Jakub Wiśniewski – esej

Ilustrował: Jacek Vasina

Jakub Wiśniewski – esej

Krzyk jako forma sztuki, czyli Herbert kontra współczesny metal

            kło­pot po­le­ga na tym
            że krzyk wy­my
­ka się for­mie
            jest uboż­szy od gło­su
            kt
ó­ry wzno­si się
            i opa­da

            krzyk do­ty­ka ci­szy
            ale przez ochryp­nie­cie
            a nie przez wolę
            opi­sa
­nia ci­szy

            To oczywiście Zbigniew Herbert i jego Pan Cogito a pop. Być może wałkowaliście to w szkole, być może nie, ale prędzej czy później musieliście się z tym wierszem spotkać.

            Na początku dla klarowności dyskusji zaznaczę, że owszem, jestem muzykiem, ale nie noszę długich włosów. Nigdy nie miałem koszulki Iron Maiden. Nie chodzę w glanach. Nie mam tatuaży z głową kozła, a rysowanie pentagramów wychodzi mi cokolwiek słabo (chociaż umiem). Jednym słowem: nie jestem metalowcem, metalem, metalheadem – ot, jestem sobie.

            Po prostu lubię metal. Choć nie każdy. I tutaj muszę pokrótce napomknąć, o jakie dźwięki mi chodzi. Nie jestem krytykiem muzycznym, nie sprawia mi zatem szczególnej przyjemności żonglowanie nazwami gatunków, podgatunków, rodzin, rzędów i całej wesołej metalowej taksonomii, od nu metalu, symphonic metalu, funk metalu czy djent, przez socialist black metal i viking metal, po war, glam, black, death, white, doom, sludge, folk  czy post-black metal, unblack metal, death’n’roll, kawaii metal… No właśnie – sporo tego. Jestem również bardzo wybredny, dlatego najprościej będzie mi chyba napisać, jakiego metalu nie lubię: nie lubię przede wszystkim klasyki, tzw. hair metalu, glam-rockowych epopei lat 80., Metalliki i orgazmicznych solówek na gitarze. Nie lubię też komercyjnego death core’u, czyli metalu przeplatanego melodyjnymi refrenami z czystymi, przypudrowanymi autotune’em wokalami. O jakiej zatem muzyce traktuje ten tekst?

            O Meshuggah. O Cult of Luna. O Sumac. O Old Man Gloom. O Cult Leader. O Humanity’s Last Breath. O The Black Dahlia Murder. O Batushka. O LLNN. O The Dali Thundering Concept. O Obscure Sphinx. O Vildhjarta. O Russian Circles. O Year of No Light. O Swallow the Sun. O setkach innych wykonawców. Czyli o nieprzebranej rzeszy artystów poświęcających całe życie nie tylko waleniu w gary, ale nieustannemu poszukiwaniu nowych form artystycznego wyrazu, artystów poszerzających, łączących i tworzących gatunki, siłą wypychających słuchaczy ze strefy komfortu i wciąż prących do przodu, nie oglądając się przy tym na pozostawiane za swoją działalnością ślady: nieustannie pączkujące trendy, nurty, prądy i izmy.

            A zatem – lubię metal bez poczucia humoru. I zastanawiam się, dlaczego go lubię. Dlaczego niekłamaną przyjemność sprawia mi wsłuchiwanie się w ten przemyślany, zaplanowany, kontrolowany i trudny do wyprodukowania jazgot? Dlaczego lubię ludzki głos brzmiący jak zacięta niszczarka do papieru? Co urzeka mnie w brzmieniu przestrojonych w dół gitar, tak ciężkich, że odróżnienie poszczególnych dźwięków jest często niemożliwe, a cała misterność szalenie trudnych technicznie utworów sprowadza się do rzeczy w muzyce najpierwotniejszej  – rytmu?

            Właśnie tutaj w sukurs przychodzi mi Herbert. Sprawa jest ironiczna – jego krytyka popkultury (skądinąd celna i przepysznie złośliwa) jest bowiem jednocześnie odpowiedzią na powyższe pytania:

            wy­do­być z trze­wi
            to co jest w trze­wiach
            prze­ra­że­nie i głód
            ob­na­żyć dro­gi
            po­kar­mu
            ob­na­żyć dro­gi
            od­de
­chu
            ob­na­żyć dro­gi
            po­żą­da­nia
            grać na czer­wo­nym gar
­dle
            osza­la­ł
e pie­śni mi­ło­sne          

            Grać na czerwonym gardle oszalałe pieśni miłosne – trudno o słowa trafniej opisujące kontrolowany chaos współczesnej muzyki metalowej, zwłaszcza tej eksperymentalnej, odważnej artystycznie, nie nadającej się ani do radia ani na poranny jogging. Bo rzućcie uchem na ten utwór. Dancers to a Discordant System – już sam tytuł brzmi jak opis całej kultury muzyki metalowej zamknięty w formie haiku. Co powiedziałby Herbert na ten ponad dziewięciominutowy utwór opublikowany dziesięć lat po jego śmierci? Wypowiedziałby jedno słowo: krzyk. I miałby rację.

            Kwintesencją muzyki metalowej jest bowiem krzyk. Krzyk rytmu, krzyk przesterowanych gitar, wreszcie krzyk ludzkiego gardła. Krzyk ów staje się narzędziem – przemyślanym, drobiazgowo zaprojektowanym, wyuczonym latami praktyki i poświęceń, wyszlifowanym w najmniejszych szczegółach – po to, by trafić tylko do bardzo specyficznej grupy odbiorców, a całej reszcie wydawać się kompletnie niejadalnym zgiełkiem, Lovecraftowską Muzyką Ericha Zanna.

            I teraz: czyż nie na tym właśnie polega sztuka?

            Według Herberta – nie. Kultura popularna (a w naszych rozważaniach: metal) próbuje bowiem:

            za­stą­pić Ho­me­ra
            trzę
­sie­niem zie­mi
            Ho­ra­ce­go
            ka
­mien­ną la­wi­ną

            Popkultura ma zatem (rzekomo z definicji) uderzać w idolów zakochanego w okresie klasycznym poety – w największych celebrytów historii sztuki. Skupiając uwagę tłumu, kradnie ona światło reflektorów Iliadzie, a oddaje je Britney Spears. Pomnik trwalszy niż ze spiżu Horacego chwieje się pod niewyobrażalnym ciśnieniem mnożących się jak złośliwy nowotwór wytworów popkultury, budowanych jedno na drugim przez stulecia, patyną komercyjnej nijakości przykrywających prawdziwe złoto.

            Tutaj muszę trochę przystopować: strach Herberta jest bowiem po części uzasadniony. Trudno nie zauważyć tego w dobie Internetu, kiedy nagle – po raz pierwszy w historii – każdy dostał do ręki megafon. Farmerzy z północnych Indii organizują lincze na WhatsAppie. Zrzeszeni w kilkuset fejsbukowych grupach Brytyjczycy podpalają maszty 5G celem ocalenia świata przed koronawirusem. Blogosfera próbuje zastąpić publicystykę, a netfliksowe seriale wyprzeć powieść. Ba, nawet taki amator jak ja może opublikować tekst taki jak ten, który teraz czytasz.

            Trywializuję oczywiście herbertowski argument, sprowadzając go do powszchnego dziś narzekania na postęp i nostalgicznej tęsknoty za starymi, dobrymi czasami – jest jednak faktem, że poeta częściowo ma rację: kultura kwalitatywna jest pod swego rodzaju kwantytatywnym oblężeniem. Myli się natomiast w innej kwestii: oblężenie to nie jest bynajmniej produktem naszym czasów. Ono trwało od zawsze.

            [krzyk]
            jest jaskrawie ciemny
            z niemocy artykulacji
            odrzucił łaskę humoru
            albowiem nie zna półtonów

            Tymczasem, gdybyśmy mieli popatrzeć na muzykę metalową w kontekście literatury, szybko doszlibyśmy do wniosku, że jest ona bardzo… młodopolska. Melancholia, rozpacz, śmierć, marzenia o nirwanie, tragizm egzystencji – w wielu przypadkach uczuciowość interesująca zarówno autorów tekstów metalowych, jak i młodopolskich artystów niemal się pokrywa. Do tego wisienka na torcie: satanizm i okultyzm, będące przecież wówczas krzykiem mody (przynajmniej to ostatnie). Przybyszewski (jego powieści Synagoga Szatana czy Dzieci Szatana), Miciński (Behemoth Adama Darskiego opatrzył nawet muzyką jeden z jego tekstów), zapomniana dziś powieść Wampir Reymonta (1911) – Zeitgeist tamtych lat (oczywiście nie tylko w Polsce) wręcz pochłaniał motywy składające się dziś na podstawową konwencję artystyczną muzyki metalowej.

            O punktach stycznych metalu i literatury można by napisać setki doktoratów, przejdźmy jednak do meritum. Panie Herbert: to nie krzyk jest zagrożeniem dla kultury. To nie krzyk zastępuje Homera trzęsieniem ziemi, a Horacego kamienną lawiną. Innymi słowy, to nie sztuka jest zagrożeniem dla sztuki: Homer i Meshuggah, Horacy i Batushka – wszyscy grają w tej samej drużynie. To nie krzyk zabija piękno w sztuce – to pieniądz. To propaganda. To wyrachowanie. To traktowanie aktu twórczego tylko i wyłącznie w kategoriach inwestycji. To używanie sztuki jedynie jako narzędzia do zdobywania i utrzymywania własnej popularności.

            Co ciekawe, kultura (czy, jak kto woli, subkultura) muzyki metalowej, a właściwie popkultura jako taka, ma wiele punktów stycznych z dawną kulturą ludową (podkreślam słowo dawną, bo dzisiaj za terminem kultura ludowa kryje się cały szereg znaczeń, od fascynacji wielkomiejskich muzyków i etnografów, analizujących folklor metodami bardziej przypominającymi szkiełko i oko niż czucie i wiarę, po skrzętnie wykorzystywaną przez pisowski rząd kulturę disco polo). Innymi słowy, gdybyście mieli okazję zawitać na koncercie Behemotha, a chwilę później na bronowickim weselu Wyspiańskiego, zdziwilibyście się, jak bardzo są do siebie podobne. W kulturze ludowej jest bowiem niezaprzeczalna, głęboka, choć łatwo ulegająca zepsuciu wartość: wolność. Wolność, w ślad za którą podąża bezpretensjonalność, wybuchowość, hip-hopowa wręcz bezczelność, szczerość intencji i znaczeń. Owa ludowa wolność może pójść w dwóch kierunkach: albo pada ofiarą tłumu i kapitału (w Polsce zamieniając się w disco polo, we Włoszech w italo disco, w USA w nashville’owską wersję country, w Ameryce Południowej w syntezatorową wersję cumbii i tak dalej), albo zostaje tworzywem twórczym (tak powstał jazz, blues, rock, czy też współczesny metal).

            Wszystko, o czym piszę powyżej, najlepiej widać w sztuce pierwszej połowy dwudziestego wieku, kiedy to rodził się współczesny jazz. Popatrzmy na to okiem Hermana Hessego:

            Podczas tej balowej nocy moim udziałem stało się przeżycie, jakiego nie znałem w ciągu pięćdziesięciu lat, choć zna je każdy podlotek i każdy student: przygoda zabawy, upojenie wspólną uciechą, tajemnica zatracenia się jednostki w tłumie, unio mystica radości. Często o tym słyszałem, znała to każda służąca, często widziałem olśnienie w oczach opowiadających i zawsze uśmiechałem się do tego na wpół pobłażliwie, na wpół zazdrośnie. Tę promienność w rozmarzonych oczach wniebowziętego, wyzwolonego, ten uśmiech i na poły błędne zamyślenie człowieka, który roztapia się w upojeniu wspólnoty, widziałem w życiu po sto razy na szlachetnych i prostackich przykładach, u pijanych rekrutów i marynarzy, a także u wielkich artystów, w entuzjazmie podczas uroczystych spektakli lub u młodych żołnierzy wyruszających na wojnę; jeszcze ostatnio podziwiałem, kochałem i wykpiwałem z zazdrością u mego przyjaciela Pabla tę promienność i uśmiech wniebowziętego, gdy szczęśliwy i upojony muzykowaniem w orkiestrze pochylał się nad swoim saksofonem lub gdy z ekstatycznym zachwytem przyglądał się dyrygentowi, perkusiście lub koledze grającemu na banjo.

            Słowa Hessego (a właściwie narratora Wilka stepowego) brzmią jak zwykły opis koncertu rockowego. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że pochodzą z 1927 roku, a Hesse pisze o… jazzie.

            Herbert i Hesse prezentują dwa skrajnie różne podejścia do kultury popularnej. Nasz narodowy poeta widzi w niej zagrożenie dla „wartościowej” sztuki. Natomiast niemiecko-szwajcarski noblista widzi w niej fascynującą szansę na rozwój.

            Obaj mają rację.

            Z jednym zastrzeżeniem: wyniosłość, z jaką Herbert patrzy na popkulturę, nieco go zaślepia. Związane jest to zresztą z zupełnie ludzkim strachem przed zapomnieniem –  strachem, lekarstwa na który poeta (jak wielu przed nim, choćby W. B. Yeats w Sailing to Byzantium) upatrywał w kanonie. To dlatego Herbert pisze, że:

            [krzyk]
            mo­dli się o ś
mierć gwał­tow­ną
            i ta mu zo­sta­nie przy­zna­na

            Otóż obawiam się, że gwałtowność śmierci jest jedynie kwestią perspektywy. Śmierć jest bowiem gwałtowna z definicji i to w taki właśnie sposób, prędzej czy później, zostanie przyznana wszystkiemu i wszystkim, niezależnie od tego, czy będziemy się o nią modlić czy nie. Homer też zostanie zapomniany. Horacy zostanie zapomniany. Herbert zostanie zapomniany. Przykro mi, Zbysiu.

Kwiecień 2020, Kraków (kwarantanna)

 

Jakub M. Wiśniewski – muzyk, tekściarz, z zawodu autor techniczny. Publikował m.in. w “Dzienniku Polskim”, Korporacji Ha!art, “Wizjach”, “Helikopterze”, kwartalniku “KONTENT”, “Interze-“, “Obszarach Przepisanych”, “Stonerze Polskim”, “Popmodernie”, “Stronie Czynnej”, “Zupełnie Innym Świecie”. Uczestnik pracowni Biura Literackiego “Pierwsza książka prozą 2020”. Wokalista duetu Kirszenbaum, z którym nagrał w Polskim Radiu debiutancki album “Stypa komedianta” (Karrot Kommando, 2019).

Jacek Vasina (ur. 1998) – absolwent I Liceum Ogólnokształcącego w Krakowie, student School of Form w Poznaniu. Zajmuje się ilustracją, malarstwem i projektowaniem. Instagram: @jacekvasina