Logo Tlenu Literackiego

Występujący

w stanie wolnym

w powietrzu

Emilia Cwieczkowska – jedno opowiadanie

Historia babci Marii Michalewskiej

Chciałabym opowiedzieć wam historię mojej babci, Marii Michalewskiej. Przypomniałam ją sobie w tamtą sobotę, kiedy marzliśmy pod Sejmem wśród głosów z megafonów, świstów, krzyków i buczenia.

Maria Michalewska, jak wszyscy, świętowała nadchodzący rok 1957. To był ten czas, kiedy świat układał się na nowo po wojnie. Maria znalazła już sobie bezpieczny kąt do mieszkania – niezbyt wygodny, ale bezpieczny. Przeważnie całe rodziny miały do dyspozycji pojedynczy pokój oraz łazienkę i kuchnię dzielone z kilkoma innymi rodzinami, mieszkającymi w pokojach obok, więc ona u Tadka nie mogła narzekać. Właściwie już, jak wszyscy, przyzwyczaiła się do takiego stanu rzeczy.

Zbliżała się północ, ludzie pili wódkę ze szklanek z cienkiego szkła i zagryzali tym, co akurat udało się zdobyć. Były zimne nóżki z octem od Stasi z urzędu pocztowego. Walery, kierownik z kolei, zdobył szynkę konserwową. Ona i Tadeusz przynieśli tylko chleb i produkt masłopodobny, ale nikt nie miał im tego za złe. Każdy przynosił to, co miał i razem jakoś to było. Poza tym wszyscy uwielbiali jej Tadka. Pił z każdym. Pił dużo i wszyscy go lubili. Maria też, mimo że czasami po wódce robił się brutalny. Staśka mówiła, że każdy chłop tak ma i żeby nie narzekała. W końcu załatwiał dla niej, co trzeba było, a sama wie, jak teraz jest ciężko o wszystko.

Jednak Maria nie bawiła się dziś tak beztrosko jak każdy. Ukrywała niepokój w spuszczonym spojrzeniu. Jeszcze nikomu tego nie mówiła, ale nosiła pod sercem maleńki problem. Już nie miała wątpliwości – jest w ciąży. Wybiła północ i ludzie życzyli sobie zdrowia i szczęścia, a ona wiedziała, że nie może mieć obu.

To jej druga ciąża. Ma już pięcioletnią córkę, Franciszkę, z poprzedniego związku. Martwi się tym nowym dzieckiem. Nie chodzi nawet o to, że ciężko będzie się pomieścić we czworo w tej kanciapie, gdzie mieszkają, ani o to, że pan Malinowski, właściciel, może im wypowiedzieć, jak się dowie o niemowlęciu. Nie chodzi też o obowiązki. Frania będzie miała już sześć lat, to da radę jej pomóc z maleństwem w czasie, kiedy ona będzie sprzątać w gospodarstwie. Tym Maria się nie martwiła. Takie rzeczy zawsze jakoś w końcu się układają.

Chodziło o nerki. Maria miała bardzo chore nerki. Doktor z Dąbrowy Górniczej jej tłumaczył. To było w Dąbrowie, bo Maria i jej rodzina po wojnie zostali przesiedleni z domu na Śląsk. Była w ciąży z Franią i zaczęła się bardzo źle czuć. Trzeba było pojechać do szpitala i ten w Dąbrowie był najbliżej – tylko godzina PKS-em i potem na piechotę spod Dworca pół godziny. Ale ona miała gorączkę i tak się źle czuła, to szli ponad pięćdziesiąt minut. Wtedy lekarz jej tłumaczył, że jest bardzo na te nerki chora i co ma robić. Nie zrozumiała wszystkiego. Ale zrozumiała, że to przez wojnę. To było wtedy, kiedy ukrywali się w piwnicy przez trzynaście dni i było tak zimno. I nie było świeżej wody. Ona była jeszcze dziewczyną. Zachorowała. Myślała, że tam umrze. Matka prawie nic do niej nie mówiła, tylko kazała jej głęboko oddychać przy lufciku. Twierdziła, że świeże powietrze ją wyleczy i nie mówiła nic więcej. Ależ ona marzła przy tym lufciku. Jak matka zasypiała, przesuwała się w głąb piwnicy i przytulała do ubitej ziemi. Potem front się przesunął i mogli wyjść, i ona też jakoś z tego wyszła. Matka twierdziła, że to przez to świeże powietrze.

Właściwie wszyscy wiedzą o tych jej nerkach. Musi się bardzo pilnować, żeby ich nie przeziębić. Często wiąże chustę w pasie. Nigdy nie siada na zimnym. Jak może, to nie dźwiga, chociaż o to trudno, bo u pana Malinowskiego w gospodarstwie ciągle jest coś do noszenia. No i latem pije wywar z pokrzyw, podobno ma pomagać. Właściwie nie było takiego dużego problemu z tymi nerkami, aż do teraz. Bo w szpitalu, już po porodzie Franki, doktor jej powiedział, że ciąża jest dla niej poważnym zagrożeniem. Że drugiej ciąży może nie przeżyć i żeby bardzo uważała. Pokazał jej prezerwatywę. Ale kto to widział, żeby coś takiego. Poza tym, jak wybierasz, czy kupić kawałek mięsa, czy kawałek gumy dla chłopa, to wiadomo, że lepiej rodzinę nakarmić. A Frania taka drobna, skórę ma bladą. I jak rosołku się ugotuje, tak się cieszy. Więc Maria nigdy nie kupiła żadnej prezerwatywy.

Gdy zaczęła podejrzewać, że może być w ciąży, pojechała w tajemnicy do szpitala do Warszawy. Musiała wziąć Franię. Powiedziała panu Malinowskiemu, że tego dnia nie będzie robić w gospodarstwie, bo Frania musi iść na badania. Wzięła papiery i Franię – i pojechała. W szpitalu lekarz jej powiedział, że jest ciąża i że jest nieodpowiedzialna, bo tej ciąży już nie przeżyje. Tak jej powiedział doktor z Warszawy.

W drodze do domu Maria płakała całą drogę. Potem powiedziała Frani, że jeśli piśnie choć słowo, gdzie były i że mama płakała, to ją tak stłucze na kwaśne jabłko, że przez tydzień nie usiądzie. Była zła na siebie. Trzeba było się z tym Tadkiem nie wiązać, tylko jechać prosto nad morze. A z tym morzem to było tak, że jak Frania miała rok, jej ojciec zginął w kopalni. Matka Marii kazała jej oddać małą do sierocińca. Nie mogła znieść płaczu dziecka. Twierdziła, że przypomina jej wojnę. Ale Maria nie mogła zostawić swojej córeczki. Powiedziała o tym matce, a ona kazała im się wynosić z domu. Wtedy Maria zdecydowała się wyjechać nad morze i odnaleźć rodzinę ojca Frani. Podobno mieszkali w Gdyni. Nie było jej łatwo podróżować samej z małym dzieckiem. Podczas przesiadki w Warszawie okazało się, że jest awaria i pociąg ruszy dopiero nazajutrz. Wtedy poznała Tadka. Pomógł jej z walizkami, zaproponował nocleg. Nie miała się gdzie podziać, a dziecko było takie zmęczone, więc przyjęła. Okazało się, że Tadek pochodzi z Mazur i może Marii pomóc odszukać rodzinę ojca Frani w Gdyni. Za miesiąc będzie jechał na północ, to pojadą razem. Przecież nie będzie sama dźwigać takich waliz, mówił. Od tamtego czasu minęły prawie cztery lata. Maria nigdy nie była w Gdyni. Od tamtego czasu mieszkała z Tadkiem w kanciapie pana Malinowskiego w małej miejscowości pod Warszawą. Ludzie, tak jak pan Malinowski, mają tu ziemię, kury, krowy. Obok jest las. Niedaleko budują nowe tory, to tam Tadek robi razem z Walerym.

Tamtego dnia, kiedy wracały ze szpitala, Maria była tak zła na siebie i tak strasznie nakrzyczała na Frankę. Ale najbardziej była zła na lekarza. Nie mogła poradzić sobie z tym, co powiedział. Nie mogła o tym myśleć. Wydawało się, że wizyta ma się już ku końcowi. Lekarz otworzył drzwi i zobaczył Franię czekającą na korytarzu.

-To ta pani mała? – zapytał.

Wtedy zamknął drzwi i powiedział, że jeśli mała ma mieć matkę, to nie może mieć rodzeństwa i że jeszcze nie jest na to za późno. Że Maria musi się zgłosić i on jej powie gdzie – i tam problem się naprawi. Co prawda to będzie kosztować. Powiedział jej ile i żeby pożyczyła pieniądze, jeśli nie ma. Ma czas do Trzech Króli. Potem może być za późno. I że chyba warto, skoro ma już taką śliczną córkę.

Maria nie mogła o tym myśleć. Słyszała o kobietach, które to robiły, mimo że nie miały chorych nerek, tak jak ona. Ale ona nie mogła sobie tego wyobrazić. Nie chciała. Teraz czas uciekał, Tadek nic nie wiedział, a ona musiała zdecydować o losie swoim i swoich dzieci. Frania byłaby taką dobrą starszą siostrą. Nawet łezki nie uroniła, jak ją mamusia skrzyczała. Jest taka dzielna. Będzie świetną starszą siostrą.

A może z tymi nerkami nie jest tak źle, myślała Maria, patrząc, jak Tadek wznosi toast za towarzyszy z kolei i jednym ruchem wypija kolejną szklankę wódki. Łapie za następną i zataczając się, podchodzi do Marii.

– Zdrowie naszych kobiet – krzyczy jej prosto do ucha. Niezdarnie obejmuje ją w talii i zaczyna bujać się na boki chwiejnym, tanecznym krokiem. Drugą rękę unosi do góry i wymachuje szklanką. Trochę wódki rozlewa się na podłogę. Marii nagle robi się bardzo zimno i jednocześnie gorąco. Pijany Tadek pada z całym impetem do tyłu na krzesło, które pęka pod jego ciężarem. Wszyscy się śmieją, kiedy on niezdarnie wstaje. Dreszcze przebiegają Marii po całym ciele i ciemno robi się przed oczami. Wybiega na dwór w samej sukience.

– Maria, daj spokój, to w końcu sylwester, nowy rok, daj się trochę zabawić – słyszy za sobą.

Trochę świeżego powietrza! Powietrze zaraz ją ocuci, myśli.

Pół roku później urodził się mój ojciec, a babcia zmarła kilka tygodni później. Wiedziała, że oboje tego nie przeżyją. Tragiczna sytuacja pozbawiona dobrego rozwiązania, w której jedyną ulgą jest wolna wola matki.

Babciu, a co byś zrobiła, gdyby ktoś narzucił Ci „lepsze” rozwiązanie? Co by to była za sytuacja, gdybyś była pozbawiona wolnej woli i możliwości wyboru? Jak by się to wtedy nazywało?

21.01.2018 roku

Emilia Cwieczkowska (ur. 1988 w Warszawie) – absolwentka Wydziału Scenografii na krakowskim ASP (dyplom w 2014 roku). Ukończyła dwa kursy Szkoły Impro (poleca). Aktualnie uczęszcza na kurs pisania scenariuszy i dramatu w Polskiej Akademii Nauk. Bierze udział w slamach poetyckich w warszawskich klubach. Lubi rowerowe wycieczki krajoznawcze.Ilustrację wykonała:

Agnieszka Muszyńska – redakcja