Ewa Kohmann - opowiadanie
Koncert na dwa fortepiany i cztery inwektywy
Wyobraźmy sobie A. Niech pracuje w biurze X, osiem godzin dziennie cierpliwie przestawiając cyferki w tabeli. Niech będzie oazą spokoju, nosi spodnie z perfekcyjnie zaprasowanym kantem i koszule gładkie nawet przy guzikach. Niech nie rozstaje się z teczką, w której żaden rożek dokumentu się nie zagina.
A mieszka na warszawskim blokowisku, w budynku, który wije się jak anakonda w miejskiej dżungli. Wśród jego zakrętów deweloper rozplanował miejsca parkingowe, gdzie mieszkańcy wężowych zakamarków mogą przenocować swoje konie mechaniczne.
Od poniedziałku do piątku, między godziną siódmą dwadzieścia a siódmą trzydzieści dwie, A spokojnym krokiem przemierza trzy zakręty dzielące jego mieszkanie od miejsca parkingowego. Otwiera z klucza burego Fiata Punto, zapina pasy i po kilku próbach silnik zazwyczaj odpala. Punktualnie o ósmej dwadzieścia A przekracza próg biura X.
W tym samym czasie na drugim końcu anakondy budzi się B. Niech będzie nauczycielem matematyki, ulubieńcem czwartoklasistów i ich rodziców. B przeciera oczy, zakłada okulary, pakuje sumiennie przygotowane materiały na dzisiejsze lekcje, a także kanapki z hummusem (B nie skrzywdziłby nawet muchy, a tym bardziej świni, z której robi się sopocką, jego przysmak z dzieciństwa). Następnie trzy razy sprawdza czy dokładnie zamknął drzwi (nie znosi niepewności, jaka ogarnia go zaraz po wyjściu z domu) i rusza na parking. Po dziesięciu minutach i czterech zakrętach anakondy otwiera srebrną Skodę, spogląda na zegarek i w pośpiechu mknie do szkoły, gdzie dociera zawsze spóźniony o sześć do ośmiu minut.
Między szesnastą pięćdziesiąt a siedemnastą piętnaście, od poniedziałku do piątku A parkuje bure Punto w zakręcie anakondy równając do krawężnika po prawej. Najczęściej udaje mu się osiągnąć odległość trzydziestu centymetrów. Wówczas z zadowoleniem kiwa głową i rusza do osiedlowego sklepiku po trzy bułki (jedną na kolację, dwie na śniadanie następnego dnia), piętnaście deko wędliny lub sera żółtego oraz świeżego ogórka lub pomidora.
W tym czasie Skoda zazwyczaj czeka jeszcze pod szkołą.
W sobotę lub niedzielę A lubi jeździć na rowerze. B natomiast siada na ławce w parku z książką. Po dwóch – trzech okrążeniach A natrafia na B, kłaniając się uprzejmie. Czasem wymienią kilka zdań i z uśmiechem rozchodzą się do swoich zajęć. Później B będzie machał A za każdym razem, kiedy temu zdarzy się mijać jego ławkę. A odpowie szczerym uśmiechem.
Wystarczy jednak, że pewnego czwartku klasa szósta Be pójdzie do kina z wychowawcą, a cała równowaga legnie w gruzach. Lekcję matematyki odrobią wcześniej, więc już o czternastej B odpali Skodę, a czternasta dwadzieścia pięć zgasi silnik pod anakondą. Ponieważ postanowi również udać się na film (tak rzadko trafia się wolny moment w tygodniu, tak rzadko), z pośpiechu zaparkuje pod kątem, nierówno. I już biegnie do mieszkania zamienić plecak na kanapkę i dalej do pobliskiego multiplexu, by sprawdzić czy Daniel Craig kolejny raz godnie zastępuje Seana Connery’ego.
Siedemnasta trzydzieści podjedzie bury Fiat i z trudem wymanewruje na swoje miejsce parkingowe. Ostatecznie uda mu się wpasować, ale prawe przednie koło stanie na krawężniku, a lewe lusterko o mały włos zostawiłoby burą szramę na srebrnym boku. W końcu drzwiami od strony pasażera wysiądzie A. Strużka potu spłynie mu za uchem, by po chwili wsiąknąć w kołnierzyk. Gdyby A był bohaterem kreskówki, z uszu buchała by też para. Tak jednak nie jest, więc tylko pomamrocze z wściekłości pod nosem. Trzeba przyznać, że przypomniały mu się najgorsze obelgi jakie kiedykolwiek słyszał.
Nagle w środku huraganu złorzeczenia, jaki ogarnął jego myśli, wpada na pomysł. Stawia więc teczkę na masce, wyciąga idealnie gładką białą kartkę, długopis i zaczyna pisać. Po pięciu minutach czyta tekst raz jeszcze, kiwa sobie głową dla animuszu, składa kartkę na pół i wsuwa za wycieraczkę Skody. Do osiedlowego sklepiku dociera już spokojny.
Można by rzec, że Annuszka już wylała olej. Nie wiemy tylko czyja głowa potoczy się po torach.
*
Następny dzień B zaczyna w dobrym nastroju. Nie wiedzieć czemu obudził się wcześniej niż zwykle, zdążył ogolić, zjeść porządne śniadanie, wypić kawę. Kto wie, może nawet będzie w szkole na czas.
Kiedy dociera do samotnej o tej porze Skody, dzień nadal zdaje się stać przed nim otworem. Wtedy właśnie dostrzega na szybie białą, idealnie gładką plamę.
– Naucz się parkować? – czyta ze zdziwieniem. – Pacanie?
Z wrażenia trzyma się wycieraczki, którą musiał podnieść, żeby wyciągnąć tajemniczy list. Bezradnie rozgląda się wokół, ale na parkingu nie widać żywej duszy. Obchodzi Skodę wokół, drobiazgowo sprawdzając jakość zaparkowania i stwierdza, że nie przekroczył ani jednej z linii wyznaczających miejsce, za którego wynajem płaci co miesiąc dwieście siedemdziesiąt pięć złotych. Tej po prawo był blisko, to prawda. Ale jej nie przekroczył. Natomiast puste miejsce obok podzielone zostało zygzakiem z błota i trawy, zupełnie jakby kierowca utknął prawymi kołami na trawniku obok i manewr wyjeżdżania nie bardzo mu wyszedł. Trawnik również nosił ślady zbyt intensywnego wciskania gazu.
B pokręcił głową z dezaprobatą. Zgniótł kartkę w dłoni, uformował kulkę, którą cisnął na tylne siedzenie Skody i odpalił silnik. Tego dnia każdą chwilę wolną od zajęć przeznaczy na obmyślanie planu odwetu.
*
Piątkowy poranek zastał A wyciągającego zza wycieraczki wielokrotnie złożoną kartkę z zeszytu.
„Dla mnie jedno miejsce jest całkowicie wystarczające, ale widzę, że dla Skody nie. Ciekawe co na to dział zieleni osiedlowej administracji.”
We wnętrzu A rozległo się preludium w wykonaniu orkiestry symfonicznej inwektyw i obelg, a sam dźwięk słów „administracja” oraz „dział” jak zwykle przekierował jego myśli na tor zawodowy. Bo na pisaniu skarg i podpieraniu się zdaniem instytucji to akurat znał się jak mało kto.
A uśmiechnął się z politowaniem, postawił teczkę na masce Punto i już po chwili wciskał gładziutką kartkę za wycieraczkę Skody. Nie bez satysfakcji ruszył do biura i nawet osiem minut spóźnienia nie zepsuło mu nastroju.
*
Raz w miesiącu B nie spędzał soboty na ławce z książką, ale zabierał Skodę na zakupy do dyskontu. Przywoził wtedy zapasy na kolejny miesiąc – płyny do prania, płukania, zmywania, kąpieli i picia, kasze, mąki, makarony, puszki, pudełka i torby mrożonek. Tym razem wypadała właśnie zapasowa sobota, więc pomimo wczesnej pory stał już przy samochodzie i czytał kolejny list.
– Zarząd Dróg Miejskich a nie administracja – parsknął. – Żeby niby to ja straszę? Dobre sobie.
Szybko przeszukał kieszenie i na starym paragonie skreślił naprędce kilka słów ołówkiem, po czym ciach – paragon za wycieraczkę. Jeszcze w dziale nabiału trząsł się z wściekłości.
*
Na niedzielę A umówił się z kuzynem na wycieczkę pod miasto. Po śniadaniu miał podjechać po niego, a potem dalej, siup, prosto do lasu. Już z daleka A zobaczył na przedniej szybie powiewający na wietrze świstek papieru. Nerwowo przyspieszył kroku.
„Parking to nie droga miejska” nabazgrano na paragonie.
A znów usłyszał dźwięki melodii orkiestry symfonicznej. W jej takt oderwał kawałek papieru, w który zawinięta była kiełbasa na ognisko, wyciągnął ze schowka dawno zapomniany długopis i zamaszystym ze złości pismem skreślił:
„Tu każda droga jest miejska, wieśniaku! I należy do Zarządu czy ci się to podoba czy nie.”
Po chwili przednia szyba Skody zaczęła pachnieć kiełbasą śląską.
*
B faktycznie nie był stąd. Pochodził gdzieś znad Bałtyku, z niewielkiego miasteczka, gdzie po sezonie zostawało dosłownie kilka rodzin. Nigdy nie powiedziałby jednak, że pochodzi ze wsi. Nie czuł się zaściankowy. A przynajmniej nie przyznawał tego przed sobą, zakrywając dyskretne uczucie wstydu wojującym lokalnym patriotyzmem.
Z pewnością to właśnie ten patriotyzm włożył mu do pięści klucze, a rękę zbliżył do karoserii Punto.
Ułamki sekund oraz milimetry odległości dzieliły najostrzejszy z pęku i bure drzwi od strony kierowcy. Niemalże już dało się słyszeć szarpiący nerwy pisk, niczym tarcie widelcem o talerz. Nagle A cofnął dłoń i pomachał do sąsiada – tego miłego faceta z drugiej części anakondy, którego często spotyka, gdy ten w soboty jeździ na rowerze. Uśmiechnął się szeroko i już już miał go zagadnąć, jak to zwykle robił, kiedy coś w spojrzeniu sąsiada kazało mu się powstrzymać. Była w nim jakaś dziwna nieprzychylność.
– Co u licha? – pomyślał stojąc z zatrzymanym w pół gestu uśmiechem. Wsadził klucze głęboko do kieszeni spodni. Palce nerwowo zaciskały się na chłodnym aluminium.
*
A nigdy nie widział właściciela Skody, która parkowała tuż obok jego Punto. Nie wiedział nawet czy to kobieta czy mężczyzna. Właściwie to podejrzewał, że jednak kobieta, dając się ponieść motoryzacyjnym stereotypom. Kiedy więc z daleka zobaczył między samochodami tego miłego sąsiada, odruchowo zaczął machać mu na powitanie. Przypomniało mu się też, że chciał mu podziękować za polecenie książki, którą ostatnio przeczytał. Była wyśmienita.
Im bardziej zbliżał się do Punto, tym lepiej widział sąsiada, który teraz machał do niego przyjaźnie. Zauważył też, że Skoda, ta właśnie przeklęta Skoda, miała otwarte drzwi od strony kierowcy. Z niedowierzaniem wytężył wzrok, co już samo w sobie wykrzywiło jego twarz w marsowej minie.
*
Przez dłuższą chwilę A i B zastygli w oparach ambiwalentnych uczuć. Rozpięci między przykurzoną sympatią a syrenim śpiewem orkiestry symfonicznej inwektyw i obelg. W końcu ulegli tej drugiej, i, jak to się często zdarza, obaj stracili głowy. Przysłuchując się wyssanym z palca argumentom, którymi ciskali w siebie w takt melodii czardasza epitetów, można by pomyśleć, że mamy przed sobą dwóch opętanych. W rzeczywistości byli raczej wariatami na miarę Iwana Bezdomnego – pozbawionymi ubrania, pozycji i kultury ofiarami jakiś tajemnych mocy. Bo jak inaczej nazwać to, co z najspokojniejszego kierowcy robi pierwsze ponaglające trąbienie samochodu za nim?
Ewa Kohmann – rocznik 1984. Autorka opowiadań przed debiutem książkowym. Finalistka zeszłorocznego Połowu dla Prozaików oraz konkursu „Odwrócona strefa” organizowanych przez Biuro Literackie. Jej prozę można znaleźć na łamach „Magazynu Drobiazgi” oraz „Fabularii”. Na co dzień związana z medycyną.
Maia Grotowska – graficzka. w dni powszednie łamie magazyn wnętrzarski. w czasie wolnym mizia pieski, czasem rysuje.