Claudiu Komartin – pięć wierszy

Ilustrował: Tomasz Grabowicz

Claudiu Komartin

Tlenki jesieni

dla Gringo

 

zaczyna padać, w sam raz, trzeba coś oczyścić,

okruchy leżące na chodniku

kruszą się pod ciężarem każdej nadąsanej

kropli, na obrzeżach ściekowej kratki znajduje się

szansa, na obrzeżach widoczności kaptura, pod

którym się ukrywasz, znajduje się szansa, zbliżasz się

do kogoś, kto nie wie, że nadchodzisz, kochasz coś,

co jeszcze nie istnieje wśród ludzi, spokojnie,

wszystkie przeznaczone sprawy, aby cię powstrzymać, kończą się,

najważniejszy jest rytm, kiedy wchodzisz pod górę,

musisz mieć dobrze zawiązane sznurówki, kompas, obwarzanki

i wiarę w siebie, a gdy już przechodzisz na drugą stronę,

musisz wierzyć, że nawet kurz może być czysty, jeśli

wierzysz, jesienne niebo także rozciąga się dla ciebie

 

Irina

Przypominam sobie dom z cegieł

i długą aleję, schodzącą w kierunku ciemnego dziedzińca

gdzie nieskoszona trawa unosiła się w sierpniu

do kolan. Znów widzę tam ciało Iriny,

przewalające się wśród rzepów, żuczków, krzaków bukszpanu – i świata

zwalniającego w tempie

 

od dreszczu jej piersi, aż do

całkowitego zatracenia. Uśmiechając się ekstatycznie.

Myślę o jej cienkich kostkach (trochę zaczerwienionych

od paska przy sandałach)

i białej miazdze, niemal śpiewającej,

skrzywionej przez wiatr iskrzący się z bezchmurnego nieba.

 

Minęły prawie dwa lata.

Jest znowu lato, przytłaczająca pora roku

która dyktuje mi najprostszy ruch.

Jej ciało zaokrągliło się w międzyczasie, jej włosy były dłuższe

(mówią mi) a gniew, cóż, ma się dobrze,

mój gniew zgasł, przeszedł przez wiele rzeczy i słów.

 

Jestem grzecznym i samotnym mężczyzną,

który coraz częściej wyobraża sobie

dom z cegieł

i długą aleję,

schodzącą do mrocznego i zimnego miejsca,

bez powrotu.

 

Främling

Szczerość gestów tych imigrantów

wyczerpanych i pełnych nadziei

mnie rani

 

ponieważ nie wierzę w nic i

przestałem mieć nadzieję

 

ponieważ chcę domu i chcę być jak najdalej od domu

 

ponieważ chcę tego tutaj i chcę tego tam

 

ponieważ chcę doznać spokoju

i chcę, żeby miłość położyła mi poduszkę na twarzy

a potem docisnęła

 

„lepiej patrzeć na ciebie jak karaluch

niż w ogóle na ciebie nie patrzeć”

 

widziałem zatłoczone lotniska

ludzi cywilizowanych uroczyście ludzi czekających na lot

 

oraz dziesiątki gołębi

i ich wyciągające oczy za kilka bochenków chleba

na rynku w sercu Europy

 

dłoń ma miejsce w klatce

usta mają łaskę

wijące się skrzydła migoczą na próżno

 

robią się czarne

 

drżą

Sztokholm, wrzesień 2008 roku

 

kobalt

dla Alexandry

 

Słońce jest kobaltem, kiedy wynurza się z ciała i świeci

nad rafami

i mój garbowany mózg, na którym siedzi

nieznane ptaki to kobalt

odporność na kompromis i bezradność

zawsze był kobaltem

i strach przed nocą, który chciałem

pobić jak uparte zwierzę

to kobalt

ręka, którą piszę na coraz bardziej odległym ekranie

to kobalt

i moje wydłużone i kompasujące mięśnie

z radości i przerażenia w obliczu miłości

to kobalt

pogrążenie i wyrafinowane trzęsienie ziemi, które poezja

znowu we mnie budzi

to kobalt

późne przebaczenie matki to kobalt

kobalt to wola przeciwstawienia się totalitarnej broni zapomnienia

opadłe liście na wodzie

w którym przyjaciel myślał, że znajdzie pokój

to kobalt

potrzeba ciebie była i która jest

to kobalt

i odwieczna niewinność poetów, którzy wylewali

pocieszające wersy, których nie mogę

usunąć z pamięci

to kobalt

istnieją światy z małymi niebiosami i

są to światy szczęśliwe

gdzie pamięć jest nadzieją

a rany zostały wcześniej uzdrowione

istnieją światy, w których nikt nikogo nie sprzedaje

ani ich przeczucia

to kobalt

i kiedy znów będę z tobą rozmawiać o miłości

nie wierz w żadne słowo

moje kobaltowe oczy

pokażą ci

wszystko

tego dnia.

 

Pomarańcza ukryta pod białym ręcznikiem, takim jak mleko

Popołudnia z dzieciństwa, kiedy prowadzano mnie do fryzjera,

pozłacały okrągłym i białym słońcem

kręte uliczki,

które odbijały się w lusterkach

samochodów wspinających się na chodniki po bokach,

słońce sprawiało, że nawet fasady

bloków na skraju dzielnicy robotniczej były znośne

pomarańcza ukryta pod białym ręcznikiem, takim jak mleko

wyzwala we mnie emocję za każdym razem,

gdy wyczuwam na skórze zapach taniego balsamu

dziwna znajomość salonów

skąpanych w sztucznym świetle.

 

przełożył Enormi Stationis

 

Claudiu Komartin (ur. 1983 w Bukareszcie) – redaktor naczelny „Poesis Internaţional” (2010) i Wydawnictwa Max Blecher (2010), założyciel i członek Rumuńskiej Ligi Literackiej (2018). Wydał sześć tomów poezji, między innymi: Păpuşarul şi alte insomnii (Lalkarz i inne bezsenności) (2003), Circus domestic (Domowy cyrk) (2005), antologię Maeştrii unei arte muribunde. Poeme alese (Mistrzowie umierającej sztuki. Wiersze wybrane) 2010–2017 (2017, 2018). Za swoje książki otrzymał najbardziej prestiżowe nagrody literackie w Rumunii: Nagrodę „Mihai Eminescu” Opus Primum (2004), Nagrodę Akademii Rumuńskiej za poezję (2007), Nagrodę w dziedzinie literatury przyznawaną przez PEN Club Rumunia (2018). Jego tomy zostały przetłumaczone na języki: niemiecki (2012), serbski (2015), turecki (2015) i bułgarski (2017). Jest współautorem dwóch tekstów, które stanowiły podstawę sztuk teatralnych. Przetłumaczył na język rumuński sześć książek prozatorskich i cztery tomy poezji (Kurt Vonnegut, J.M.G. Le Clézio, Tahar Ben Jelloun, Philippe Claudel, Gheorghi Gospodinov, Gökçenur C.). Jest redaktorem i wydawcą niemal stu książek oraz antologii poezji – zarówno rumuńskiej, jak i światowej.

Enormi Stationis (Bartosz Radomski) – filolog klasyczny, poeta i tłumacz. Autor dwóch tomów poetyckich. Mieszka i pracuje w Warszawie.

Ilustrację wykonał:

Tomasz Grabowicz (ur. 1992) – uczeń Szkół Artystycznych ROE na kierunku grafika komputerowa, absolwent studiów filozoficznych. Wyraża się poprzez projektowanie mody miejskiej. Fan street artu oraz hip-hopu. Instagram: @zakazciszy.rtin