzynie. Wyprzedza mnie i wydaje mi się, że kierowca pokazuje mi mało przyjazny gest. Ruszam za nim.

Wjeżdżamy w zalesioną alejkę. Nareszcie moim oczom ukazuje się pałacyk. Chwilę szukam dobrego miejsca parkingowego. Jest mi trochę wstyd, bo wartość każdego auta w okolicy przekracza sumę moich rocznych zarobków brutto. I to co najmniej trzykrotnie.

Ponieważ jednak status finansowy nie powinien wykluczać ludzi z uczestnictwa w życiu kulturalnym, wychodzę z mojego używanego golfa z podniesioną głową. Poprawiam krawat i ruszam do wejścia dziarskim krokiem.

Zatrzymuję się przed ochroniarzem. Rzucam mu harde spojrzenie, które ćwiczyłem rano w łazience.

– Przyszedłem, ponieważ nie zostałem zaproszony – oznajmiam. – Prawdopodobnie nie ma mnie na liście. Marcin Hanerman.

– Zgadza się – osiłek nawet nie zagląda w spis gości. – I co niby teraz?

Dobrze. Muszę przyznać, że na tę ewentualność nie mam gotowej odpowiedzi. Czuję, jak opuszcza mnie pewność siebie.

– Wpuść Pana – rzuca młoda dziewczyna, pojawiając się znikąd. Mam wrażenie, że już kiedyś się spotkaliśmy, chociaż nie mogę skojarzyć jej twarzy z żadnym imieniem. – Czekałam na ciebie, Marcin. Mów mi po imieniu. Pola.

Zatem to słynna gospodyni imprezy! Ubrana w czarną suknię balową, zielonooka, o jasnych włosach. Wciąż nie rozumiałem, skąd ją znam.

– Nic z tego nie rozumiem – szepczę. – Przecież nie byłem zaproszony…

– Każde wesele musi mieć swojego Żyda.

– Wybacz, nie jestem po polonistyce. Chyba nie zrozumiałem nawiązania – zaczynam dyplomatycznie.

Może będziemy świętować urodziny Adolfa? Cholera, że też mi do głowy nie przyszło, że mogę się pakować w zjazd neonazistów. Prawdopodobnie jutro gdzieś znajdą moje ciało. Albo i nie, zakopią mnie w tym lesie przy dworku.

Nerwowo rozglądam się po sali i zauważam, że wśród gości jest także znany mi z ulotek kandydat skrajnej prawicy. Wznosi właśnie toast w towarzystwie kilku innych, choć chyba mniej znanych polityków. Może to dlatego koperta znajdowała się w mojej skrzynce wraz z jego ulotką?

Pola prowadzi mnie w głąb dworku. Większość gości stanowią mężczyźni. Wyłapuję z tłumu dawno zapomnianych celebrytów i szemranych biznesmenów. Znalazło się też kilku księży, ale o ich popularności wypowiadać się nie mogę. Czuję się nieco uspokojony. Do mordów chyba nie dojdzie, skoro kapłani na straży. Wszyscy przyglądają mi się z zaciekawieniem. Co właściwie świętujemy?

Gospodyni sili się na uśmiech, ale sprawia wrażenie przybitej. Stajemy pod ścianą i patrzymy na falujący tłum twarzy.

Zdrowie naszej Poli! – krzyczą goście, wznosząc ozdobne kielichy. – Tysiąc lat naszej dobrodziejki!

Czuję nieprzyjemny uścisk w żołądku. Proszę o szklankę wody. Wolałbym alkohol, ale w odróżnieniu od zebranych przed wejściem nie czeka na mnie szofer. Uber na pewno tu nie trafi. W środku jest głośno jak w ulu. Od kolejnych okrzyków pęka mi głowa.

Wiara! Bóg z nami! Precz z konfidentami! Zdradzieckie mordy! Racja będzie nasza! Nie będzie nam Bruksela wprowadzać swoich praw! Honor! Socjaliści muszą wisieć zamiast liści! Przecz z kondominium! Jesteśmy zakładnikami we własnym państwie! Jak niewolnicy! Powstańmy bracia! Ojczyzna!

Upojeni wódką wykrzykują kolejne hasła. Upuszczają talerze na ziemię, a kelnerki nie nadążają ze sprzątaniem. Opowiadają sobie rasistowskie i szowinistyczne dowcipy, a potem wybuchają rubasznym śmiechem. Spekulują na temat teorii spiskowych.

Chciałem jeszcze chwilę porozmawiać z Polą. Zrozumieć, dlaczego pozwoliła mi uczestniczyć w tej farsie. Nie zdążyłem o nic zapytać, bo jakiś elegancki mężczyzna zastępuje nam drogę.

– Szczęść Boże, Pola – szarmancko chwyta jej dłoń i przysuwa sobie do ust. – Przecież nie odmówisz mi tańca – uśmiecha się i mocno zagarnia ją do siebie.

Kobieta posyła mi przestraszone spojrzenie.

– Przepraszam, ale przerwał nam pan dyskusję – wtrącam się.

– Nie szkodzi – szarpie dziewczynę do przodu.

Goście cichną. Muzycy zaczynają grać klasyczny utwór. Próbuję śledzić gospodynię. Mężczyzna prowadzi ją agresywnie, jakby tańczyli tango, choć w krokach rozpoznaję walca wiedeńskiego. Nagle oddaje dziewczynę innemu partnerowi, ale ten tańczy z nią jeszcze krócej i natychmiast przekazuje ją następnemu. Przechodzi tak z rąk do rąk, coraz bardziej blada i zmęczona szybkim rytmem. Przez moment nasze spojrzenia spotkają się i wtedy wyciąga do mnie dłoń. Chcę do niej podbiec, ale jest zbyt ciasno. Goście zagrodzili mi drogę.

Tłum brutalnie spycha mnie poza parkiet. Wpadam na stół. Pary kręcą się we frenetycznym tańcu. Mijają mnie, posyłając mi złośliwe uśmiechy. Rozumiem, że nie uda mi się zbliżyć do gospodyni. Sam nie przedrę się na środek sali. Chcę odbić komuś partnerkę, ale odtrącają mnie stanowczym gestem. Wzrasta we mnie irytacja.

Nieopodal kręci się kelnerka. To moja ostatnia nadzieja. Podbiegam do niej i niemal wyszarpuję jej tacę z kieliszkami, którą niesie.

– Musi pani ze mną zatańczyć – mruczę.

– Pan chyba zwariował. Ja nie mogę! – syczy. – Ja jestem w pracy! Proszę mnie zostawić.

– Tu wszyscy są służbowo – odpowiadam. – Tylko ten jeden taniec.

– Jeden taniec? – wybucha śmiechem. – Ależ pan żartuje! Ten walc nie ma końca! A mi nie wolno tańczyć. To nigdy nie będzie bankiet dla mnie.

Ze spokojem odwraca się na pięcie i pozostawia mnie w niemym osłupieniu. Gdzie ja się właściwie znalazłem? Mam wrażenie, że dostanę ataku paniki. Może tylko robi mi się duszno od ścisku? Chciałbym znaleźć balkon albo jakiś ganek, na którym mógłbym zapalić papierosa. Zrezygnowany, bokiem wymijam bawiące się pary i wtedy właśnie Pola wypada z centrum parkietu. Widzę, że chce się do mnie przedostać, więc ruszam w jej kierunku. Ktoś powstrzymuje mnie mocnym uściskiem ramienia, a ją odciągają silne ręce innego gościa.

– Szkoda wysiłków – mruczy.

– Trzeba jej pomóc! Przecież nie można się tak obchodzić z gospodynią! – oponuję.

– Pan nic nie rozumie… Patrzę na to od lat. Goście się zmieniają, ale bankiet zawsze wygląda tak samo. Niech się pan przyjrzy. Upijają się do nieprzytomności, wszczynają kłótnie i bijatyki, bo przecież każdemu z nich coś się należy. Dworek traktują jak swój.

– U siebie człowiek nie robiłby takiego syfu.

– Ależ oni są u siebie. Sądzi pan, że coś im to przeszkadza? Proszę, niech pan pójdzie za mną.

– Tylko jeśli zaprowadzi mnie pan w miejsce, w którym będę mógł spokojnie zapalić – rzucam, bo jego ton irytuje mnie jeszcze bardziej niż głos lektora z nawigacji samochodowej.

Sylwetka Poli zniknęła całkiem pomiędzy czernią garniturów i bielą koszul, cóż lepszego mogę mieć do roboty na tym obłąkanym przyjęciu?

Przyglądam się mojemu towarzyszowi. Wygląda jak stary lokaj. Lepiej bym tego nie opisał, taki właśnie człowiek stanąłby mi przed oczami, gdyby ktoś kazał mi wyobrazić sobie starego lokaja. Siwy jak gołębica. Posępny, lekko przygarbiony typ. O twarzy kogoś, kto przez lata znosił upokorzenia, a mimo to zachował w sobie jakąś niepojętą dumę.

– Niech pan wyjrzy za okno – poleca mi mężczyzna. Spełniam jego prośbę i widzę góry śmieci.

– Nie rozumiem… Nie widziałem ich, gdy tutaj szedłem… Jak to możliwe? Czy to wszystko z dzisiaj?

– Nie, dziś dołożą kolejne. Te są z poprzednich bankietów. Nikt o to nie dba, bo też dlaczego miałby się przejmować? Być może nie będzie zaproszony na kolejne przyjęcie.

– Zaproszenia… Właśnie! Nie było mnie na liście, choć dostałem informację… Czy pan też…? – pytam, bo w całej tej koncepcji lokaja jest coś przestarzałego.

– Nie, ja jestem tutaj co roku. Jestem i obserwuję. Cóż więcej mogę zrobić? Nie będę się mieszał. Pan może próbować. Pola ma spis wszystkich gości, ale to nie ona go układa. I wcale nie jest zadowolona z ich towarzystwa. Co roku ma nadzieję, że przyjdzie ktoś niezaproszony. W tym roku to pan się odważył. Pewnie z przekory. Wszystkie jej dzieci są przekorne.

Dzieci? Ale jakie dzieci?! Może i nie złożyłem ślubów czystości, ale nie przypominam też sobie, żebym kiedykolwiek wcześniej miał przyjemność spotkania z gospodynią. Może jemu też już zaszkodził zaduch na sali.

– Nie, nie. My nie jesteśmy spokrewnieni – zaprzeczam stanowczo. – Pola miała rację. Pan wybaczy, ale ja nawet nie mam nic wspólnego z innymi gośćmi. Może pan tego nie rozumie. Dla zaproszonych nie jestem nawet rodakiem, chociaż moja rodzina mieszka tu od pokoleń.

– I wszystkie jej dzieci wiecznie toczą ze sobą walkę – wybucha śmiechem i prowadzi mnie w głąb długiego korytarza.

– Zaczyna mnie pan irytować! O czym pan w ogóle mówi i gdzie jest ten balkon, na którym mogę zapalić?

– Wszystko już widziałem. Któż tu nie bywał i czego nie krzyczał. I byłem tu nawet wtedy, gdy nie urządzaliśmy bankietów. Ale tacy śmiałkowie jak pan… tacy zdarzają się niezwykle rzadko. A szkoda, bo Pola lubi różnorodność. Męczą ją ci mężczyźni i chętnie porozmawiałaby z kobietami przy kieliszku wina. Czasem mam wrażenie, że tu nawet nie przychodzą mądrzy ludzie. Może i mądrzy, niech będzie. Nie mają jednak nic ciekawego do powiedzenia.

– Dlaczego więc tu przychodzą?

– By decydować. Kto będzie zaproszony na następny bankiet.

– Osobliwe. A pan, czym się wtedy zajmuje?

– Niczym. Ale przychodzę tu, bo mam nadzieję.

Zatrzymujemy się przed wielkim obrazem. Ze zdumieniem stwierdzam, że płótno przedstawia naszą gospodynię. Klęczącą pośrodku, w towarzystwie wojskowych, zakonników i kowala, który zakłada jej na dłonie kajdany. Dziwna forma ekspresji – myślę i żałuję, że nie wziąłem okularów, żeby łatwiej odczytać datę. Chcę o nią zapytać towarzysza, ale orientuję się, że zostawił mnie samego i, co gorsza, wcale nie wskazał drogi na balkon.

Zaczynam się powoli wszystkiego domyślać, lecz wydaje mi się, że to przecież nie jest możliwe.

Słyszę za sobą kroki i widzę, że zbliża się do mnie ten sam mężczyzna, który wcześniej porwał Polę do tańca.

– Walc już się skończył? – pytam uprzejmie.

– Skądże. Postanowiłem trochę odpocząć.

Ma głęboki głos, jak lektor z telewizji. Niepokoi mnie, ale znajduję w sobie trochę odwagi.

– Co pan tu właściwie robi?

– Ja? – wybucha śmiechem. – Konstruuję mit narodowy. Ładny obraz, prawda? Matejko, wspaniała reprodukcja – wtrąca spokojnym tonem. – Polonia – Rok 1863.

Obaj stoimy wpatrzeni w płótno.

– Zabawne, ktoś trochę za bardzo inspirował się naszą gospodynią. Ciekawe, jak wygląda oryginał?

Tak naprawdę znam odpowiedź. I wiem, że wcale mi się nie spodoba.

– Tak samo. Zawsze tu była. Tak jak pan zawsze widniał w spisie gości niezaproszonych. A mimo to zawsze pan przychodził. Spokojnie, my jesteśmy przyjaźnie nastawieni.

– Jak na przyjaciół, co się nie lubią, całkiem nieźle. Z tą różnicą, że ja nie lubię się narodowo bałamucić. Ale panu wolno. Choć to już było.

– Ale jeszcze wróci – unosi do góry kieliszek szampana. – Oto teraz taki czas.

– Panu się wydaje, że to taka szopka – mruczę, nie odwracając wzroku od obrazu. – Wypić sobie trochę, potańczyć. Jeden Sas, a drugi w las. Ale ja nie muszę być zaproszony. Mnie się ten bankiet tak samo jak panu należy. Mogę tu być co roku i patrzeć panu na ręce.

– Pan jeden może mi się przyglądać i całą noc. Cóż pan sam może zmienić? – wzrusza ramionami.

– Gdy tak stoimy tutaj, to jest nas już dwójka – zauważam. – Pan także jest tu teraz sam. Zaproszony i nieproszony. I już nie może pan o mnie decydować. To nawet zabawne, bo w sumie nigdy pan nie mógł. Zamykacie się w dworku. Wydaje wam się, że jesteście większością. Ilu was tu jest? Stu? Dwustu? Władza to rzecz bardzo nietrwała i sama pana obecność powinna już panu dać do myślenia. Zostaną po was tylko śmieci.

– Po panu nic nie zostanie.

– Dokładnie tak! – klaszczę w dłonie. – Ależ pan rozumny! Nic po mnie nie zostanie, bo ja te wszystkie śmieci posprzątam. Ja i ci, którzy nie są zaproszeni.

Odwracam się na pięcie. Jestem wkurzony, ale to dobrze. Gdy jestem zły, wydaje mi się, że myślę jaśniej.

Wracam na salę bankietową. Tłum wciąż tańczy. Wydaje mi się, że nigdy nie przerwał, że ta melodia faktycznie nie ma końca. Opieram się o ścianę i szukam wzrokiem mojego znajomego, który przypomina lokaja. Zauważam go siedzącego w kącie. Chcę go prosić o pomoc. Ale przecież on nic nie zrobi, on jest tu tylko obserwatorem. Każdy z nas odgrywa swoją rolę na tym bankiecie.

Tam, pod obrazem, zdałem sobie sprawę, że ich siłą jest zbiorowość. Gdyby udało mi się ich rozdzielić, mógłbym zatrzymać ich taniec. Przerwać tę farsę. Uwolnić Polę. Muszę im tylko udowodnić, że są jednostkami.

Z początku miałem inny plan. Miałem podjąć kolejną próbę, porwać kelnerkę do tańca i przebić się na środek parkietu. Wszystko udokumentować. Zamieścić film w Internecie. Nikt by jednak tego nie zrozumiał. Nikt by mi nie uwierzył, bo nawet ja nie do końca wierzę w to, co się tu dzieje.

Zmienię układ sił. Na tym bankiecie jestem Intruzem.

Stanowczym krokiem podchodzę do prawicowego polityka, którego znam z ulotek. Chyba myśli, że chcę mu odbić partnerkę. Odwraca się do mnie plecami. Dokładnie na taką okazję czekałem. Nachylam się do niego i szepczę:

– Nas chyba sobie nie przedstawiono.

Na moment traci czujność i przystaje, odwracając się w moją stronę.

I wtedy właśnie, ku zgorszeniu całego towarzystwa, chwytam go mocno w pasie i przyciskam do siebie.

– Wydaje mi się, że chętnie bym z panem zatańczył – uśmiecham się i zaczynam prowadzić w rytm muzyki.

– Tak nie można! Proszę mnie zostawić!

– Kiedy jestem fenomenalnym tancerzem – ciągnę go na środek, przepychamy się między innymi parami. – A i z pana całkiem niezły. Moglibyśmy nawet zawalczyć o kryształową kulę.

– Co pan wyprawia?!

– To samo, co wy – nadeptuję na jego stopę. – Roszczę sobie prawo do decyzji. Ach, nastąpiłem na pana? Bardzo mi z tego powodu wszystko jedno. Wie pan, co jest zabawne?

– Nie ma w tym nic zabawnego! – wrzeszczy.

– Czyli nie. W takim razie powiem panu: pan wcale nie musi ze mną tańczyć. Ale pan tańczy. Nie dlatego, że się to panu podoba, a dlatego, że pan się mnie boi. Chociaż jestem tu sam. Boi się pan jednego wariata? Ja też się kiedyś bałem. Potem zrozumiałem, że nawet jeśli będzie mi pan wystawał ze skrzynki pocztowej, choćby mi pan świecił w telewizji, a nawet żeby mi pan z lodówki wyskakiwał, jest pan takim samym człowiekiem jak ja.

Goście wydają się zdezorientowani. Zwalniają, ustępują nam miejsca. Na ich twarzach maluje się niedowierzanie. W końcu otaczają nas i zamierają. Stoją w kółku i gapią się na nas, nie do końca wiedząc, co powinni zrobić. W tłumie twarzy widzę Polę. Puszczam mojego partnera, łapię ją za rękę i ciągnę w stronę wyjścia.

Uciekamy, chociaż nikt za nami nie biegnie. Nikt nie chce nas zatrzymać. Pewnie wciąż stoją na parkiecie oszołomieni moim zuchwalstwem. Moją chucpą. Zastanawiają się, co i dlaczego właśnie zrobiłem. Nie mogą uwierzyć, że zniszczyłem ich porządek. Wpakowuję gospodynię do mojego mało zachwycającego golfa i ruszam z piskiem opon. Nie zamierzam jej porywać. Uwalniam ją od męczącego towarzystwa.

– Dlaczego… Dlaczego to zrobiłeś?

Zdaję sobie sprawę, że nie wiem. Po prostu czułem, że musiałem. Wjeżdżam w las i zatrzymuję auto. Gaszę światła. Odchylam się i wtedy nareszcie wygrzebuję z kieszeni paczkę zmiętych Marlboro.

– Przestali tańczyć, Pola.

– To prawda – przyznaje i wyciąga mi z ręki ledwo odpalonego papierosa. Zaciąga się, wypuszcza kłąb dymu, a potem wybucha śmiechem. – Przestali tańczyć!

– To koniec – mruczę do siebie.

– Nie, to początek. To naprawdę dobry początek! Wpadnij za rok – otwiera drzwi pasażera.

– O ile dostanę zaproszenie.

Wychodzi, ale jeszcze nachyla się i posyła mi ciepły uśmiech. Stoi w luźnej pozie, z moim papierosem w dłoni.

– Będzie obowiązywać tylko lista gości niezaproszonych. Pewnie na niej będziesz. Jak zwykle.

Patrzę, jak odchodzi w głąb lasu i uśmiecham się do siebie. Tym razem nie włączam nawigacji. Jadę spokojnie przez kraj i wydaje mi się jakiś piękniejszy.

Myślę o tym, że gdy wrócę do domu, napiję się wina i dokończę mój artykuł. W pracy nikomu nie powiem, co się wydarzyło. Czy ktoś by mi uwierzył, że spędziłem wieczór z Polonią? Zresztą, mówiłem, że jadę do rodziców.

Rabin Nachman z Bracławia powiedział, że cały świat to wąski most. Ale ważne jest to, by nie bać się nim przejść. Marcin Hanerman ze spisu gości niezaproszonych dodałby, że cały świat to wąska skrzynka na listy. Ale najważniejsze, by nie bać się wsunąć do niej ręki. 

 

Joanna Chojnacka – ur. 1994 w Wołominie pod Warszawą. Absolwentka filologii romańskiej oraz judaistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Autorka dwóch opublikowanych książek: „Szpagat” wyd. Czwarta Strona (2016) i „Następnego Roku w Warszawie” (2019) wyd. Sonia Draga.

Paulina Radoń – ilustratorka oraz graficzka mieszkająca w Krakowie. W swoich pracach najbardziej lubi eksplorować tematy baśniowe, nierzeczywiste, a także wywodzące się z kultury folkowej. Źródłem inspiracji są dla niej m.in. stare książki dla dzieci oraz filmy Tima Burtona. Instagram: @paulina_radon.