Jan Księżyk - opowiadanie
Strupy
Od dłuższej chwili nieświadomie przygryzała wargę, spoglądając na swój mały śmietniczek pod biurkiem. Znowu będzie mieć afty. Od kiedy babki w szkole zaczęły się jej czepiać, że z tymi śladami zębów na dłoniach i rękach wygląda jak narkomanka na głodzie, musiała zacząć gryźć tam, gdzie nie widać, czyli wewnątrz ust. Co kogo obchodzi, że ma tam ropiejące rany i non stop smaruje się śmierdzącym płynem? Gryzła więc teraz wargę i myślała o małym kawałku plastiku, który chwilę wcześniej wyrzuciła do śmietnika. Plastiku, na który nasikała
i na którym pojawiły się dwie kreski.
Co to znaczy dwie kreski? Zapytała przeglądarki internetowej. Dwie kreski oznaczają ciążę (wynik pozytywny). Była w ciąży. Tak przerażona, że chciało jej się rzygać.
Weszła do łóżka, zagrzebała się w pościel i zaczęła mamrotać sama do siebie, że jest obleśną zdzirą, że jak Alka się dowie, to będzie się śmiać i pewnie przestaną się przyjaźnić. Wydawało jej się, że słyszy jej wredny głosik. Jesteś w ciąży, zdziro?
Gryzła usta, język i policzki. Żałowała, że nie może drapać szyi, bo tam najbardziej lubiła się drapać. Miała pod włosami takie specjalne miejsce, którego nikt nie widział. Uwielbiała tam wbijać paznokcie. Za każdym razem, gdy rana się goiła, robiła to ponownie, przez co strup stawał się coraz twardszy. W końcu był jak zbroja. Szkoda, że takiej zbroi nie mogła mieć na całym ciele.
Jej strup jednak dopiero co wczoraj pękł i potrzeba było czasu, żeby rana się ponownie zagoiła.
Jeżdżąc językiem po pulchnej masie na policzku, wpisała w przeglądarkę hasło: „czy biorąc antydepresanty mogę zajść w ciążę?”. Wyszło jej, że tak. Alka mówiła jej, że to niemożliwe, że nie można zaciążyć i żeby była spokojna. Przestała więc brać antykoncepcję
i zaczęła łykać Trittico. Dostawała je od przyjaciółki w szkole.
Alka podbierała leki matce. Większość sprzedawała starszym chłopakom, ale część zostawiała dla swojej „Martusi”. Co rano podawała jej w kiblu na trzecim piętrze. Mówiła, że będzie jej lepiej, że się wyluzuje, zrobi się mięciutka jak tęczowa pianka. Były najlepszymi przyjaciółkami, więc Marta nie miała powodu jej nie wierzyć, ale robiła się po tych lekach śpiąca, miała zawroty głowy i nie mogła się na niczym skoncentrować. Tak się chyba nie czuje tęczowa pianka?
I teraz ta ciąża. Jak niby miała się tego pozbyć?
Zapytałaby mamy. Mama się nigdy nie złościła na swoją Martusię. Nawet wtedy, gdy w podstawówce upiła się razem z Alką i na historii zwymiotowała się przy tablicy. Nie była na nią zła. Oskarżyła nauczyciela, że nie zauważył gorszego samopoczucia jej córki i nie wysłał jej do gabinetu higienistki. Mama potrafiła obracać kota ogonem. I teraz też by coś wymyśliła.
Tyle, że jej nie było.
Siedziała właśnie w Zakopanym, Szczecinie albo Karpaczu. Organizowała tam wesela. Przeważnie trzy albo cztery dni w tygodniu (najczęściej w weekendy) Marta była w domu zupełnie sama. Czasami z nudów pomagała pani Anastazji sprzątać i gotować. Nie zawsze się rozumiały, bo kobieta słabo mówiła po polsku i była raczej mrukliwa, ale i tak fajnie leciał z nią czas. Podobnie jak z babusią, lecz dawno jej nie widziała, bo babusia miała głupiego raka
i umierała. To się Marcie przytrafiało cały czas! Wszyscy ją olewali. Pani Anastazja też w końcu wracała do swoich dzieci i wtedy Marta zostawała w mieszkaniu sama z Miłoszem, swoim niewidomym kotem, który co jakiś czas spadał z hukiem z jakiegoś mebla, przyprawiając ją o zawał.
Zawijała się w koc, włączała serial i leżąc, obserwowała na telefonie kropkę z podpisem „Mama”, która przemieszczała się po jakimś hotelu. Często tak zasypiała, a potem budziła się w środku nocy z telefonem na twarzy.
Czasami mama wracała na dzień albo dwa do domu. Miała taki blask w oczach, jakby to ona brała ślub. Każdego tygodnia nowy. Gadała jak najęta, zupełnie jak Alka, tylko zamiast o samobójstwie i lekach, mówiła, że było super i para młoda super, szkoda, że Martusia tego nie widziała, bo wszystko takie super! Martusia cierpliwie czekała, aż mama się wygada, żeby powiedzieć, że Kuba z klasy wrzucił jej plecak do śmietnika albo że dostała pałę z matmy. Że jest smutna i boi się wieczorami siedzieć sama w tym wielkim mieszkaniu. Ale mama musiała się wtedy odświeżyć, bo tak ją wszyscy wyściskali i wycałowali, że czuła się nieswojo. Pachniała ludźmi! I chociaż byli tacy super, to jednak wolała pachnieć sobą. Więc szła do łazienki i gadała tam przez telefon cały wieczór albo zasypiała z kieliszkiem wina
w dłoni.
Rano szła od razu na siłownie albo załatwiała jakieś sprawy na mieście.
Marta to rozumiała. Mama musiała dużo pracować, żeby było na kredyt i na panią Anastazję, na zakupy przez internet i angielski Marty, bo była taka głupia, że sama nie mogła się nauczyć z aplikacji albo z książki, jak to robią inne dzieci.
Dawniej Marta zwierzała się babusi. Oczywiście w sekrecie przed mamą. Mama nie lubiła babusi, bo była zdania, że „ciągle tylko smęci” i wymyśla problemy. Ale teraz nie mogła dzwonić do babusi. Mama zabroniła, bo nie ma co „smęcić” umierającej babci. Sama cały czas pomagałą jej załatwiać jakieś sprawy u notariusza, przez co Marta nie widywała ani jednej, ani drugiej. I mówiła do siebie: głupia babusia, robi mi to na złość! Po co jej ta choroba? A potem było jej głupio, że tak pomyślała o kochanej babci.
Gdyby tylko babusia zobaczyła, z kim Marta zrobiła to dziecko! Może powinna do niego zadzwonić? Oblech. Miesiąc temu był jeszcze dla niej najważniejszy, oddałaby mu wszystko, dałaby się namówić na zabicie kota albo zjedzenie pająka. Na kopnięcie psa, chociaż kochała psy. Podobał jej się od pierwszej klasy. Jaki fajny był ten Damian! Nawet Alka mówiła, że jest fajny i by go przeleciała, chociaż Alka była raczej lesbą. Lubię takich skinny boyów, Martusia, takich, co wyglądają jakby umierali z głodu albo byli bliscy przedawkowania. Trochę jest podobny do Chalameta, co nie? Marta przyznawała jej rację i mówiła w duchu, że to jej chłopczyk – a nie Alki – i czerwieniła się na myśl, co zrobią w jej pokoju na łóżku Hemnes, jak w końcu on zwróci na nią uwagę.
Dlatego, gdy jakiś miesiąc wcześniej, na wf-ie, powiedział jej, że fajnie serwuje i fajnie wygląda w tych leginsach, poczuła się, jakby zapaliła jej się jakaś lampa w głowie. Oj, to nie jestem wcale taka beznadziejna i brzydka. Nie jestem taką Martusią, którą wszyscy mają
w dupie i mogą olewać, skoro taki chłopak powiedział, mi że fajnie wyglądam. A takiej Alce, co się ubierała jak zdzira czy takiej Sandrze z wielkimi cycami nic takiego nie powiedział. Potem zaczęli trochę ze sobą pisać i kilka dni później, gdy mama pojechała do Ustronia, zaprosiła go do siebie na film.
Założyła komplet od Victoria’s Secret, który kupiła z Alką, obcisłe leginsy i krótki top. Przed jego przyjściem chyba z dziesięć minut płukała usta Listerinem, chociaż otwierały jej się wszystkie rany i piekło, jakby ssała rozpaloną grzałkę z e-papierosa. Za wszelką cenę musiała pozbyć się obleśnego zapachu płynu na afty. Wyobrażała sobie, że on pachnie słodkimi piankami albo watą cukrową. Nie mogła śmierdzieć apteką!
Czekając na niego, gryzła złoty wisior od babusi, żeby nie gryźć samej siebie. Patrzyła przez wizjer, gdy on wychodzi z windy na jej piętrze w baggy spodniach, mokrych po same łydki, bo na zewnątrz było oberwanie chmury, a minę miał, jakby wszystko mu się na świecie należało. Jakby ona sama była mu coś winna. Dlatego bez problemu zjadłaby tego pająka
i zabiła własnego kota Miłosza, chociaż bardzo się nad nim litowała.
– Ale się Martusia odstawiłaś – powiedział na wejściu.
Potem zdjął najki, naciskając czubkiem jednej stopy na pięty drugiej, w ogóle nie używając rąk i ruszył bez zaproszenia do salonu, zostawiając za sobą mokre ślady na drewnianych panelach i wilgotny zapaszek w powietrzu. To nie był zapach waty cukrowej!
– Zaproponuj mi coś do picia, Martusia – mówił dalej, oglądając bibeloty mamy. – Jesteś bogata?
– Chyba nie – odpowiedziała przestraszona, nalewając mu czternastoletnie Aberlour mamy.
– Zastanawiałem się, czy dasz mi jakiś prezent.
Podała mu whisky bez odpowiedzi. W zasadzie nie wiedziała, co ma powiedzieć i jaki prezent powinna mu dać. Może jakąś figurkę z Egiptu albo maskę, którą mama przywiozła
z Etiopii?
– Żartuję, Martusia – zaśmiał się od razu. – Ale miałaś minę. Żartuję. To, że możemy się tak zobaczyć, jest już fajnym prezentem dla mnie.
Przystawił whisky do ust, zmarszczył się, a potem podszedł do barku i nalał sobie coli po sam rant szklanki.
– Fajnie Cię widzieć, serio.
Poczuła, że lampa w głowie znów się zapaliła. Aż zrobiło jej się ciepło w twarz. Chętnie by się podrapała w szyję, ale takie coś nie wchodziło w grę. Jeszcze nie teraz. Może gdy się lepiej poznają, to będzie się drapać i drapać. Ale niezbyt mocno. Tak, żeby się trochę lepiej poczuć. A on będzie jej nakładał krem ze sterydami i mówił: oj Martusia, Martusia. Te Twoje strupy! I będzie je całował. Wprawdzie te jego wilgotne nogawki były wstrętne. Skarpety śmierdziały mokrym psem, a z ust czuć było alkoholem, ale sama przecież rozdrapywała skórę, gryzła się do krwi i ciągle się goiła, więc miała tolerkę na takie obleśne rzeczy.
Gdy szukała pilota do telewizora, on znowu podszedł do barku i nalał sobie whisky. Sama nie chciała pić, bo potrafiła się porzygać po jednym piwie, a zależało jej na tym, żeby było im fajnie. Więc gdy on pił, włączyła jakiś nudny film o zabójcy, zdjęła wisior od babusi, żeby się nie popsuł i położyła się na kanapie, próbując dobrze wyglądać
– Myślałem, że będziesz chciała pogadać – rzucił z uśmieszkiem.
Odstawił szklankę i położył się tuż za nią. Nie minęły początkowe napisy, a jego kościste palce ślizgały się nerwowo po jej ciele. Odpinały stanik, dotykały piersi, ściągały leginsy.
– Zdejmij spodnie – wyszeptała.
Nie dlatego, że tak się nie mogła doczekać bzykania – chociaż samo dotykanie było całkiem przyjemne – po prostu śmierdziały mu te spodnie wilgocią. Gdy je ściągnął, odczuła dużą ulgę. Może nie pachniał jak cukierki albo wata cukrowa, ale było okej. Niemal od razu poczuła jego oddech w uchu. Próbował w nią wejść, ale mu nie wychodziło. Zrobiło jej się go szkoda.
Chłopak może nie umieć matmy czy polskiego, nikt nie wymaga od niego, że będzie miał na siebie plan, ale bzykanie powinno mu wychodzić. Inaczej jest w dupie. Może nawet tak samo jak Martusia, którą wszyscy olewają. To na pewno jego pierwszy raz. Jak mu teraz nie wyjdzie, to co z nim dalej będzie? Geniuszem nie jest. Jest co najwyżej przystojny i powinien chociaż to wyjmij-włóż umieć. To nie fizyka kwantowa. A on się wygina jakby dostał paralizatorem. To nie pornol. Martusia postanowiła dać mu szansę. Takie porażki potrafią się odbić potem na całym życiu, a jeśli ma z nią żyć, to lepiej, żeby nie miał traumy.
Nie minęło kilka sekund i w niej skończył.
Bardzo długo leżeli. Ona oglądała ten film o mordercy, który był strasznym mrukiem i chyba mu się wydawało, że jest najmądrzejszy na świecie. On cicho chrapał. Chętnie by się umyła, ale nie chciała go budzić. Z nudów myślała o babusi, jak się czuje, czy bardzo ją boli i czy, jak już umrze, pójdzie do nieba czy zniknie na zawsze jak ciuch ze sklepu, gdy się zmienia sezon. Obiecywała sobie, że do niej pojedzie, chociaż bardzo się bała szpitali. Do lekarza zawsze woziła ją staruszka. Dziwne, gdyby sama teraz poszła się z nią tam spotkać.
Gdy zaczęło się powoli ściemniać, Damian się obudził. Może jak się umyją, to Martusia zrobi tosty, jak pani Anastazja albo zamówią sushi?
– Muszę już lecieć, Martusia – powiedział, zrywając się gwałtownie.
Zrobiło jej się bardzo zimno. Chciała go błagać, żeby został, ale wiedziała, że to nie miałoby sensu. Czuła, że to już koniec. Że to tyle. Że znowu ktoś ją opuszcza. Taka Martusia, taka w sam raz na pierwsze dymanko. Wiecie, fajne miała cycki, w sam raz do rączki i w ogóle. Ale leżała tylko jak kłoda, nie?
Gdy zakładał spodnie, znowu poczuła zapach stęchlizny, zaczęła bez dźwięku płakać i gryźć policzek od wewnątrz, aż poczuła metaliczny posmak na języku. Wcisnęła twarz
w poduszkę i udawała, że śpi.
Tymczasem on się ubrał i dreptał po salonie. Może dopijał whisky?
– To ja będę już szedł – mruknął po krótkiej chwili.
Po zamknięciu drzwi leżała dziesięć minut w ciszy, a potem się podniosła i założyła majtki. Chciała wziąć ze stolika wisior od babusi, ale go tam nie było. W pierwszej chwili pomyślała, że może włożyła go do szufladki w łazience albo że spadł na dywan.
Ale nigdzie go nie było. Może Damian zabrał go sobie jako prezent?
Mogła go dalej kochać, nie przeszkadzało jej, że wypił whisky jej mamy, przeleciał ją, a jego nogawki śmierdziały wilgocią. Nawet to, że ją tak zostawił jak lalkę do dymania. Ale tego wisiora nie mogła mu wybaczyć. Nigdy w życiu. Nawet jeśli go nie zabrał, to zniknął przecież właśnie teraz.
To był raczej zły znak. Czy teraz babusia umrze?
Alka powinna ją za to obrzygać, ale nigdy jej o tym nie powie. Nigdy się nie dowie, że spała z Damianem i że była z nim w ciąży. To znaczy nadal jest, ale już niedługo. Wyjmie to coś z siebie, choćby miała sama wydrapać.
Obrzydzało ją wszystko, co choć trochę przypominało jej Damiana. Nawet ten fajny śmietniczek, w którym leżał teraz kawałek plastiku z dwoma kreskami. Najchętniej spaliłaby go. Wszystkie te gówniane boho dodatki z pokoju, makramy, kwiaty pożerane przez ziemiórki, viralowe lampy z TikToka, bibeloty i osobliwości z targów designu.
Podniosła się z łóżka, stanęła przed lustrem i spojrzała, czy nie ma brzucha. Ale po co jej to lustro w pokoju, skoro nie mogła nawet na siebie patrzeć? Te cholerne włoski, którymi porastało jej ciało! Non stop je przecież goliła i wyrywała. Paskudny meszek nad wargą.
Może powinna zrobić depilację laserową?
– Muszę się wyskrobać. Rany, muszę się cała wyskrobać! – jęknęła, patrząc na breloczek ze świętym Krzysztofem, który powiesiła na haczyku obok lustra. Dostała go od tego creepa Rafała. Po co on jej dał ten zardzewiały breloczek z dziadem? Nie miała ani samochodu, ani prawa jazdy. Na rowerze sobie miała powiesić?
Kurwa. Przecież on jej to załatwi! Czemu od razu o tym nie pomyślała? Zrobi wszystko, co będzie chciała! Ogarnie jej lekarza, da jej kasę, nawet ją zawiezie tym swoim Uberem. Bo przecież jeździ Uberem. I ma zakola. Mamusię, co ją bardzo kocha. Wozi ją do sklepu, na cmentarz i po wodę oligoceńską. Złoty chłopak. A że dała mu się raz pocałować, trochę pomacać, to kocha Martusię bez pamięci i ma go na każdy telefon, gdy chce pojechać do Alki albo połazić po galerii. To wygodne, chociaż czasami przechodzi jej przez myśl, że zachce mu się czegoś więcej, że jej się oświadczy albo co gorsza przedstawi mamusi.
Był trochę pojebany, ale musiała przyznać, że czuła do niego dziwną sympatię, od kiedy pierwszy raz wsiadła do niego pijana, a on ją zawiózł do domu, pomógł jej wejść na piętro
i upewnił się, że trafi do drzwi cała i zdrowa. Wtedy właśnie w kieszeni płaszcza zostawił do siebie numer. Jak potem tłumaczył jej – „gdyby coś zgubiła albo zapomniała”. Ale Martusia wiedziała, że się w niej zabujał i dlatego zostawił numer, a ona od pół roku wykorzystywała to przy każdej możliwej okazji.
To czemu teraz z tego nie skorzystać?
Ale myśl o Rafałku poprawiła jej humor tylko na moment, bo zaraz też sobie przypomniała, że nie gadają już od tygodnia. Zrobiła mu przecież aferę o to, że pojechał z mamą na bazar, zamiast odebrać ją od Alki. Powiedziała mu, że ma kompleks Edypa i świadczą o tym dobitnie jego zakola (nie do końca wiedziała, co jedno z drugim ma wspólnego, ale brzmiało przekonująco). On z kolei się obruszył, że nie ma zakoli, że taki ma kształt głowy i na koniec rzucił, żeby spierdalała, bo jest „gówniarą z mlekiem pod nosem”. I prostu się rozłączył – bezczelny creep – a nigdy się nie rozłączał. Zawsze jej pisał „dzień dobry” i „dobranoc” przez smsy, a od tygodnia już nie pisze. I jak to teraz odkręcić?
Swędzi. Jak to swędzi. Zaczęła się bezwiednie drapać po szyi. Zawsze gdy Martusia pali się ze wstydu, Alka daje jej proste zadanie. Przeważnie pomaga.
– Ej, zdziro, wyobraź sobie własną śmierć, no nie? Że na przykład leżysz w wannie
z podciętymi żyłami. I pomyśl sobie teraz Martusia, jakie są reakcje ludzi, gdy się dowiadują. Że im głupio, bo kiedyś byli dla ciebie niemili albo cię obgadywali za plecami. A ty leżysz teraz martwa w wodzie i wylewa się z ciebie krew, a mimo to wyglądasz lepiej niż oni kiedykolwiek wyglądali w życiu. Że ty się zabiłaś, a oni nie mieliby odwagi. Wiesz, o co chodzi?
Martusia wyobraziła sobie swoją śmierć, ale tym razem jej nie pomogło. Nawet nieżywa wyglądała obleśnie i śmiesznie.
Nagle zorientowała się, że ma na szyi coś ciepłego. Od dłuższej chwili nieświadomie zdrapywała strupa. Krew spływała jej po ramionach.
Zadzwonił telefon.
– Halo.
– Zdziro, czemu się nie odzywasz? – Alka miała głos jakby właśnie przeciskała się przez gumową rurę. – Co się stało?
– Nic. Spałam.
– Zaraz u ciebie będę. Zapalimy trawę. Mam w pizdę towar. Wczoraj, jak zapaliłam, to normalnie pacnęłam na dupę tam, gdzie stałam. Dwadzieścia minut na kafelkach. Siedziałam i patrzyłam, jak mrówki wchodzą do salonu, a potem wychodzą, niosąc rodzynka, który mi wczoraj upadł na dywan. Co nie? Taki towar mam. Jesteś tam, Martusia?
– No jestem.
– To co nic nie mówisz? Jesteś smutna?
– Daj spokój – mruknęła w słuchawkę.
– To dobrze, Martusia. Dobrze. Pamiętaj, że jesteś moją iskierką. Bez ciebie, to bym się chyba zabiła. Kocham Cię, zdziro. Będę za dziesięć minut.
– Dobra, Alka. Czekam
– Na pewno ok?
Rozdrapała następnego strupa, krew znowu popłynęła po szyi.
– Jest super.
– To lecę do ciebie, zdziro!
Odłożyła telefon na biurko. Spojrzała na breloczek ze świętym Krzysztofem. Poszła nalać wody do wanny.
Jan Księżyk (ur. 1991) – laureat nagrody im. Czesława Zgorzelskiego w 2016 r. Autor
książki naukowej o eseistyce Zbigniewa Herberta. Na co dzień zajmuje się copywritingiem.
Publikował w Wizjach i Tlenie Literackim.