Irena Kołtun – opowiadanie

Ilustrowała: Paulina Radoń

Irena Kołtun – opowiadanie

 

Krwawy sport

Roślinka nie chciała tutaj żyć. Wolała zdychać, schnąć i gnić – wszystko na raz. Kamila z całego serca pragnęła nie patrzeć na nią, ale nie potrafiła się powstrzymać i co rano rzucała okiem na smętnie zwisające liście, które coraz bardziej nabierały niezdrowej woskowej barwy. Spróbowała już wszystkich googlowalnych sposobów, z wielką ostrożnością wykorzystała specyfiki doradzane przez znajome i nieznajome; była w stałym kontakcie z kobietą z pobliskiej kwiaciarni, którą informowała sumiennie o stanie zdrowia roślinki, i używała kolejnych podsuwanych specyfików oraz domowych sztuczek. Roślinka odwiedziła już każdy kąt mieszkania Kamili. Bezskutecznie. Nigdzie się nie poprawiała. Cały proces trwał już osiem miesięcy, a przecież roślinka mogła umierać jeszcze dłużej. Może już nawet była martwa – trudno wyznaczyć u roślin moment, kiedy ich życie się kończy.

Każdy kolejny gąbczasty liść słaniający się nad doniczką napełniał kobietę głębokim poczuciem winy, które, mimo że było łatwe do rozgonienia, pozostawiało jednak lekki cień, który snuł się za Kamilą cały dzień i niekoniecznie padał tylko na dogorywającą roślinkę. Mogła zainwestować więcej, mogła oszczędzać kilka lat dłużej i mieć na wkład własny na mieszkanie, do którego wpada słońce zamiast pomyj po słońcu. Mogła mieć mieszkanie, w którym nie gotowałaby się w lato i nie marzłaby w zimę, a kuchnia nie byłaby przechodnia z kiblem. Ale nie zrobiła tego: nie wstawała wcześniej, nie pracowała ciężej, nie dźwigała większego ciężaru za tę samą pensję. I teraz roślinka, z którą mieszkała od studiów, musi powoli zdechnąć.

Ale dziś rano Kamila otworzyła oczy w dobrym humorze, może podejrzanie dobrym, wynikającym nie tylko z tego, że w końcu przyszła sobota. Ta właśnie sobota następowała po tygodniu roboczym, w którym Kamili udało się ogarnąć wszystkie domowe sprawy. Zakupy na cały tydzień w piątek, pranie w czwartek, odkurzanie środa, umycie łazienki też środa, odbiór rzeczy z paczkomatu i – no właśnie – przesadzenie roślinki we wtorek, czyli ostatni promyk nadziei na przedłużenie jej wegetacji. Oznaczało to, że Kamila ma przed sobą weekend, w którym może robić to, co chce, a nie to, co musi.

Fakt, że Kamila spisała jako numerowaną listę wszystko, co chciała zrobić z oceanem wolnego czasu, na jaki sobie zapracowała, był mylący. Frustracje perfekcjonizmu znała aż zbyt dobrze, ale tłumaczenie tym jej uporządkowania stanowiło zbytnie uproszczenie. Kamila nie wiedziała, kiedy znowu uda jej się ustrzelić dwa takie dni. Spisane czynności, które, wydawałoby się, można wykonywać od niechcenia i spontanicznie, jak czytanie książki czy oglądanie serialu, obecnie awansowały do rangi listy marzeń. Kamila nie czuła, żeby nakładała na siebie presję „produktywnego odpoczywania”, jak wytykali jej bliscy. Przeciwnie, aby odpoczynek był tym, czym powinien być, należało w niego włożyć sporo wysiłku – w zależności od nastroju Kamila mówiła to sobie cynicznie lub z ironiczną rezygnacją. W tym jej listowaniu kryło się jeszcze coś: jeśli nie zrobi absolutnie wszystkiego, co może, w krótkich przerwach od utrzymywania się przy życiu i zdrowych zmysłach, to kolejna okazja może się nie przytrafić lub, co gorsza, przytrafić się za późno.

Dlatego miękki, jakby napuchnięty, a jednocześnie żółty niczym gromnica listek leżący na sypialnianej podłodze koło parapetu, tuż obok doniczki ze świeżo przesadzoną roślinką, wzbudził tego poranka nie tylko wyrzuty sumienia, psujące irracjonalnie dobry humor. Kamila siedziała na łóżku, patrzyła na listek i czuła irytację. Bezsilność wobec zdychającego kwiatka, o którego przed przeprowadzką na swoje jakoś przesadnie nie potrzebowała dbać, wyewoluowała w gryzące zniecierpliwienie. Paradoksalnie tym bardziej ją to zmotywowało.

Motywacja pozostała jednak w sferze teorii. Kamila leżała przez dwadzieścia minut w pościeli, wmawiając sobie, że wylegiwanie się w łóżku jest tym, czego właśnie w tej chwili chce. Gdy wreszcie się podniosła, zakręciło jej się w głowie. Z powrotem opadła na łóżko. Jakby wielki odważnik ściągał ją w dół. Słabość zirytowała ją jeszcze bardziej. Starała się przekuć nerwy w energię, ale bez efektu. „No nic, to będzie leniwy weekend. Bo najwyraźniej jestem leniwa”. Kamila spojrzała na bladą i wymiętą tygodniem pracy twarz w małym lusterku stojącym na krześle, które pełniło funkcję za szafki nocnej. Nie wstając, uczesała włosy i zawinęła je w ładny kok na czubku głowy. Poczuła się trochę lepiej sama ze sobą, zmusiła się do wstania i poszła do łazienki. Ściągnęła majtki, żeby się wysikać i raptem tajemnica jej złego samopoczucia się wyjaśniła. Okres. Tydzień za wcześnie. Kamila rutynowo zdusiła w sobie iskrę paniki i strachu przed sam-wiesz-czym, która pojawia się przy każdym zbyt wczesnym, nadmiarowym, niezaplanowanym krwawieniem. Poczuła się bardzo zmęczona. Irytacja i motywacja uleciały z niej jak zdmuchnięty płomień ze świeczki. Wszystko robiła automatycznie: nałożyła podpaskę (majtki były tylko troszeczkę zabrudzone), umyła ręce, potem prosto z łazienki poszła do kuchni po „koktajl”.

„Koktajl” była to umiejętnie dobrana mieszanka leków uśmierzających ból. Kamila odkąd zaczęła miesiączkować, stopniowo nabywała wiadomości z zakresu farmacji. Z miesiączkującymi kobietami w okolicach trzydziestki w turnieju wiedzy o środkach przeciwbólowych mogą się mierzyć jedynie ćpuni. Umiejętność rozróżniania aniliny od aspiryny, wiedza, że preparatów z tej samej grupy pochodnych nie mieszamy, wreszcie lata wymuszonych bólem badań reakcji swojego ciała na różne specyfiki i różne dawki, testowanie rynkowych nowości i bezskuteczne poszukiwania piguły cud, która zastąpiłaby „koktajl”; język rozmów z koleżankami, w którym przerzucają się slangowymi określeniami na okres i różne lekowe mieszanki oraz fachowymi określeniami medycznymi i farmaceutycznymi, wreszcie funkcjonowanie w jakby alternatywnej rzeczywistości okresowej, innym świecie, trochę podziemnym i ukrytym przed tymi, którzy nigdy nie będą mieli do niego dostępu: to wszystko upodabniało miesiączkujące kobiety, w tym Kamilę, do ćpuńskiej subkultury.

Irytacja wróciła przy mieszaniu i kompletowaniu „koktajlu”. Opakowanie po jednym ze składników było puste; Kamila przypomniała sobie, że w zeszłym miesiącu beztrosko wrzuciła blister z dropsami do szafki, i teraz musiała go szukać, gdy cenny czas, jaki miała, zanim naprawdę „się zacznie” i działanie „koktajlu” nie będzie tak skuteczne, bezpowrotnie uciekał. Pod wpływem impulsu wyrzuciła wszystko na blat kuchenny, ale zamiast przeglądać chaotyczną zawartość apteczki, tylko wpatrywała się z coraz większym wstrętem w kopiec leków, które zmuszona była kupować z wyprzedzeniem, uzupełniać skrupulatnie zapasy i pilnować z lękiem, żeby czegoś nie przeoczyć i żeby zawsze być przygotowaną – aż do momentu, w którym zestarzeje się dostatecznie, aby ten problem, niemający rozwiązania, przestał jej dotyczyć.

A w dupie z tym.

Kamila zgarnęła tyle blistrów i buteleczek, ile zmieściło się w jej dłoniach, i wrzuciła z powrotem do szafki. Popatrzyła przez chwilę na pozostałe leki, które dalej wyczekująco spoczywały na blacie i zebrała je jeszcze raz. Powtarzała to, aż nie zostało ani tabletki. Trzasnęła szafką tak, że upchane byle jak opakowania poprzesuwały się, stukając cicho i szeleszcząc. Gdy huknęła za sobą drzwiami od łazienki, nie usłyszała już, że szklana buteleczka ze starym scukrzonym syropem oparła się niebezpiecznie o drzwiczki.

Kamila wyjęła po kolei z doczepianych na przyssawki wiszących półeczek kolejne kosmetyki. Stłoczyła je na umywalce według kolejności użytkowania – od oczyszczających poprzez te lekkie, o ciekłej konsystencji, aż po ciężkie serum i krem z filtrem. Gratulowała sobie po cichu tego, jak bardzo okres nie zaprząta jej głowy. Zaczęła myć twarz. Rankiem jej skóra była blada i wymięta; dziś szczególnie w lekkich bruzdach kładły się cienie od nosa do warg, tak samo pod oczami. Kamila wyglądała, jakby znajdowała się u progu lekkiego przeziębienia. Piana z żelu do twarzy przez chwilę rozmydliła ten efekt; bąbelkowa biel przykryła bladość twarzy. Kamila kolistymi ruchami pieniła kosmetyk tak gorliwie, że prawie wszedł jej do oczu. Spłukała go szybko i zaczęła kolejne mycie, tym razem olejkiem. Ten także dobrze się pienił, ale nie przykrywał już tak skóry. Jednocześnie palce milej ślizgały się po skórze; raz Kamila ulegała złudzeniu, że gładzi się po obcej twarzy, raz, że to nie jej palce przesuwają się po policzkach. Szybko ją to jednak znudziło. Po spłukaniu przytrzymała chwilę ręcznik na twarzy. Nie mogła uwierzyć, że zupełnie nie myśli o tym, co w każdej chwili może się zacząć, i jak wciąż czuje się zupełnie zwyczajnie. „Może nie będzie tak źle”, wyszeptała w ciepłą ciemność bawełny i zdjęła ręcznik z osuszonej twarzy. Teraz rozpylała tonik. Zamknęła oczy i czuła tylko słodki, cytrusowy zapach. Gdy wklepywała płyn, złapała się na tym, że tak naprawdę nie patrzy na swoją twarz. Jej wszystkie myśli spłynęły do dolnej partii kręgosłupa. Czuła go od kilku chwil, ale uświadomiła to sobie teraz. Pierwszy znak. Jej ciało straciło swój kształt i zsunęło się jak piasek do tego jednego punktu na lędźwiach, gdzie kiełkował on czy raczej On, tak dobrze znany. „Nie będzie tak źle” – powiedziała do siebie. Zmusiła się, żeby skupić się na swojej twarzy w lustrze. Choć cały czas tam były, na nowo zmaterializowały się przed nią rozszerzone pory, wągry, delikatne, jakby zrobione cienką igiełką żłobienia pod oczami i na czole. Kamila wylała kilka kropel olejku do masażu na dłoń i natychmiast odnotowała pomyłkę; wcześniej powinno być serum. Nieważne. Byle do przodu. Kamila zaczęła rozmasowywać sobie żuchwę. Patrzyła na swoją twarz, świeżą i zaróżowioną po myciu i tonizowaniu, lśniącą po nałożeniu olejku. On już tu jest. On już tu jest. Jak to możliwe, ile minęło, pięć minut? Kamila bardzo starała się skupić na masażu. Wbiła wzrok w pęknięte naczynko, siną kreskę tuż obok nosa.

Najgorzej wspomina liceum. Wtedy jeszcze nie nosiła ze sobą wszędzie lekarstw, nie była tak przezorna. Zawsze się bała albo myślała, że wychowawczyni jej nie uwierzy. Bała się oskarżeń o lenistwo albo tego, że zemdleje na korytarzu lub w klasie. Wychowawczyni zawsze wierzyła i Kamila nigdy nie zemdlała. Wiedziała jednak, że do jednej z dziewczyn z równoległej klasy w czasie wyjścia do kina trzeba było wezwać pogotowie. Przez całe liceum wszyscy w szkole ją z tym kojarzyli; nawet teraz, gdy Kamila nie pamiętała już jej twarzy, pamiętała tę historię. Przeniosła wzrok z naczynka na krostkę na brodzie. Zauważyła ją już wczoraj, ale nie zorientowała się, że to także znak. On już wtedy był tak straszny, wtedy gdy była nastolatką. Jeśli nie wzięła czegoś szybko, potem mogła już właściwie niczego nie brać. Rzucała się w pościeli jak ryba wyjęta z wody i było jej coraz mniej w niej, był tylko On. W dole brzucha, w krzyżu, w żołądku; z jednej strony trzymał ją w łóżku zawrotami głowy i słabością wszystkich mięśni, z drugiej zmuszał, żeby mimo tych zawrotów zrywała się i biegła raz za razem do toalety wymiotować. Teraz Kamila przeciągała na przemian lewą i prawą dłonią po czole; gdy tak zrobiła kilka razy, delikatne żłobienia znikały. On już tu był, ale słaby i tylko w krzyżu. Czuła ciężkość w dole brzucha, ale to jeszcze nie to. To jeszcze nie było to. Może już się nie zacznie naprawdę? Tak długo brała „koktajle”, że nie wiedziała, czy wciąż ich potrzebuje. Gdy będzie o Nim myśleć, sama Go przywoła. Kamila wzięła krem w tubce i wycisnęła pięć porcji wielkości ziarnka grochu – na czoło, na nos, na każdy policzek, na brodę. Musi Go zignorować, żeby Go przechytrzyć. Tak wygra. Kamila zostawiła na twarzy białą warstewkę kremu do wchłonięcia; zniknęły pod nią cienie, zmarszczki, krostki i wągry. 

Zorientowała się, że siedzi na kanapie i patrzy w wyłączony telewizor. Kiedy tu przyszła? Nie pamiętała drogi z łazienki. Nie pamiętała, jak długo siedzi. Sprawdziła telefon. Najwyżej kilka minut, bo chyba nie dłużej? Nie uporałaby się z myciem twarzy w tak szybkim czasie. Kamila potrząsnęła głową – przecież ma wolne. Dół brzucha był coraz cięższy i cieplejszy, jak ciemna gwiazda. Musiała się na czymś skupić. Musiała się na czymś skupić. Lista! Kamila pobiegłaby do sypialni, gdyby tylko dała radę. Udało jej się jakoś dotoczyć do prowizorycznego stolika nocnego. Otworzyła kalendarz. Spacer – to by było dobre. Na samą myśl poczuła się jeszcze bardziej zmęczona. Książka – to by było lepsze. Mogłaby się nawet położyć. Książki do poczytania miała już przygotowane z wyprzedzeniem na kupce przy kanapie. Wzięła koc i z kalendarzem w ręce oraz duszą na ramieniu wróciła do drugiego pokoju. Ułożyła się wygodnie i zawinęła w miły polar. Było jej tak dobrze, że prawie zapomniała o czytaniu. Wybrała cienki zbiorek opowiadań – taki, który, gdyby go upuściła na twarz, nie uszkodziłby jej bardzo. Otworzyła go w środku, na przypadkowym opowiadaniu i za chwilę ze złością zamknęła. Nie o to jej chodziło. Czy to jest jeszcze jej życie?

Wtedy On zabrał głos. Nagle cały dół jej ciała zmiął się w kulkę jak krwawy strzęp. Jej brzuch i lędźwie skruszyły się pod naporem wielkiej siły, kawałki kości zmieszały się z poszarpanymi mięśniami i porwanymi ścięgnami w jedną bulgoczącą, czerwoną zupę. Pod Kamilą otworzyła się zapadnia i wpadła w sam środek wrzątku. Nad jej głową zamknęła się gęsta toń. Zniknęła. Skurcz trwał dziesięć sekund. Potem wszystko się uciszyło. Powidoki tego wybuchu ćmiły się w jej ciele. Kamila prawie dusiła się ze strachu. Miała mokre od potu plecy. Czas na negocjacje.

Kamila ze ściśniętym sercem sięgnęła po laptop. Starając się nie robić gwałtownych ruchów, otworzyła go ostrożnie i wpisała w wyszukiwarkę hasło „music for menstrual pain”. Wyskoczyła cała strona nagrań. Wybrała sprawdzony i ulubiony. Mieszkanie wypełniły dźwięki jak z syntetycznego raju. Kamila wsiąkła w kanapę. Zamknęła oczy. Pulsujący bit przeplatał się z zamszowym brzmieniem. Zaczęła się powoli uspokajać. „Może nie będzie tak źle. Może nie będzie tak źle”. Położyła ręce na brzuchu. Był nadmuchany, napięty i pełny. „Jest mój” – pomyślała Kamila i objęła tułów ramionami. Jeszcze pięć minut i może będzie po wszystkim.

Nagle otworzyła oczy. Czy brzuch zaczął pulsować, czy jej się tylko zdawało? Muzyka zaczęła jej przeszkadzać, ale bała się schylić do laptopa, żeby ją wyłączyć. Poczuła, że brzuch był ciężki jak piłka lekarska. „Czyli zaczęło się naprawdę?! Zaczęło się już naprawdę?!”. Coś się w niej przelewało, czy może się przyczaiło. Kamila poczuła, jak obca gorąca ręka pełznie od dołu brzucha, ślizga się powoli niczym wąż po tułowiu; sunie między piersiami i po dekoldzie, wreszcie zaciska parzące palce na jej gardle. Negocjacje się skończyły. On nigdy ich nie podjął.

Zerwała się z kanapy. Do diabła z unikaniem gwałtownych ruchów. Wpadła do kuchni i otworzyła z rozmachem drzwiczki szafki tak, że uderzyły o ścianę. Buteleczka z syropem, która straciła oparcie, wypadła na blat, stoczyła się z niego na podłogę, i tam rozprysła na kafelkach. Kamila zignorowała to. Wyrzuciła na nowo wszystkie blistry, pudełka, butelki. Z tego chaosu drżącymi rękami wybierała składniki „koktajlu”. Nie miała czasu organizować popitki; łykała każdą tabletkę osobno, na sucho. Pastylki podłużne i okrągłe z trudem znajdowały drogę przez zaciśniętą na gardle pięść, choć przecież On chciał, zmusił ją, żeby to zrobiła. Kamila wróciła na kanapę. Grzecznie się położyła i otuliła kocem. Położyła ostrożnie ręce na brzuchu. Był ciepły, twardy, obcy. „Bólu, Bólu, odejdź. Bólu, Bólu, odejdź. Bólu, Bólu, odejdź” – powtarzała bezgłośnie. Z bosej stopy, skaleczonej kawałkiem szkła z buteleczki, sączyła się na obicie jaskrawoczerwona krew. Dłoń na gardle wciąż się zaciskała, gdy leki zadziałały, i Kamila zaczęła odpływać w sen bez wrzeszczącego wrzątku, gwałtownego znikania w ciepłym kotle swojego ciała. Nie miała już planów. Nie chciała już niczego. Odpuściła i zrobiła to dla siebie.

W sypialni roślinka straciła kolejny chory listek. Kamila jednak o tym jeszcze nie wiedziała.

Irena Kołtun – ur. 1989 r. w Radomiu. Publikowała opowiadania w czasopismach: 2Miesięcznik. Pismo ludzi przełomowych, Cegła, EleWator. Prowadzi filmowo-recenzencki fp Blurby z celuloidu. Interesuje się krótkimi formami prozatorskimi.

Paulina Radoń – ilustratorka oraz graficzka mieszkająca w Krakowie. W swoich pracach najbardziej lubi eksplorować tematy baśniowe, nierzeczywiste, a także wywodzące się z kultury folkowej. Źródłem inspiracji są dla niej m.in. stare książki dla dzieci oraz filmy Tima Burtona. Instagram: @paulina_radon.