Gabriela Filipowicz – opowiadanie

Ilustrowała: Oliwia Lisek

Gabriela Filipowicz – opowiadanie

Z mojego małego balkonu widać wszystkie wieżowce Warszawy,

ten mały balkon jest miejscem bliskich spotkań; nie możemy odsunąć od siebie twarzy, każdy krok kończy się wywróceniem maleńkich, malutkich doniczek z bujnie rosnącą zieloną trawą, długolistną i mocną, wystawioną na żar popołudniowego słońca, przygryzaną przez koty, tańczącą na wietrze, przygniataną deszczem, oblepioną smogiem i dymem, i rozgrzanym asfaltem. Każdy ruch poprzedzony jest więc długotrwałym poszukiwaniem miejsca, próbą zachowania równowagi balkonowego ekosystemu, tak, by popiół z papierosa spadał na dół, gdzieś poza barierkę, nie na tę bujnie rosnącą trawę, żółciejącą z braku wody, zieleniącą się po deszczu i burzy, i ulewie, przygniecioną do ziemi i rosnącą w górę, wysoko, w zbyt małych już doniczkach, a na głowę pana z elektrycznego, który zawsze stoi przy wejściu do swojego sklepu, rozmawia z panią z pralni i z panią z trzeciego piętra, a ja, kiedy wychodzę odebrać paczki mówię mu dzień dobry, a potem wracam, obładowana paczkami, wracam na około, żeby tylko uniknąć tego niezręcznego momentu, kiedy będę mijać go znowu i już nie wiem, czy mam coś znowu powiedzieć skoro od ostatniego dzień dobry minęło ledwie kilka minut, nie są to tylko moje paczki, ale odbieram je wszystkie razem skoro i tak już idę, balansuję nimi żeby żadnej nie zgubić, żeby mi się wszystkie nie posypały na tę małą ulicę, gdzie kiedyś jeszcze był sklep z farbami i narzędziami, do którego zawsze można było pobiec jak się robiło remont, nie trzeba było jechać od razu do castoramy. Ale teraz mam już w portfelu żółty mały żeton do wózków w castoramie, a farb i narzędzi na mojej ulicy nie ma. Jest jeszcze tylko ten elektryczny i pan, który zawsze stoi przy wejściu do swojego sklepu. Jego twarz ma w sobie coś z twarzy dziecka, gładka, niepokryta zmarszczkami skóra, niewinny, naiwny uśmiech i lekko sepleniące dzień dobry, tylko włosy, szare, sterczą na wszystkie strony i wydają się ostre, tak ostre, że tną powietrze i myśli jak się obok przechodzi, i jak moja siostra zacina się nożem na trzecim piętrze, a jak rozcinam palec o brzeg kociej puszki to chyba też przez te włosy. A obok, po drugiej stronie naszej bramy, naszej pomazanej graffiti i wyłożonej popękanymi płytkami przedwojennej bramy, jest salon fryzjerski. Pani fryzjerka jest tu nowa, jej salon jest tu nie dłużej niż dziesięć lat i chociaż ani ja ani moja mama ani moja siostra nie chodzimy już do niej, to pamiętamy jak dziwiła się, że pan z elektrycznego i pan ze sklepu obok, pan Marek, który powiedział nam jak robiłyśmy remont, że nie możemy postawić kontenera na śmieci na podwórku, a od tego czasu widziałam już dwa, które ktoś tam postawił, że stoją cały dzień i rozmawiają przy tych swoich pustych sklepach, do których schodzi się kilka stopni w dół. Ale to od ulicy, po drugiej stronie bramy, od podwórka, w dół schodzi się do piwnicy, gdzie stoi mój rower, gdzie kiedyś były składziki na węgiel, a za podłogę robi twarde, stare klepisko i trochę się zastanawiam, co tu się działo w czasie wojny, ale tylko trochę, bo przecież się spieszę jak odpinam rower i wynoszę go po wąskich schodkach na górę, tam, gdzie świeci światło, jest ciepło i pachnie nagrzaną od słońca trawą i butwiejącymi brązowymi liśćmi. Muszę tylko uważać, żeby nie zahaczyć o drewnianą drabinę opartą o ścianę, ani o inne rowery, ani o stojący przy wejściu do piwnicy stary biurowy fotel, na którym zimą pije pan z czwartego piętra, kiedy mówi żonie, że wyjdzie z psem na spacer, a potem pies biega sam po naszym nierównym podwórku, gdzie pod cienką warstwą ziemi są jeszcze czerwone cegły starych, zburzonych kamienic na które trzeba było uważać jak wracałam ze szkoły, żeby się tylko nie potknąć, nie wywrócić, bo jak już bym się potknęła, to kto by mi pomógł wygrzebać się spod podręczników do biologii dla klasy czwartej szkoły podstawowej, musiałabym tak chyba leżeć przygnieciona z obitym kolanem aż babcia wyjrzałaby z naszego okna na trzecim piętrze, spojrzała tam, gdzie pies biega pomiędzy kępkami wątłej trawy, po żwirze, tam gdzie miała stać nasza szopa na rowery, ale nie stoi, bo jak oświadczono w urzędowym piśmie zmniejszeniu uległaby powierzchnia retencyjna gleby, a pan siedzi i pije na skraju, gdzieś pomiędzy światem żywych, a zejściem do podziemia, gdzieś, gdzie nie ma czasu, a psy puszczane wolno na podwórku nie wpadają pod samochód, gdzie można się schować, będąc jednocześnie wystawionym na ruch przejścia. Jak otworzyłyśmy naszą część piwnicy, która jest jeszcze niżej, jeszcze głębiej w ziemi, jeszcze dalej od światła i powietrza niż ta część tuż za pierwszymi schodami, gdzie trzymam rower, to znalazłyśmy w środku, wrzucone przez małe okienko w drewnianych drzwiach, takich drzwiach, których trzeba ostrożnie dotykać, żeby drzazgi z nieoheblowanych desek nie weszły w palce i gdzieś jeszcze głębiej, skąd nie da się ich wyciągnąć pęsetą, ani igłą, ani nawet wyssać razem z ropą i tym wszystkim, co zbiera się pod skórą, czego nie umiem się pozbyć i co zostaje i nie chce wyjść, niezależnie od tego, jak długo nie miałabym tego palca z wbitą drzazgą zaklejonego plastrem z maścią ichtiolową, znalazłyśmy puste puszki po tanim piwie i buteleczki po wódce, takie same jak te, które w niedzielne poranki lśnią w zimowym słońcu na wszystkich wystających murkach i transformatorach prądu na naszym końcu Chmielnej, który tak daleki jest od tego końca, na którym mieszkają sklepy i sieciówkowe kawiarenki, jak tylko daleki może być jeden koniec ulicy od drugiego jej końca. Tych małych buteleczek i puszek było tak dużo, tak się przelewały jak przekręciłam klucz w starej kłódce, może nawet starszej niż ja, tak mieniły się pod moim spojrzeniem, że nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że zaraz wszystkie jedna po drugiej zaczną się zsuwać, aż mnie zupełnie zasypią, tak jak zasypane są na naszym podwórku stare czerwone cegły zburzonych podczas wojny kamienic, i nie mogłam nie wychodzić z podziwu, że nie rozsadziły jeszcze tej być może starszej ode mnie kłódeczki, która trzymała jakoś w miejscu te na pewno starsze ode mnie drzwi z nieoheblowanych desek. Dopóki tylko nie przekręciłam kluczyka reszta piwnicy wydawała się taka spokojna, pogrążona w codziennym wypluwaniu rowerów i powolnym wchłanianiu w siebie tych, których nikt już nie wyprowadzał w górę, do światła, tych które pokrywały coraz grubsze warstwy kurzu i kolejne narzucone dla ochrony przed nim plandeki, tak długo aż wszyscy zapomną, że było tam coś jeszcze poza stertą starych cegieł. 
Dlatego nie zapuszczamy się tam, pod ziemię, do naszej piwnicy i dlatego nie dotykamy starych, nieoheblowanych desek. Schodzę tylko te kilka schodków w dół, po rower, a jak wychodzę macham stojącej na balkonie sąsiadce z klatki obok, a tak właściwie to nie macham, bo się wstydzę, ale lubię jak czasem tam stoi i odzywa się do mnie a co to panienka tak szybko wróciła pyta, a ja mówię, że byłam tylko w bibliotece, ale nie w tej tu, naszej podwórkowej, bo musiałam do BUWu. Jak jeszcze jeździłam na starym rowerze mamy i nie chciało mi się go chować do piwnicy, przyczepiałam go tylko do krótkiej barierki oddzielającej resztki trawnika od parkujących samochodów, takiej barierki z której płatami schodziła kolejna warstwa ciemnozielonej farby i na której codziennie latem przesiadywali okoliczni pijaczkowie tak, że jak rano leżałam dłużej w łóżku słyszałam przez uchylone okno niosące się po podwórku dźwięki otwieranych puszek, a jak wieczorem siedziałam przy biurku słyszałam niosące się po podwórku dźwięki wypowiadanych przekleństw, jak zaklęcia przekazywane kolejnym pokoleniom siedzących na barierce pijaczków, których los toczy się trzy razy szybciej niż los zwykłego człowieka, chociaż to właściwie tak, jakby wcale się nie toczył, bo zanim zdążę przyzwyczaić się do młodych twarzy zajmujących miejsce tych poprzednich, zmieniają się w stare i odchodzą szybciej niż wywilżna karłowata w mojej kuchni, kiedy wyciągam rękę po obite jabłko znad którego wznosi się czarna chmura wywilżanek pytających mnie jak spałam, chociaż dobrze wiedzą, że nie mogłam spać, bo te same dźwięki, które wylewają się przez uchylone okno mojej sypialni wkradają się też przecież do kuchni i nawet hodowane przez mamę geranium, które pomimo corocznego przycinania, po którym kuchnia zastawiona jest słoiczkami z wodą, w których kolejne ukorzeniające się gałązki zmienią się w kolejne przekazywane rodzinie i znajomym małe, a potem z każdym rokiem coraz większe, w końcu oddające swoje za długie gałązki do ukorzenienia okazy anginki, nawet to geranium zasłaniające już przecież prawie całe okno, nie powstrzymuje wpadających do kuchni dźwięków. I chociaż nie mogę spać, to trochę się cieszę, kiedy budzą mnie te niosące się po podwórku syknięcia otwieranych puszek, bo nic innego nie jest tak pewną i tak nieuchronną zapowiedzią letniego słońca jak to. Ukradli mi zresztą w końcu ten stary, przyczepiany do stojącej między resztkami trawnika a samochodami barierki rower, a może którejś nocy odczepił się po prostu razem ze schodzącymi płatami kolejnymi warstwami ciemnozielonej farby, dlatego ten kupiony teraz chowam już do piwnicy.
Tak, jak nie zapuszczam się w dół, nie dalej niż po rower, tak nie zapuszczam się w górę, na kolejne piętra naszej kamienicy, po schodach, które prowadziłyby wyżej niż nasze bladoniebieskie drzwi poznaczone kolejnymi pokoleniami śrub, wkrętów i zamków. Czasem wspinam się tylko na półpiętro, podlać postawione na parapecie rośliny. Drzewko szczęścia jest zawsze wysuszone i robi mi się smutno, kiedy na nie patrzę, bo liście tego stojącego u mnie, wyginającego się w stronę słońca są grube i mięsiste, pełne od zmagazynowanej w nich wody, która ratuje je nawet wtedy, kiedy czasem zapominam o nim, a moje zapomnienie pozwala mu się przykryć warstwą pajęczyn, tak, że wydaje się zupełnie oddzielone od tkanki mojego pokoju dopóki jeden z kotów przechodząc nie zahaczy ogonem o tę barierę, tak żebym przypomniała sobie o noszeniu wody w ciężkim dzbanku z grubej porcelany, roznoszeniu jej po całym domu i rozlewaniu do doniczek, tak długo, aż poczuję się jak pojąca wielbłądy Rebeka, aż nie będzie nic poza ścieżkami wyżłobionymi w ścianach naszej kamienicy zanim jeszcze naznaczone zostały kulami, zanim przykryte zostały kanalizacją i wywalczonym w kolejnych listach i petycjach pisanych do administracji centralnym ogrzewaniem. Czasem, kiedy wracam zmęczona, kiedy wdrapię się na to trzecie piętro i uda mi się wreszcie otworzyć wszystkie zamki broniące ciepła naszego mieszkania, zakłócanego tylko przez jednostajny szmer wydobywający się z żarówki w przedpokoju, jeśli nie dość szybko zamknę drzwi zniecierpliwiona kotka wymyka się i wspina szybko po schodach, jak śmiała odkrywczyni nowych lądów, a ja szybko biegnę za nią. Nie mam czasu wtedy rozglądać się po tajemniczych, wyższych piętrach. Wiem tylko, że pod samych dachem klatka nie jest już tak wysoka, bliżej jej do standardowej wysokości, takiej jak w nowym budownictwie. Teraz, kiedy moja kotka jest już starsza coraz rzadziej zdarzają mi się te wyprawy na górę, chyba, że trzeba podlać roślinki na parapecie.
Zwykle jestem jednak tylko pomiędzy, za bladoniebieskimi drzwiami przecieram drewniane blaty w kuchni, odszukuję gorące naczynia w parującym wnętrzu zmywarki. Coraz więcej kamienic w naszej okolicy powoli osypuje się, za zatrzaśniętymi bramami, wysiedlone z ludzi mogą wreszcie odpocząć, tak długo jak tylko ziemia, na której stoją nie zostanie spulchniona na nowo, nie posadzą w niej fundamentów nowych, szklanych budynków, których czas inny będzie już od czasu tych starych, pokrytych graffiti i grzybem kamienic. A ja skręcam papierosy patrząc z mojego małego, starego balkonu na światła Warsaw Spire.

 


Gabriela Filipowicz – ur. 1997, warszawska poetka, bywalczyni slamów, studentka Artes Liberales przeżywająca kryzys tożsamościowy w związku z zakończeniem studiów na Wydziale Filozofii, pół-filozofka kontynuująca te studia w zaciszu własnej sypialni, w wolnych chwilach pięściarka przerzucająca ploty razem z żelastwem na siłowni.

Oliwia Lisek – ilustrator, nigdy nie uczęszczała do szkoły artystycznej. Tworzy ilustracje cyfrowo, jak i na papierze. Interesuje się naturą, parapsychologią i sztukami walk. Uwielbia czytać, tworzyć i rozwijać swoje umiejętności. Instagram: @vialiart