Ewa Szawul – opowiadanie
Natka
W Wigilię śniegu napadało po pępek, ledwo się przedarłem zaspami do pracy. Robiłem w miejskim zakładzie oczyszczania, smykałkę miałem do aut – jeżdżę na wszystkim, od traktora po tira. A praca stała, wymagająca tylko skupienia na szosie, no i może czasem muskułów. No więc od rana dywagacje były, kto odgarnie ten śnieg, co to padał dalej, non stop, bez umiaru, biło śniegiem po glacy, po łapach, trza było twarz szalikiem zawijać, żeby lodowe szpilki nie powbijały się w skórę. Co nie napadało przez lata w tył, to napadało wtedy.
Wyszło na to, że tylko ja nie mam żony z dzieciakami, nie robię za Mikołaja, ani nic w ten deseń. Miałem wprawdzie babcię, ale dla niej wsio rybka, Wigilia może być i dziś, i jutro, z domu sama nie wychodzi, zorientowana jest czasowo hipotetycznie, więc uznałem, że większej straty nie będzie. Zwłaszcza, że burmistrz dodatek obiecał konkretny, jakby drugą taką pensję, jak normalna. Miał chłop gest, wiedział, że latem będą wybory, a on bardzo nie chciał z wymoszczonego stołka zlecieć.
Wieczorem mróz chwycił nieziemski, chyba ze dwadzieścia minus było, gluty same zamarzały na sztorc, zanim wygrzebałeś chusteczkę z puchówki. Ubrałem się, w co tam było na stanie w moim starze z dziewięćdziesiątego piątego. Auto stare, ale dało się z nim nieźle dogadać, tych nowych pick’upów, co kupili za unijną kasę, zupełnie nie czuję, a że odśnieżanie trzeba było zrobić generalne, zwłaszcza na ulicach dojazdowych do miasta, wziąłem stara.
Jechałem z pięć godzin już chyba, radio mi siadało za miastem, więc głównie słuchałem szumu wiatru przez niedoszczelnione okno. Kurewsko zimno było, to grzałem na ful w kabinie, ale i tak szyby zaparowały, więc najpierw myślałem, że mi się przywidziało, kiedy ją zobaczyłem. Ni to dziewczyna, ni to zjawa, chuchro jakieś, jasne, półgołe. Tylko mi mignęła, kiedy zerknąłem w lusterko, to pomyślałem, że mi się już w głowie pierniczy od zimna i monotonii. Źle ze mną, lepiej by do zakładu zadzwonić, zagadać z portierem, złapać jakiś balans. Tyle, że komórkę miałem w kurtce zablokowaną, dzyndzel od zamka do kieszeni mi się z rana urwał i ni chuj nie chciało się otworzyć. Zacząłem szarpać i rwać jedną ręką, z lekka paranoiczne to było, ale w sumie nie dziwota: zląkłem się, że się zaraz w jakąś zaspę wchrzanię i tu zamarznę. Moje zwłoki będą po nowym roku wygrzebywać z zaspy, a potem wypisywać pierdoły na Facebooku, że szkoda chłopa, całe życie było przede mną, itepe.
Stanąłem na poboczu. Rozpierdzieliłem finką zamek od kieszeni. Komórka była, zasięgu jakby mniej. Wygarnąłem grudkę śniegu i przetarłem oczy. Kurna, jeszcze zimniej było, nie do wiary, jakby mroźna apokalipsa nadciągała w ten wigilijny wieczór, łamany przez noc. Zamknąłem okno, ale wiatr się rozpędzał i gwizdał szparą. Łyknąłem kawy, łyczek mały, niewiele. Noc młoda była, miałem jeszcze trochę do zjeżdżenia, trza było oszczędzać.
Ruszyłem. Ale tamto nie dawało mi spokoju. Bo wiadomo, nieraz się widzi rzeczy których nie ma, gdy się jedzie non stop parę godzin, zwłaszcza nocą, jakieś ułudy, jelenie, strachy na wróble, gdzie ich wcześniej nie było. Różne są teorie, czasem se lubię poczytać na portalach, że to projekcje zmulonego mózgu, co imituje obraz albo, że nocą przecinają się czasy i można zajrzeć pod skórę świata. Może bym i olał sprawę z dziewczyną, gdyby w sekundę nie rozpętała się zamieć, normalnie, jakby ktoś w górze nacisnął przycisk turbo. No to dla spokoju ducha zawróciłem.
Mijały minuty, a ja byłem wkurwiony na siebie maksymalnie, bo oczywiście szosa czyściutka, odśnieżona przeze mnie dopiero, nawet przysolona miejscami na zakrętach, a na poboczu nikogo. Przejechałem jeszcze może ze sto metrów i na wjeździe do lasu zawróciłem, tracąc z deczka przyczepność, tak było pierońsko ślisko. Auto zabujało, ale dało radę. Stanąłem blady z nerwów, w końcu o mało nie wylądowałem w rowie, rozpierdzielając stara, moją epicką pensję i jutrzejszy parawigilijny wieczór z babką.
Wyszedłem, ochłonąć i aż mnie cofnęło – ona przede mną, jakby znikąd, bo nie z szosy, może z rowu wyszła, odwiedzała swoich lodowych krewnych, bo cała była jasna, jak laserowy pasek, biała i chuda, do tego wydawała się serio świecić. Trochę spękałem. Skóra mi ścierpła na całym ciele, a ona podeszła jeszcze parę kroków. Biała, bialuśka. Włosy miała jakby przezroczyste, jakby niebieskie, oszronione na całej długości, a była to długość konkretna. Chyba coś chciała powiedzieć, ale drżała jej szczęka, zęby dzwoniły, a dźwięki układały mi się w głowie w kolędę. Jej oczy, niebieskie do bólu kręciły mi w głowie, jak bączkiem. Doprawdy dziwne to było spotkanie, dotąd go do końca rozgryźć nie mogę.
Jak mi się włączył w mózgu prąd, od razu puchówkę zdjąłem i owinąłem ją. Nie fikała, a nawet się ucieszyła, co wywnioskowałem z łypnięcia. Miała ciało, choć serio, nie wiedziałem, jak to z nią dalej będzie. Była blada jak obłok, jak para, która wydobywała mi się z ust, w sytuacji, gdy u niej wielu oznak życia nie widziałem. Zagarnąłem ją ramieniem i wsadziłem do auta. Zapiszczała cichutko jak szczeniak, może przez ten kontrast, bo, co jak co, kabinę miałem nagrzaną jak złoto, skumulowały się tam przedwieczne wyziewy silnika oraz mój oddech. Wyjąłem termos. Podałem jej w kubku kawę. Wahała się, widziałem, i tu trochę spękałem, czy to jednak istota cielesna. W ogóle przez większą część czasu biłem się z myślami, czy nie leżę w jakiejś zaspie i nie zamarzam, a to spotkanie to wytwór hibernowanego mózgu.
– Dziękuję – powiedziała z akcentem, wytrącając mnie z rojeń. Była więc żywa, choć niekoniecznie stąd.
Nie była stąd, a ze Starobielska. Przyjechała tu za chłopakiem, który po wyprawie nad Ajdar wrócił do Polski, nie zostawiając jej nawet adresu. Ale ona znalazła sposób, tam już tak mają, dla miłości mogą zaryzykować wszystko. Kiedy tego wigilijnego wieczoru stanęła u jego drzwi, nie przyjął jej jednak do chaty. Zaprowadził ją do szopy i długo mówił o kłopotach. Ona mało jeszcze po polsku rozumie, więc słowa bzyczały jej w głowie jak muchy, zanim zrozumiała jedno – już przelatywało dziesięć innych. Wyłapała jednak, że jest jakaś żona. I syn jest nawet, a wszystko, co się wydarzyło w Starobielsku, to pomyłka. To słowo znała. Odbijało się długo w jej uszach, gdy pokazał jej drogę na przystanek, kiedy rzucając kurwami odwrócił się na pięcie, bo powiedziała mu o ciąży, a potem szybko zniknął za zakrętem, zostawiając na śniegu czarne ślady. W autobusie płakała tak długo, aż usnęła, a kiedy się obudziła, nie miała już kożucha i walizki. Kierowca nic o tym nie wiedział, za to pojął od razu, że nie ma biletu. Wysadził ją na najbliższym przystanku. Więc po prostu ruszyła przed siebie.
Wróciłem z Natką do babci. Przyjęła ją jak swoją, choć bełkotała coś o Obłocznicach, które dziergały suknie z płatków śniegu i o symbolice imion.
„Ona z tych, co oczekuje ponownych narodzin, cykl, kochanieńki, wszystko zaczyna się od początku, jak tylko zejdzie z tego świata” – pomrukiwała, więc trochę spękałem, że się babci pogarsza.
Jak we śnie żyłem, Natka z błękitnej zrobiła się bladoróżowa. Wieczorami przykładałem głowę do jej brzucha i słyszałem małe, z głębiny, z wód, było tam całe życie. Na wiosnę, tuż przed rozwiązaniem wzięliśmy ślub. W urzędzie, Natka nie chciała księdza. Piękne to było popołudnie, słoneczne tak, że zdjęcia wyszły prześwietlone, niewiele mam z tego na pamiątkę.
Natka odeszła późnym latem. Jestem sam z Elizką i babcią, która czasem myśli, że jestem jej mężem i że Elizka jest nasza. Młodnieje babcia, kiedy patrzy na małą, zmarszczki jej się prasują, chód staje się lżejszy. Biega po domu z butelką, kaszkę w mleku z kartonu gotuje, nucąc przyśpiewki, których w tych stronach od lat już nie słyszano o Obłocznicach, o Wiłach. Elizka tą melodią nasiąka, pieczętuje w genach komunikat, że oto z dziada pradziada ona nasza. To dobrze, będzie musiała zapełnić pustkę po matce.
Gdyby nie Elizka, myślałbym że nigdy Natki nie spotkałem, że jej wcale nie było, wykluła się z mrozu, z tamtego świata pomiędzy. Od tego czasu zacząłem bardziej w różne rzeczy wierzyć. Fantastyczne, boskie, cudaczne. Kiedy kołyszę małą na werandzie, a świerszcze zapierdalają na tych swoich skrzypkach, myślę, że tak właśnie wygląda szczęście. I może wcale więcej mi w tym życiu nie trzeba.
Ewa Szawul – pisarka, scenarzystka, absolwentka „Szkoły Mistrzów” UW, autorka książki „Burza w mózgu” (WAB 2014), uhonorowanej nagrodą Krakowskiej Książki Miesiąca oraz „Koncert na dwa basy i altówkę” (BIS 2006). Jest autorką scenariuszy i przedstawień teatralnych, m.in. sztuki “Light my fire!”, nagrodzonej w Ogólnopolskim Konkursie na Polską Sztukę Współczesną Stowarzyszenia DRAMA oraz współautorką widowiska Preludium Słowiańskie. Laureatka konkursu „Szkoły Mistrzów”, jej najnowsza powieść zostanie opublikowana w pierwszym kwartale 2023 roku.
Małgorzata Ciężak – zajmuje się grafiką, malarstwem, fotografią, animacją. Eksperymentuje z instalacją i formami przestrzennymi. Studiuje Grafikę na Polsko Japońskiej Akademii Technik Komputerowych. Pracuje jako malarz-animator przy tworzeniu adaptacji „Chłopów” w Breakthru Films w Sopocie. ig: @malgorzata.ciezak