Jana Karpienko – opowiadanie

Ilustrowała: Katarzyna Main-Liszka

Jana Karpienko - opowiadanie


Ukradłam Ci słowo

List do D.

w 5. rocznicę odejścia babci M.

[pierwsza kartka]

Ukradłam Ci słowo.

Ukradłam je po cichu, ukradłam po ciemku. Kiedy się odwróciłaś, szybciutko je sobie zapisałam, bo akurat była sekundka, a jeśliby nie było, to bym zapamiętała, kazałabym sobie to zrobić. Bo czegóż jeszcze można sobie życzyć, jeśli trafia mi w ręce słowo nowe, nieznane, niewypróbowane jeszcze słowo – tylko schować i cieszyć się nagłym trofeum, słodką zdobyczą. Przyswajam je sobie, zabieram z radością, chociaż na zawsze będzie miało nuty Twojego głosu. Wymawiając je kiedyś, gdy nie będzie Cię blisko, będę jednak czuła, że jesteś obok. Będę zabierać Cię w tym słowie w każdą swoją podróż i wyciągać je, kiedy zatęsknię, i mój –  dla tego słowa wtedy zupełnie przypadkowy odbiorca, mój chwilowy rozmówca – niczego się nie dowie, nic nie rozpozna.

Nic nie poczuje.

[druga kartka]

Złożona jestem cała z cudzych słów. Nadrabiam zaległości tak późnej znajomości z językiem, łapię wszystko, co słyszę i czytam. Łowię słowne rybki i zawsze pamiętam, gdzie czyja.

„ Sztaluga” – J.

„ Łopatologicznie” – I.

„ Kontrowersyjny” – A.

Ukradłam im to i nawet nie wiedzą. Moje najcenniejsze skarby, to właśnie słowa rozpoznawalne, to słowa z metką niczym dla noworodka – data, miejsce, okoliczności. Waga, znaczenie, stopień przydatności. Coś z nich zostaje na półkach najbliższych, jeśli wydaje mi się, że mogą niedługo się przydać, inne zaś odkładam do szuflad najdalszych, jeśli wątpię w ich użyteczność. W ten sposób próbuję rozjaśnić co nieco tę mgłę niewiadomej, wypatrzeć w przyszłości cokolwiek, co może się wydarzyć, i dobrać do tych chaotycznych kawałków rzeczywistości odpowiednie, jak mi się wydaje, słownictwo. Dziś powiedziałaś: „Do trzeciego roku życia w ogóle nie mówiłam, bo budowałam w tym czasie vocabulary” – i nie wiem, co mnie tak rozbawiło, czy to wtrącenie angielskiego słowa, czy całość zdania, ale doskonale Cię zrozumiałam. Też kompulsywnie gromadzę swój zasób słów, starannie dbam o tę kolekcję, ale tych słów jest ciągle za mało. Ciągle za mało, nigdy nie dogonię ani Ciebie, ani życia – uciekacie spod palców, uciekacie bez odwracania się. Pozostaje tylko głos zapisany w pamięci, perfumy, nieuchwytny ślad. Kilka zdjęć na pamiątkę, stare kalendarze, notatki w dzienniku. Bilety tramwajowe, karty pokładowe, zapiski, zakładki, listy, pocztówki, komentarze, urywki zdań, pół słowa, sylaba, pogłosy, pogłosy, pogłosy, pogłosy.

[trzecia kartka]

Bez wątpienia, człowiek człowiekowi tłumaczem. Czymże w zasadzie jest każda rozmowa, jeśli nie tłumaczeniem chaosu własnych myśli na inny język, doprecyzowywaniem samego siebie i nawet, być może, dopiero siebie samego poznaniem. Chcesz herbatę? – Czy ja wiem. Ale czasami szybciej mi wychodzi powiedzieć „nie, dziękuję”, niż zgodzić się, ciągnąć wątek i wybierać między czarną, darjeeling, a zieloną – mlecznym oolongiem. „Nie, dziękuję” – wychodzi więc, że nie chcę. Właściwie naprawdę nie chcę. Słowa mnie wyprzedzają, myślą za mnie i stawiają przed dokonanym wyborem, a z językiem trzeba zbudować własną relację i nauczyć się tolerować ten fakt, że on pozostaje inną, odrębną i niewątpliwie żywą istotą, która czasami nie ma żadnej ochoty na kontakt ze mną, opuszcza mnie i wraca, kiedy mu samemu się zechce. W takie dni popełniam najwięcej błędów językowych, o ile w ogóle potrafię ułożyć sensowne zdanie. Nic zadziwiającego, rozumiem chęć odpoczynku od siebie nawzajem.

[czwarta kartka]

Wracam pewnego wieczoru od Ciebie i włączam jakiś teledysk nowej polskiej wokalistki, młodej i, piszą nawet, że dobrze prosperującej. Niezobowiązujący pop, lekka chrypka na górnych nutach, prościutki tekst. Podchodzę do okna i patrzę na miasto, w kierunku centrum, gdzie w oddali widać podświetlone wieże wrocławskiej katedry, podkręcam trochę kaloryfer i łapię się na tym, że ten refren i ta katedra mnie unieruchamiają. Przestaję na chwilę w ogóle rozumieć, o co w tej piosence chodzi i patrzę na Wrocław – na miasto bardzo kochane i bardzo bliskie, które dało mi kiedyś wszystko, o czym marzyłam, wszystko, czego jednogłośnie mi odmawiali rosyjscy lekarze piętnaście lat temu („Och, czy ona jeszcze w ogóle chodzi? Czy ona jeszcze wstaje z łóżka? No to nic, nie potrwa to długo!”). Miasto, które nie zadało mi żadnego pytania o moją przeszłość, wszystkiemu dało grunt, pchnęło do przodu, podarowało od razu i teraźniejszość, i przyszłość, i miłość, i dom, i pracę, i nowe, jedyne życie, bo gdzie bym ja teraz była, gdyby nie to miasto, pytam, gdzie bym teraz była?…

I patrzę tak, i nic nie mogę robić, tylko stać przed tym oknem i wpatrywać się w ciemne podwórko, w wieże i okna sąsiadów, i wsłuchiwać się w te proste, najprostsze słowa włączonego kawałka. Pytam siebie – dlaczego, co jest takiego nadzwyczajnego w tych słowach, skoro nie ma w tym zatrzymaniu się nic z zachwytu nad ich znaczeniem, jest zaś coś zupełnie innego – coś, co mogę nazwać tylko językiem-we-mnie.

Tak, to język-we-mnie, to chyba mój język polski, to ja-po-polsku, to moja prababcia z modlitewnikiem po polsku, to wszyscy moi franciszkowie-urszule-adele, obrazki w drzewie rodzinnym, genealogicznym, imiona na liście – żywi, silni, piękni.

Nigdy mnie nie poznali.
Nigdy mnie nie poznali, ale pozdrawiają z Mgławicy Andromedy.
Śpiewają podziemną pieśń zimnych kości, gorących serc.
Szepczą z dołu i z góry, zewsząd, z przeróżnych światów,
wielogłos wykładniczy,
czuwają
i śpią,
i czuwają, i śpią jednocześnie, bo tak czuję, że śpią i czuwają.

[obrazek pierwszy] Anton Romańczuk, data urodzenia nieznana, zmarł w roku tysiąc dziewięćset czternastym, ożenił się z Emilią, nazwisko rodowe nieznane. Mieli siedmioro dzieci – sześć córek i jednego syna. Przyjechali do obwodu Tomskiego wówczas carskiej Rosji, na Syberię, na początku dwudziestego wieku – z terenów, jak mawiają, teraz białoruskich, a kiedyś polskich, spod Witebska. Ich dzieci to Urszula, Adelia, Chrystynia, Paweł, Justysia, Franciszka i Zosia.

[obrazek drugi] Chrystynia Romańczuk, urodzona dwudziestego drugiego marca tysiąc dziewięćset siódmego roku, wyszła za mąż za Ignacego Wyszedkiewicz, syna Emilii i Eduarda Wyszedkiewicz. Chrystynia Romańczuk zmarła w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim. Pamiętam jej kanapę w osobnym pokoju. Domowy szlafrok. Wzrost. Rysy twarzy, włosy i grzebień. Miała czworo dzieci – Aleksandra, Michalinę, Nikołaja i Wiktora.

[obrazek trzeci] Michalina Wyszedkiewicz – urodzona drugiego września tysiąc dziewięćset trzydziestego pierwszego roku, wyszła za mąż dwukrotnie, najpierw za Giennadijego Lewaszowa, a po jego śmierci za Nikołaja Karpienko. Zmarła w kwietniu dwa tysiące szesnastego. Jej synowie to  Wiktor Lewaszow i Igor Karpienko.

[obrazek czwarty] Dzieci Igora Karpienko to Kirill, Artiom i ja.

[osobna karteczka, zapis w dzienniku]

przyszedł człowiek, przyniósł mi siebie:
oto uśmiechnął się w nim jego dziadek, nikanor iwanowicz,
a oto uśmiechnęła się babcia, serafima fiodorowna,
oto uniósł brew pradziadek siemion pietrowicz,
a oto mrugnęła prababka nastazja demidowna.
reszty mi nie przedstawił, choć przeprowadził ich tutaj;
więc nadal śpią w nim, nieznani,
pradziadkowie i prapradziadkowie,
dwoje, czworo, ośmioro, szesnaścioro,
miliardy milionów atomów,
charakter, zdolności, maniera,
nawyk siorbania herbaty”

[osobna kartka, wycinek z gazety]

Rozkaz o przeprowadzeniu tak zwanej operacji polskiej numer 00485 (z dnia 11 sierpnia 1937 r) był swego rodzaju wzorcem dla wszystkich narodowych operacji w Związku Radzieckim tamtych czasów. Rozkaz ten był kontynuacją szeregu działań związanych z prześladowaniem ludzi ze względu na narodowość lub na kontakty z krajem, który znajdował się obok ZSRR i który wydawał się kierownictwu Związku krajem wroga. W rozkazie 00485 niekoniecznie mówiło się o Polakach, tylko o ludziach, którzy byli w pewien sposób związani z Polską. Mogli to być polscy uchodźcy polityczni, przy czym nawet komuniści, mogli to być ludzie, którzy mieli rodzinę w Polsce. Mogli również to być ludzie, którzy mieszkali na terenie Polski lub nawet poza nią, ale mieli tak zwane antyradzieckie poglądy. Rozumiano przez to tych wszystkich, którzy byli przeciwko systemowi radzieckiemu.

W każdym obwodzie, gdzie były zaplanowane aresztowania, przede wszystkim patrzono na sprawy „obserwacji operacyjnej” – kto, na przykład, z Polaków, jest zarejestrowany w tym obwodzie i prowadzi antysowiecką propagandę. Nie wszyscy ludzie, którzy trafiali na tę „listę obserwacji”, od razu byli aresztowani. NKWD miał swoje jednostki archiwalne, gdzie były przechowywane katalogi, tak zwane formularze, akta agentury, w których byli i cudzoziemcy, i ludzie przyjeżdżający do Związku Radzieckiego, ludzie korespondujący z zagranicą, prowadzący przeróżne rozmowy… NKWD zawsze miało jakąś bazę, na podstawie której w dowolnym momencie mogły się zacząć aresztowania.

Podczas tej operacji polskiej na podstawie rozkazu nr 00485 zostało aresztowanych 144 tysięcy osób, z których 140 tysięcy dostały wyrok, przy czym 111 tysięcy osób rozstrzelano.

[dopisek odręczny]

Sto jedenaście tysięcy osób z operacji polskiej.
Jakie było ich ostatnie słowo?..

[piąta kartka]

Babcia Michalina – nazywaliśmy ją po prostu babcią Liną – języka polskiego już nie znała. Pytała mnie kiedyś: „Jana, szto takoje lepiej? A szto takoje Jezus?” Zupełnie nie kojarzyła tych słów, pamiętała z dzieciństwa pewnie tylko ich dźwięk, wymowę. Jednak moimi pierwszymi polskimi słowami były nie one, tylko słowa „cześć”, „chyba” i „deszcz”. Je też ukradłam – pewnemu koledze, pasjonatowi polskiego. Kiedy wagarowałam i opuszczałam zajęcia z polskiego, już na uniwersytecie – bo kierownik naszego zakładu miał nazwisko kończące się na typowe polskie -icz i wszystkim swoim studentom kazał chodzić na dodatkowe zajęcia właśnie z języka polskiego, – to ten kolega pomagał mi z zadaniem domowym. Miejscownik odrobiłam najlepiej w grupie – napisałam (czyli on za mnie napisał) takie zdanie: „Mam gwiazdy w kieszeniach i słońce we włosach”. S-ł-o-ń-ce. Bardzo ciężko było to wymówić.

I kiedy patrzę sobie na Katedrę, wyciągam te gwiazdy z kieszeni i rozsypuję po niebie. Z pozdrowieniami dla Michaliny, Chrystyni, Ignacego, Antona i Emilii.

PS. 

A „lepiej” znaczy, że „było gorzej i już nie wróci”,
a „Jezus” znaczy, że „śmierci nie ma”.

Jana Karpienko – tłumaczy, organizuje, pisze. Asystentka Olgi Tokarczuk i koordynatorka Fundacji Olgi Tokarczuk. Tłumaczenia, własne teksty i wywiady publikowała w „Twórczości”, „Odrze”, „Nowej Polszy” i na portalu „Rozstaje.Art”. Była tłumaczką szamana syberyjskiego, współpracowała z dokumentalnym Teatrem Na Faktach.

Katarzyna Main-Liszka (1997) – grafika, malarstwo, fotografia. @mainkatarzyna