Ewa Kohmann – opowiadanie

Ilustrował: Jakub Grzybowski

Ewa Kohmann – opowiadanie

Ballada o Starym Wurście

Miałem dwanaście lat, kiedy do drzwi naszego mieszkania zadzwonił Maciek i powiedział, że musimy iść po resztę, bo Stary Wurst chyba nie żyje.

Chyba nie żyje. Chyba.

Chwyciłem wojskową kostkę, prosto spod Pałacu, taką, na której pisało się Nirvana oraz Metallica ze strzałkami do dołu przy M i A albo fastrygowało naszywki z KnŻ. Kiedy wyszedłem na klatkę, Maciek podnosił się ze schodka, na którym przysiadł.

Przykleił się, w końcu ktoś się przykleił – pomyślałem. Nie byłoby nic dziwnego. Blok, w którym mieszkałem, nie należał co prawda do tych z wielkiej płyty, ale składał się z małych świństewek współlokatorów, kałuż moczu – nigdy nie wiadomo: ludzkiego czy psiego – oraz brudu, w walce z którym dozorca poddał się co najmniej dekadę temu.

Jednak wstał. Zarzucił na ramię plecak niemal identyczny jak mój i ruszyliśmy w obchód po osiedlu.

Po godzinie byliśmy w komplecie – Maciek, Sebicze, Ruby i ja. Trochę zmieszani poszliśmy pod okna Starego Wursta. Niby regularnie chodziliśmy tam po szkole podglądać jego przygotowania do końca świata, no ale. Stary był samozwańczym mesjaszem grochowskiej apokalipsy i szykował się na jej przyjście jak nikt inny; zgromadził przy tym ogrom wiedzy poprzednich pokoleń w zakresie przetrwania do czasów postapokaliptycznych. Oraz miał mnóstwo własnych pomysłów. Wszystko to z ochotą wykorzystywaliśmy podczas naszych śmiertelnie poważnych, nastoletnich zabaw. Tym razem jednak to było co innego.

Maciek jako największy i najsilniejszy z nas odgiął drucianą siatkę otaczającą mikroskopijny ogródek od ulicy. Dawniej musiały rosnąć tu mikro-rabatki i nano-klomby. Żona Starego Wursta ponoć na potęgę hodowała warzywa, owoce i kwiaty. Tak się w każdym razie mówiło, choć nikt nie mógł tego pamiętać, bo działo się w czasach, kiedy Stary Wurst był młodym amantem niczym z filmów, które puszczał w pobliskim kinie Sokół, jedynym w okolicy. I nazywał się wtedy nie Stary Wurst a Sokolnicki.

Okna, o wymiarach szyb nieznanych PRLowskim architektom, dzieliły budynek na troje. Pierwsze z nich, wychodzące na skrzyżowanie ulic, jak zawsze zachęcało otwartym lufcikiem. Pozostałych dwóch nigdy nie widzieliśmy choćby uchylonych.

Naszymi oczami postanowiliśmy uczynić Rubego, jako że miał figurę i wzrost dorodnego patyczaka. Bez problemu dosięgnął framugi i wsadził łeb za skrzypiące na wietrze okienne skrzydło formatu zeszytu od matmy.

Kiedy wyciągnął głowę i spojrzał na nas, jego wzrok pachniał trupem.

– A nie mówiłem? – powiedział nerwowo Maciek. 

– Mówiłeś.

Sebicze i ja też chcieliśmy zobaczyć, a Maciek – upewnić się. Podchodziliśmy więc pojedynczo do okna jak do jakiegoś bałwochwalczego tabernakulum i z drżącym sercem patrzyliśmy jak leży – na podłodze pod kaflowym piecem, z lewą nogą wygiętą pod nienaturalnym kątem. Skroń wtulił w linoleum niby w miękką poduszkę, a ono odwzajemniło się bordową aureolą na burym tle. W otwartych oczach znać było jeszcze zdziwienie.

Po krótkiej naradzie niemal jednogłośnie zdecydowaliśmy, że to ja pobiegnę po matkę. Komuś trzeba było powiedzieć, a moja nadawała się to tego celu najlepiej ze wszystkich naszych matek, bo sprzątała w DPSie i niejedno w życiu widziała. Nie to, co matka Maćka, która wypiekała delikatne jak wiosenny obłoczek drożdżówki u pana Reicherta czy matka Sebicza, która kilka metrów dalej stawiała lokalnym elegantkom przezroczyste niczym wata cukrowa tapiry. Może jeszcze matka Rubego nie byłaby zła, pracowała przecież jako pielęgniarka, ale także z tego powodu rzadko bywała w domu. Padło więc na moją. Sądziliśmy, że jest przyzwyczajona do pachnących starością ciał powykręcanych w dziwaczne pozy i nie pomyliliśmy się specjalnie.

Kiedy stanęła pod domem Sokolnickiego, z miejsca ruszyła do akcji. Rzut oka przez szybkę,   z fachowym daszkiem od słońca. Następnie – szturm na drzwi. Nie ustąpiły za pierwszym razem, ale coś tam przy nich poszperała, pomamrotała i puściły. Chłopakom aż oczy rozbłysły i spojrzeli po sobie z uznaniem.

Błyszczały z resztą jeszcze długo potem. W końcu pierwszy raz mogliśmy wejść do środka. Cały ten magiczny świat, dotychczas podglądany ukradkiem przez okno, stanął przed nami otworem.

Pierwszy krok za progiem i żrący smród starości, niedołężności i prehistorycznej grochówki wypełnił nam płuca, by po chwili wpaść do trzewi. To był moment zawahania. Jedyny, jak się miało okazać. Później byliśmy znacznie śmielsi. Może nawet za bardzo.

Zaraz za progiem wyjaśniła się pierwsza zagadka, której rozwiązania od dawna nie mogliśmy dojść. Dlaczego Stary Wurst zawsze siedział w kuchni, skoro miał do dyspozycji cały budyneczek – trzy pomieszczenia na dole i poddasze nad całą długością parteru? Nikt inny tam przecież nie mieszkał. Nie widzieliśmy także, żeby ktokolwiek go odwiedzał. Dlaczego więc ciągle ta kuchnia? Wybór okazał się pozorny. Maleńka kamieniczka, która przed wojną mieściła co najwyżej jedną trójosobową rodzinę, po przejściu w ręce Republiki Ludowej rozrosła się tak, że można było zakwaterować w niej sześć rodzin. Cudowne rozmnożenie, historia zna przecież takie przypadki. Pięćdziesiąt lat później budynek podupadł na tyle, że nikt prócz Starego Wursta nie odważyłby się do niego wejść, a co dopiero w nim mieszkać. Pomimo braku sąsiadów Sokolnicki użytkował tylko swoją kwaterkę. Czyli na oko piętnaście metrów kwadratowych kuchnio-sypialnio-salonu, wystrojem przypominające wojskowy schron. 

– Panie Sokolnicki – krzyknęła matka w ucho Starego. Nie otrzymawszy odpowiedzi, ponowiła próbę jeszcze dwa razy, po czym spoliczkowała go z głuchym plaśnięciem.

Bez najmniejszego efektu.

– Zostańcie z nim chłopcy, ja pobiegnę dwa domy dalej, do Pewexu. Zadzwonię na pogotowie i wracam. Nic się nie martwcie. – powiedziała i już jej nie było.

Cała nasza czwórka stała nad zimnym Starym Wurstem niemal na baczność. I nie wiadomo było, kto był bardziej sztywny.

Przez dłuższą chwilę staliśmy bez słowa, to gapiąc się na Starego, to zerkając wokół.

– Po co na pogotowie? – nagle wymamrotał Sebicze, ale było to pytanie nie tyle retoryczne, co zapełniające niezręczną ciszę.

W końcu ciekawość przeważyła nad  strachem i niemal bez skrępowania zaczęliśmy oglądać mikroskopijne mieszkanie samozwańczego mesjasza. Metr po metrze, taksowaliśmy biblioteczkę wypełnioną broszurami zielarskimi, przepisami na przetwory, budowę schronu, nawiercenia źródeł wody pitnej oraz tysiąca i jednego scenariusza końca świata. Przyglądaliśmy się sprzętom, których przeznaczenia nie potrafiliśmy się domyśleć. Potykaliśmy się o wszędobylskie kawałki drewna i bryłki węgla. Sebicze otworzył szafę przy łóżku, po brzegi wypełnioną różnego rodzaju bronią – toporami, nożami, szablami oraz przedmiotami, których nazw nie znał żaden z nas.

Ale tak naprawdę szukaliśmy tylko jednego – dwudziestoletniej kiełbasy, osławionego w dzielnicy starego wursta, rozwiązania drugiej zagadki, którego nie mogliśmy dojść.

To nie my ochrzciliśmy go Starym Wurstem. Wołano go tak już w latach sześćdziesiątych, kiedy nie był ani trochę stary, a nas nikt nie spodziewał się, nawet w najśmielszych planach. Podobno siadał na ganku i na oczach wygłodniałych sąsiadów bezczelnie żarł kiełbasę, choć w sklepach nie było o nią łatwo. Większość wyciągała z tego tylko trzy wnioski – że Sokolnicki kradnie, należy albo jedno i drugie. Ktoś jednak musiał wykazać się kreatywnością, bo poszła plotka, że ta kiełbasa jest jeszcze poniemiecka.

Dziś nikt już nie pamięta dlaczego akurat „poniemiecka”. Jedni zarzekali się, że pochodziła z zapasów pozostawionych przez wysokiego rangą oficera podczas odwrotu w 1944 roku. Inni – że Sokolnicki nabił tegoż oficera w jego własną kiszkę, zaraz po tym, jak przedziurawił go zabytkową szablą w odwecie za brutalny gwałt na połowie swojej rodziny. Podobno słoiki z tą kiełbasą stały ku przestrodze na parapecie frontowego okna, kiedy Armia Czerwona wyzwalała prawobrzeżną Warszawę. Tak na wszelki wypadek, widać Sokolnicki nie miał zaufania do mundurowych.

Myślałem o tym za każdym razem, przechodząc obok jego okna w drodze do cukierni i wydawało mi się to kompletnie niemożliwe. Ale każda opowieść, jaką można było o nim usłyszeć, zaczynała się od tego, że bombardowanie pobliskiej piekarni w czterdziestym czwartym zabrało mu trzy czwarte słuchu, połowę wzroku i niemal cały rozum. Nasza czwórka też rozumiała, że Sokolnicki to czystej krwi wariat. Wyjadał na surowo pokrzywę rosnącą wzdłuż torów tramwajowych, pod sławojką hodował ziemniaki i pszczoły, a na każdą kolejną prośbę sąsiadów, żeby zgodził się na podłączenie do miejskiego wodociągu, zamiast truć się żelazistą wodą z własnej studni, niezmiennie reagował stukaniem się w głowę.

Ale wiedzieliśmy coś jeszcze. Może i Stary Wurst miał twarz przeoraną czasem, słuch rozpierzchnięty przez bombę, a wzrok zbielały, ale był też przygotowany na każdą sytuację. Zawsze, bez względu na okoliczności. Po prostu należał do tego rodzaju ludzi, którzy jakimś cudem posiadali dokładnie to, czego niedostatek akurat panował. Zapas najbielszej pszenicznej mąki w czterdziestym pierwszym, kurze udka i świeże pstrągi w latach pięćdziesiątych, papier toaletowy w stanie wojennym, a nawet płyn Lugola w osiemdziesiątym szóstym. Skąd brał te wszystkie dobra? A przede wszystkim skąd wiedział, czego akurat zabraknie? Tej tajemnicy do końca nikomu nie zdradził.

Aż w końcu zaczął zapominać. Zaczęło się od tego, że mylił rośliny. Z babki lekarskiej gotował zupę, pokrzywę przykładał do zranionej skóry i dziwił się, że parzy. Stawał oparty o siatkę od strony ulicy i zaczepiał przechodniów, żeby podzielić się cudownym odkryciem – przed domem wyrosły mu pomidory! Raz nawet trafił na miesiąc do szpitala, po tym jak bez zabezpieczenia próbował rozebrać ul, pomyliwszy go z budą dla psa, który zdechł trzydzieści lat wcześniej.

Powoli stawało się jasne, że nigdy nie dowiemy się, z czego zrobił swoją słynną kiełbasę w słoiku.

– Jest! – krzyknął Ruby pochylony nad skrzynią, która jednocześnie pełniła funkcję siedziska przy stole kuchennym. 

– Cśś! – ryknęliśmy niemal równocześnie.

– On już raczej nie słyszy, czego się rzucacie? – bronił się Ruby. – lepiej spójrzcie.

Zanurzył ręce w skrzyni i jednym ruchem wyciągnął dwa półlitrowe słoje, w których lśniły bladoróżowe pęta. Pod wpływem uniesienia poruszyły się niczym węże w mętnej, tłustej cieczy koloru złota.

Zamarliśmy z wrażenia.

I wtedy właśnie nadeszła matka.

Trzeba więc było działać szybko. Wymieniliśmy z Maćkiem porozumiewawcze spojrzenia i niemal jednocześnie zapakowaliśmy po jednym słoiku do plecaków.

Czy to nadal kradzież, pomyślałem. Jako dwunastolatek nie znałem słowa szaber.

– Powinni niedługo przyjechać. – wysapała tuż za progiem. – Jak on?

– Bez zmian – odpowiedziałem. – Nadal nie żyje.

Matka skarciła mnie wzrokiem. Była jednak na tyle uprzejma, że nie robiła mi dalszych wymówek przy kolegach.

– Zmykajcie stąd, chłopaki – szepnęła tylko. – Sama poczekam na ambulans.

Dopiero po latach przyszło mi do głowy, że nie chciała się kłócić nad zwłokami.

*

Skoro matka została z Sokolnickim, mogliśmy pójść do mnie. Na dywanie w dużym pokoju Maciek postawił swój słój. Ja dołożyłem drugi i usiedliśmy wokół jak Indianie przy ognisku.

– Otwieramy? – zaczął Ruby. Końcówka słowa uwięzła mu w gardle i niemal się nią zakrztusił.

Zaległa cisza gęsta i lepka jak zapomniany na gazie krochmal. Pamiętam doskonale te sprzeczne uczucia targające moim nastoletnim sumieniem. Strach przed tym, że za chwilę stanę się kanibalem, bo nie będę potrafił odmówić skosztowania kiełbasy, jeśli reszta chłopaków spróbuje. Siła przyciągania, która kazała mi mówić, jakby nigdy nic, że co wy, tyle razy chcieliśmy ją mieć i teraz spękamy? Wlepialiśmy więc cztery pary oczu w dwa słoiki jak Ewa w owoc drzewa poznania dobra i zła. Trudno było nawet przełknąć ślinę.

Do dziś chcę mi się śmiać, kiedy sobie o tym przypomnę. Dopiero kilka miesięcy później dowiedziałem się, że Stary jeszcze w Stanie Wojennym zaczął wyrabiać kiełbasę z resztek po świniobiciu, które podrzucał mu kuzyn ze wsi. Potem rozkładał turecki dywan półtora na metr, podwędzony z pustostanu obok, ustawiał słoiki z kiełbasą, a czasem także z miodem, który udało mu się zebrać z dwóch uli na podwórku, i tak dorabiał do gorzej niż skromnej emerytury.

Bo co, jak co, ale zaradności nie można mu było odmówić. Piątej klepki może i tak. Kto przecież wymyśla coraz to nowe katastrofy, coraz to inne scenariusze kolejnego potopu, asteroidy czy ogólnoświatowej suszy, jak nie wariat? W latach dziewięćdziesiątych nikt nie słyszał o efekcie cieplarnianym czy innych ekologicznych kataklizmach.

Stary Wurst był więc przygotowany na każdą możliwość. Był jak dom, w którym mieszał. Najstarszy na całej ulicy, w całej dzielnicy, a może i w całym mieście. Niepozorny, na uboczu, ale jakimś cudem wiedział, jak przetrwać wojnę, lokatorów kwaterunkowych i ułańską fantazję wczesnego kapitalizmu. Wyobrażałem sobie, że Sokolnicki chłonął tę umiejętność ze ścian i stropów. Gotowość na dobre i złe przenikała jego skórę. Wdychał tysiąc sposobów końca świata, siedząc pod kaflowym piecem i napychając kiszki zmielonymi resztkami mięsa.

Matka opowiadała mi potem, jak zamknęła mu oczy przed przyjazdem pogotowia. Mogłaby przysiąc, mówiła, że widać w nich było niedowierzanie.

 

Ewa Kohmann – rocznik 1984. Autorka opowiadań przed debiutem książkowym. Finalistka zeszłorocznego Połowu dla Prozaików oraz konkursu „Odwrócona strefa” organizowanych przez Biuro Literackie. Jej prozę można znaleźć na łamach magazynu Drobiazgi” oraz „Fabularii”. Na co dzień związana z medycyną.

Jakub Grzybowski (ur. 1995 w Warszawie) – rysuje proste obrazki na skomplikowane tematy.