Dina Zawadzka - opowiadanie
Wieczność
Gryzła odstającą skórkę na palcu wskazującym prawej dłoni i wypluwała na podłogę, podkreślając bezsens tego dnia. Muzeum Łowiectwa miało być tylko przystankiem, praktyką na chwilę. Nie pamięta, jak to się stało, że siedzi na tym śmierdzącym, niewygodnym fotelu już siedemnasty rok. „Kustoszka!”, parsknęła wypluwając wreszcie z powodzeniem oderwany większy kawałek skóry i syknęła z bólu. Wzdłuż paznokcia zrobiła się czerwona, krwawa obwódka. Opiekowanie się zbiorami jest bezpieczne, być może daje jakiś rodzaj dumy, kiedy zarządzasz majątkiem kapituły katedralnej albo siedzisz w bibliotece. Otacza cię coś mądrego, wartościowego. Twoje istnienie nabiera klasy i formatu. A tutaj możesz być najwyżej mecenasem trupów na dwa piętra.
No właśnie, może czas już przejść się po obumarłych salach i sprawdzić, jak się mają jej włochato-pierzaści podopieczni. Wchodzi po skrzypiących, drewnianych schodach opieszale i robi przystanki, żeby dać czas umarlakom na górze na przegrupowanie się i powrót na swoje miejsca. Robi to, odkąd zauważyła, że nie zawsze nadążają wskoczyć na wyznaczone stanowiska i potem jest im bardzo niewygodnie przy zwiedzających kiwać się na trzech łapach albo szczerzyć w nieustabilizowanym zacisku.
W ogóle sporo nauczyła się tutaj o życiu martwych, których zostawiono żartobliwie w czyśćcu z ciałem na drucie. Należy im się odrobina wsparcia i zrozumienia. Warto uszanować obyczaje tego nowego ekosystemu zaglądającego z drugiej strony lustra. Chociażby jedyną osobą, która o to zadba, miała być skapcaniała dozorczyni.
Odczekała jeszcze chwilę, aż ustały ostatnie szmery i zapaliła światło. Poszła w prawo do rupieci z polskiego lasu. Wypchane mrokiem wilki, lisy, kuny i łasice, zesztywniałe w demonicznym przykurczu, komicznie pokazywały kły. Wydawało się jej, że dzisiaj bardziej chcą ją użreć niż się z niej śmieją. Spojrzała na zaschnięta krew na palcu. Szybko odpędziła dreszcze z pleców. Kucnęła i pogłaskała borsuka po sztywnym futerku, odgarnęła suche liście wkoło małego jeża. Wciągnęła głęboko zapach bezczasu i płynu do mycia podłóg.. Grupa jeleni i danieli stała rozrzucona w nowy sposób. Wydawało jej się, że kogoś brakuje, ale im dłużej się w nie wpatrywała, tym głębsze miała poczucie, że przekracza niepokojącą granicę. Wzdrygnęła się na myśl, że jeszcze się doliczy deficytu i wciągnie ją świadomość ostateczna. Muskając delikatnie palcami zakrzepłe pyski żubra i niedźwiedzia, przeszła do kolejnej sali. Ta wydawała się jej najsmutniejsza, bo wisiały tutaj same głowy zwrócone w stronę ogromnego zdjęcia z pomarańczowym zachodem słońca. Ohydnie stabilne, może stałyby się mniej upiorne, gdyby chociaż mlasnęły. Antylopy, bawoły, muflony i pozostałe bydło ze wszystkich zakątków okrutnego świata przybite do ściany w białym budyneczku Łazienek Królewskich. Został im już tylko ten zachód, wieczność momentu odbita w szklanych źrenicach. Rozejrzała się, bardziej z poczucia obowiązku i poszła do ostatniego pomieszczenia. Ze ścian wystawały setki patyków, a do nich przyczepione klejem sterczały napompowane spoczynkiem ptaszydła. Pisklaki i nieloty skotłowane okrucieństwem. Kosy, rudziki, kwiczoły, krukowate, kaczki, puszczyki i płomykówki sprawiały wrażenie, jakby resztki wiatru i świtu jeszcze kapały z ich piórek. Dotknęła dziubka Strzyżyka. Nawet w postaci czterogramowej kupki uformowanej bestialstwem wydawał się sympatycznie ruchliwy.
Usłyszała dźwięk silnika i podskoczyła z podekscytowania. To On! Zapominając o zgaszeniu świateł, zbiegła po schodach i wyskoczyła na tylne podwórko. Jego dostawczak stał na odpalonym silniku, a on schowany za samochodem siłował się z wyładowaniem przywiezionego okazu. Spłoszył się, kiedy ich oczy się na moment spotkały. Patrzyła, jak wystawia z auta na mokry asfalt zawinięty w folię nowy eksponat guźca. Przyglądała się jego silnym dłoniom, spękanej, czerwonej skórze. Zapadała się w fantazję o tym, jak to jej ciało poddaje renowacji. Zabezpiecza krwawiące puste miejsca, smutki i dramaty materiałem chłonącym. Ruchem okrężnym przecina skórę na ramionach i sunie mięsistymi palcami po partii szyjno-barkowej. Z soczystej projekcji wytrąciło ją trzaśnięcie drzwiami w samochodzie. Odjechał. Bez słowa. Jak zawsze.
Podobało jej się to. Sama przywykła do milczenia od lat. Tyle życia można było znaleźć w ciszy. Tego wieczora położyła się wcześniej i kontynuowała imaginacje o czułym taksydermiście. Wyobrażała sobie, jak sprawnym ruchem wsuwa szerokie dłonie między jej uda, wkłada je do środka, mocnym szarpnięciem oddziela warstwę chrzęstną od skóry, a potem przysypuje mizdrę solą. Wypruwa jej na lewą stronę uszy i wargi, a ona wije się z rozkoszy, ponętna jak sarna i zagląda w jego skupione szare oczy.
Byłaby jego najcenniejszym trofeum. Trofeum z wyboru.
Eksponatem prawdziwej miłości do zatrzymywania śmierci po stronie życia.
Zapadła w miękki materac rozluźniona i pełna. Wycisnęła z oczodołów szklane kulki, delikatnie odłożyła na szafkę nocną i po omacku zgasiła lampkę. Stężała.