Ewelina Krupska – pięć wierszy
ciuchy z miasta
po co komu ta ryba ułożona w piachu,
by przespała kilka nocy i ten biały kartonik
bez nazwiska w domofonie? są mikstury,
po których nie pachniesz, idziesz między drzewa
jakbyś był ze swoich. kradniesz z lasu i z dna jezior
wiedzę o tym, gdzie rosną rydze, gdzie jest gęsto
od tłustych linów, ale znacznie za późno: dziadek
już dawno nie notuje na marginesach gazet
dni, w których przyrasta księżyca więc wieziesz
worek ciuchów z miasta. twoja siostra
zgubi w nich dłonie i grube kolana, a nocą
pójdzie się witać z dzikami z letnich miotów
niosąc zbite jabłko jak fant tuż przy sercu
różowe polary
na VHS-ach życie jak w bursztynie: żółte twarze
ułożone w kółku na dywanie w kwiaty.
pewnie gramy w wojnę, parzymy sobie dłonie
herbatą w szklankach z koszyczkiem. ktoś zaraz
wyrzuci przez balkon część talii, a za rok
znajdziemy go pomiędzy zawilcami z ciałem
otwartym od środka w kilku miejscach.
dziś wiemy niewiele ― przeczucie śpi jak szczeniak,
który chlupałby od mleka gdyby go podnieść.
zmieniamy tylko czasem ułożenie ciał:
gdy bolą nas plecy, dźwigamy się na łokciach,
a te drętwieją w sekundę. żadnych znaków,
różowe polary wydają się wieczne, z tych szklanek
mamy zamiar pić także za rok, a ten dom
wytrzyma jakoś walkę z rzeką. będziemy jeszcze
chodzić na targ między warzywa, odkrywać,
że śliwka żyje w środku, że są takie kobiety,
które słyszą, jak rośnie żyto, które czynią
znak krzyża końcem noża na okrągłym chlebie
czarnuszka
rano wystraszył się własnych tatuaży. był luty,
skóra ramion już oddała słońce, by w dni, jak ten
lekko świecić w ciemności. miał chyba pięć lat,
gdy strzelał do turystów, a z wakacji przywoził
maskotki made in china, każde „o”
domykał w lewo, przez co latynistka
nazwała go kiedyś Żydziątkiem. gdy podjechał,
od razu oddałyśmy mu torby, jakby w nich
były wyłącznie jego rzeczy: sprany tiszert
z logo klubu, który nic nie znaczy, chleb
obklejony od spodu mąką i ta powieść,
którą czyta od tyłu. wystaw dłoń przez luft
po ptaki rzucone z małej piąstki na niebo
jak czarnuszka na wiatr. wysiądziemy
na wstążce pobocza między wsią a wsią,
gdzie chłopiec z lufą ma bazę z plandeki;
jakaś chmura nakryje nas sobą, jak szklana
kopuła miękkie ciastka i ułożę ci wtedy
ślimacze domki w jakąś ciemną wróżbę
na resztę tego dnia. wyczekamy sobie
odpowiednią przezroczystość ciał i znikniemy
na tle nieba białego od wrześniowych dymów
notes do burz
zapachową gumką w kolorze zdrowych błon
pocieram nadgarstki. matka już zwietrzyła
prawie pusty flakon, a mój chłopak przecież
woli ciała pachnące czymś czystym, czymś łatwym,
nie tak psim, jak ślina i krew. wygrał Lech,
liczymy radiowozy, kasztanowce są dziś
cięższe o trójkątne kwiatostany — dlaczego
nie udało nam się ich przyłapać? przecież wzrok
masz ostatnio czujny, poznajesz zapachy
proszku, kaffiru i mokrych ręczników. prawie
nigdy się nie mylisz, ale w tej jednej chwili
wątpisz czy to popiół na głowę, czy szykować sobie
skruchę jak bilon, lecz jedyne co ma miejsce,
to trzepanie dywaników, starych bluz z kapturem
zrywanych nagle z krzeseł w obawie przed chłodem.
sobotnie sprzątanie nie pójdzie tak łatwo
jak w Mango, nie usunie warstw, nie zbawi
twojej matki, ale mimo wszystko tańcz,
kiedy inni tańczą. i ty dziewczynko z kaskiem
różowym jak zdrowa błona — jedź ile sił w nogach.
jest prawie tak jak marzyłaś, prawie
cię nie widać i nic nie wskazuje na to,
że na krzyżówce wpadniesz pod audi, a szczególnie
nie wskazują na to twoje białe ochraniacze
z hello kitty i strony z dziennika burz
ponumerowane na kolejny miesiąc. grzmoty:
liczne. czas trwania: już trzy godziny
i wciąż się wzmaga. zmokną nam na pewno
kartony wielkości domów, w których zwykle
siedzimy po to, by się dotykać, a wtedy
trzeba będzie szukać nowych miejsc: kurników,
dziupli, piwnic z sierściatymi konikami
o pustych oczach z guzików. na razie jednak jedź,
ulica jest pusta i pachnie budyniem,
a pierwsi gapie od wypadków wrócą tutaj pewnie
dopiero za trzy dni
live cams
nie musimy nigdzie jechać: są takie kamery,
których nikt nie przykrywa na noc ściereczką;
nasiąkają rosą, rejestrują świt i dziecko
zbierające białe talerze z kartonu, by jutro
podać na nich glony i piach. lepiej się rozpakuj
i popłać rachunki ― liczy się dziś dla nas
nieprzerwany stream, milion klatek, z których wiemy
jak rusza się kwiat. tamten ślad na bawełnie,
ten zajączek światła, to słońce przepuszczone
przez figurkę ze szkła stoi między udami
jak białe jezioro. cały dzień nosisz kostium
― drugą warstwę skóry, co posypie się w ziemię
jak sparciała gumka, gdy w porze ciszy nocnej,
snu chudych koni i parowania kompotów
wylanych na beton, nieco mocniej potrę ci kark
Ewelina Krupska — rocznik 1989, łodzianka. Poetycko na tropie miejsc granicznych, momentów przejścia i tego, co zapisane w ciele. Jedną nogą w dzieciństwie i dorastaniu, szczególnie tym, które zna leśne dukty, ścieżki przy torach i osiedla z wielkiej płyty. Debiutowała w 2016 roku Mapą zalesienia ― prozatorsko-poetyckim tomem wydanym w Convivo. Laureatka Turnieju Jednego Wiersza organizowanego w ramach gdańskiego Portu Literackiego 2015. Autorka kolaży poetyckich, fotografka. Mieszka w Poznaniu.
Ilustrację wykonała:
Dobrochna Witczak – studentka Communication Design w poznańskiej School of Form. Animuje, filmuje, ilustruje i maluje. Od dziecka rysuje na potęgę i z tym właśnie planuje związać życie. Równie mocno fascynuje ją animacja. Jej prace obfitują w dowcip i stanowią trafny komentarz do rzeczywistości. Radość sprawia jej także przebywanie ze zwierzętami. W wolnych chwilach jeździ na rowerze. Instagram: @dochna_