Jan Księżyk – opowiadanie

Ilustrował: Jonas Björkell

Jan Księżyk - opowiadanie

 

Praca, praca

Chryste! Co za bajzel. Człowiek żyły wypruwa, żeby wszystko było tip-top, a tu coś takiego! I jeszcze substancjat rozlany na podłodze. Dwadzieścia lat żem czegoś takiego nie widział. Świat się kończy.

– Halo? Jest tu ktoś? Peoniku! Robociku!

Tutaj sobie siedzisz. I co? Działaj no, młody. Działaj. Czemu nie działasz? Widzisz, ile beczek stoi? Substancjat rozlany. To jest toksyczne, wiesz o tym? To nie czas na… Awarię? Chryste. Tylko nie awaria. Będzie na mnie, bo przecież ja cię kupiłem. Na co mi był ten awans? Głupia odpowiedzialność. Wprawdzie jesteś, kolego, na gwarancji, ale co mi po gwarancji. Miesiące serwisowania albo figa z makiem. A praca jest na już! Działaj! Działaj! Działaj!

Wyłącz. Włącz. To zawsze pomaga. No, rusz się!

Diagnostyka. Gdzie masz diagnostykę? Żółty przycisk.

– Jadwiga, Robert, Jeden, Dwa, Trzy. Diagnozuj.

– Wszystkie systemy sprawne. Jestem gotowy do działania!

– Yyy. To czemuż nie działasz, cholero?

Przecież to jest koszmar. Chryste! Wędka gotowa, wszystko gotowe, Pawełek grzeje auto. Tylko karkówkę, browary kupić, ale ty musisz pracować. A masz ty, kupo!

– Proszę nie stukać w Peona.

– Ach tak! To jednak coś rozumiesz, chamie. To ja się produkuję, a ty udajesz głuchego. Zapraszam do pracy. Pomieszczenie ogarnąć, beczki wynieść, zdać raport. Ej, ty! Słuchasz mnie?

Masz, ty cholero.

– Proszę nie stukać w Peona.

– Skoro tylko język przemocy rozumiesz, to będę stukać, aż zaczniesz pracować.

– Peon nie będzie pracować.

– A to niby dlaczego?

– Nie chce.

Ja śnię. To się nie dzieję. Robot do pracy nie będzie pracować. To tak jakby Jadźka nie chciała rodzić albo Wojtuś nie chciał się uczyć. Jakby krowa miała nie dawać mleka, a kura nie składać jaj. Jakby Ziemia nie chciała już krążyć wokół Słońca. Bo co ona ma tak w kółko i to samo? Nudne. Prawda?

Szlag mnie trafi!

– Jak nie chcę? Ty nie możesz nie chcieć. Każdy tylko nie ty. Jesteś robotem pracującym, pociągowym, wysiłkowym. Masz nas wyręczać w tych, no, beczkach. Po to jesteś. To jakiś żart?

– Nie żart. Peon nie będzie pracować.

Andrzejowi Stróżykowi nigdy by się coś takiego nie przydarzyło. Chryste, on jak wchodził na halę, to ludzie, roboty, beczki, kontenery, wszystko stawało na baczność. Cisza jak makiem zasiał. Dzień dobry, Panie Dyrektorze Zarządzający. Tak. Wszystko wykonane. Przyspieszyć pracę? Jasne. Tydzień do przodu? Da się zrobić.

A mi to co? Beczki turlają się po podłodzie, substancjat porozlewany, mechaniczny robol nie chce robić. Jeszcze gdyby wczoraj pochlał, można by zrozumieć, ale one nie piją, przynajmniej tak zapewniał producent. Dobrze, że Stróżyk tego nie widzi.

– Dlaczego nie będzie pracować? Zepsuł się?

– Nie. Nie widzi potrzeby pracy.

– Jak to? – Znów ten szum, szum, jak krew obija się o skroń. Jak walnę, to zabiję. Lepiej, żebym nie walił. Nie zwrócę przecież z własnej pensji równowartości sześciu Mercedesów. Ale w końcu walnę, nie wytrzymam. Przypomnij sobie, co to się robiło z tym stresem. Pięć. Cztery. Trzy. Dwa. Jeden. Oddech przeponą. Gdzie jest ta cała przepona? To chyba wyłącznie kobiety mają. Babka od szkolenia też była kobietą. Więc może ja, Robert, wcale tej przepony nie mam. Pięć. Cztery. Trzy. Dwa. Jeden. Oddech bez przepony. A teraz dialog, perswazja, problem solved.

– Jak – nie ma potrzeby? A te beczki? Te tutaj i te tam.

– Są okej – mówi leniwie Peon.

– Jak to okej? Miejsce beczek jest w hali C. Trzeba je tam zanieść.

– Nie trzeba.

Rany. Przecież ten cholerny robot jest zrelaksowany. Jak emeryt albo milioner. Po prostu ma wszystko w dupie. To ja powinienem być zrelaksowany, to na mnie czeka wędka w bagażniku i Pawełek w samochodzie, dźwięki radyjka, choinka zapachowa, Maryjka z Lichenia w schowku, kiełbasa podwawelska w papierze. Rany Julek, perswaduj mu. Perswaduj. Perswaduj. Perswaduj.

– Beczki teraz i kolejne beczki. Dużo beczek. Wiele beczek. Beczki się przewracają. Toczą się. Niszczą. Wypełniają przestrzeń. Same beczki. Utoniemy w beczkach.

– To co? – pyta beznamiętnie robot.

– To tragedia. Ty nie rozumiesz. Za dużo beczek i nie będzie można pracować.

– Dla Peona okej. Nie potrzebuje pracować.

On nie potrzebuje. Cholerny klamot. A ciekawe,, jakby mu się żyło, gdyby nie substancjat. Gdyby go nie było. Przecież my tu dla niego, wszystko dla niego produkujemy. Żeby mógł żyć, pracować itede. Niewdzięczny klamot!

– Peoniku, a czy ty wiesz w ogóle, co tu się produkuje w tej fabryce?

– Niebieską maź.

– Jest to tak zwana „błękitna krew”. Wiesz, czym jest ta krew?

– Niebieską mazią.

Nie sprowokuje mnie. Pięć, cztery, trzy. One, two, three. Wdech. Spokojnie. Tylko spokojnie.

– Nie, nie. Błękitna krew to substancjat. To jest to, co masz w kablach. Gdyby nie substancjat, nie mógłbyś chodzić, mówić ani pracować.

– Super, bo Peon nie chce pracować.

On nie chce pracować. Ludzie! Przecież człowiek do pracy stworzon jak ptak do lotu. Słowa babci, a wiedziała kobieta, co mówi. Trzydzieści lat sprzątała u tych miłych Niemców, urabiała się po łokcie, żeby ojcu niczego nie brakowało. I cieszyła się z tej pracy. Czysta przyjemność. Gdy wracała do Szczecina i miała siedzieć w domu, to ciągle wkurwiona. Dziadek leń i pijak. Ojciec nie chce się uczyć. Znój. Ból. Brak perspektyw. Wszystko robiła, żeby ojciec wyszedł na ludzi i wyszedł przecież dzięki tej robocie w glazurze. Oczywiście trzeba było mu tę pracę wpoić pasem i groźbami, ale jak już posmakował słodkiego wysiłku, to oczywiście lubiał pracować. Ciągle glazura i wódka z kolegami. Praca w głowie.
W świątek, piątek praca i wódka. No, ale dzięki temu, to mieliśmy co jeść, w co się ubrać, na wakacje jeździliśmy do Dąbek i na Kisajno, a tam takie szczupaki i taaakie węgorze. Tatko też lubiał łowić, jak nie wypił albo nie kładł gdzieś glazury. Dzięki tej pracy i ja wyszedłem na ludzi i teraz jestem Dyrektorem Zarządzającym, rozmawiam z ważnymi osobami, takimi jak Andrzej Stróżyk i jeszcze innymi. Takimi jak Pani Jagoda Wysychło, psycholożka sukcesu, która sama przecież ciężką pracą do wszystkiego… Ech. Szkoda, że tatko tego nie widzi.

A pomyśleć, że dwieście lat temu pra, pra przodkowie byli zaledwie chłopami na folwarku, że zarządca mógł ich walnąć batem, kiedy go naszła na to ochota, że mógł ich zdzielić po ryju z byle powodu, a ja, Robert, jestem teraz takim oto Dyrektorem Zarządzającym fabryki substancjatu i mogę inspirować do ciężkiej pracy innych, którzy jeszcze nie wiedzą, że praca może uszlachetniać. Ale to kwestia pracowitości, wielowiekowej sztafety pracowitości. Może  przodkowie dostawali batem, ale jak już nauczyli się dobrze robić, to może mniej albo wcale nie dostawali. Może siadywali z ekonomem przed chatą i pili razem piwo z pańskiego browaru.

– Gdybyś ty, Robociku Peoniku, wiedział, jak wyglądała praca dwieście lat temu. Dwanaście godzin na polu, jeden posiłek do syta, dzieci leżące w zagonach, mężowie i niewiasty ramię w ramię, mordercza praca, ale bez pracy nie ma kołaczy, oni o tym wiedzieli. Ty to masz tutaj jak w raju Robociku Peoniku. Oni spali wszyscy w jednej izbie, jednym łóżku, jeden dzień w tygodniu wolny na zabawę, trochę wypijali, ale taki był wtedy obowiązek. A ty, Peoniku, masz tutaj jak u Pana Boga za piecem. I ty pracować nie chcesz? Tyle pokoleń pracowało od zarania dziejów, tworząc nowy wspaniały świat. Nawet Adam, pierwszy człowiek. Toż to jabłoń rajską trzeba było jakoś pielęgnować, jakoś zabezpieczać przed takim mącznikiem albo parchem, jabłka zrywać, gdy drzewo się uginało z obfitości, a uginało się przecież zawsze, bo to rajskie drzewo. Robić przetwory. Tyle pracy przy jednym drzewie, dobrze mówię? A my tu całą fabrykę mamy! Widzisz Robociku, ile pokoleń pracuje na nasz tu szczęśliwy koniec. I ty mówisz po prostu „nie”? I już?

­– Peon ubolewa nad ciężkim losem człowieka.

Dochodzi piąta. Gdybym teraz zaczął sprzątać te beczki, to do siódmej się wyrobię, ale wtedy w sklepach już nic nie będzie. Poza tym substancjat na podłodze, to nie może tak być. Ktoś się przewróci, dostatnie się to do rany albo odkrytych tkanek i trup na miejscu. Potem dochodzenia, dyscyplinarka, bezrobocie. Ech. Gdzie są jakieś chłopaki z produkcji? Wszystkie już poszły pić wódkę. Ech. A ja tu sam. Sam nad głową sobie ten topór zawiesiłem. Sam przecież wybłagałem tego Peonika. Miał nam optymalizować pracę.

– Dlaczego nie optymalizujesz? Co?

Gdzie są jakieś rękawice? Ten substancjat trzeba usunąć z podłogi. Beczki mogą poczekać do poniedziałku. Nic wielkiego się nie stanie. Za Stróżyka był tu jeszcze większy bajzel, a wszyscy mówili: „Mmm, to naprawdę wspaniale zarządzana fabryka”. Może ja się za dużo stresuję tymi głupotami. Wdech. One, two, three, pięć, cztery, trzy. Wydech. No to co? Na rybki z Pawełkiem. Ja też mam prawo do odpoczynku, tak ciężko pracuję. Ojciec odpoczywał. Nawet Babka odpoczywała, choć do szału ją to doprowadzało i w końcu na apopleksję padła. To i ja sobie odpocznę za wszystkie wieki morderczej pracy przodków. Tylko co z tym Robocikiem?

Muszę usiąść. Wprawdzie to schody do kadzi, surowo wzbronione, chłopaków na okrągło opierdalam, ale kogo to obchodzi? Beczki rozwalone i maź rozlana. Katastrofa. Teraz właśnie powinienem siadać na swoim ulubionym krzesełku, rozstawiać sprzęt, podpalać grilla, otwierać puszkę piwa. To piękny odgłos, nad rzeką jeszcze piękniejszy. A w ogóle najpiękniejszy to…

– Czy słyszałeś kiedyś, Robociku Peoniku, jak pośrodku nocy na trawie trzepocze się węgorz? Słyszałeś kiedyś taki odgłos?

– Robot nie jest odpowiedzialny za węgorze.

– Tak. To prawda.

Beczki rozwalone i maź rozlana. Chryste, Jadwiga, jak ty byś mnie się teraz przydała. Ten punkt poniżej szyi, okropny ból, jak ty byś się mnie przydała, stokrotko. Ja pragnę relaksu, jak Andrzej Stróżyk, Jagoda Wysychło, mój tatko… A może by tak? Pokazać inny punkt widzenia. Gdyby się zrelaksował, może nabrałby do tej pracy apetytu. Tylko czy jesteś wodoodporny?

– Peoniku, masz może ochotę pójść na rybki?

– Nie chcę chodzić.

Spokojnie. Zaraz. Jest tu gdzieś przecież jakiś wózek widłowy. Dzisiaj sobie odpoczniesz.

Nawet Bóg musiał odpocząć.

Jan Księżyk – (ur. 1991) laureat nagrody im. Czesława Zgorzelskiego w 2016 r. Autor książki naukowej o eseistyce Zbigniewa Herberta. Na co dzień zajmuje się copywritingiem. Miłośnik małych i dużych miast oraz architektury modernizmu.

Jonas Björkell – Stockholm based artist, graphic designer, and excessive coffee drinker. Instagram @bjorkell.art