Carolina Schutti – fragment powieści (tłum. Ewa Mikulska-Frindo)
Der Himmel ist ein kleiner Kreis / Niebo to niewielki krąg
(Wydawnictwo Droschl 2021)
Boris schyla się do przenośnej lodówki, wyjmuje z niej salami, odgryza spory kęs. Ina bierze ostatnią puszkę lemoniady, trzyma ją w górze, spoglądając pytającym wzrokiem.
Śmiało, mówi Boris.
Cyfrowy wyświetlacz pokazuje 05.03 i 89 km/h.
Z lewej mija ich ciemny sportowy samochód, jego tylne światła rozmywają się w deszczu. Autostrada w dalszym ciągu przypomina raczej drogę krajową. Nie ma żadnych urozmaiceń, żadnego wyjazdu, znaku, tylko od czasu do czasu przerzedza się las.
Opary mgły.
Przed nimi kolejna ciężarówka.
Prawie żadnego ruchu z przeciwka.
Boris kładzie salami na udach, wyciera tłuszcz z palców w spodnie, włącza radio. Szum zmieszany z muzyką. Borisowi chyba się podoba, kiwa głową, próbuje śpiewać. Zapach kiełbasy dominuje nad wonią starej pościeli, Ina odchyla głowę do tyłu. Szum z radia staje się głośniejszy, zagłuszając śpiew, który trudno jej znieść, miesza się z jednostajnym warkotem silnika, uporczywym piskiem wycieraczek. Powinna przynajmniej zabawiać kierowcę, ale jej milczenie zdaje się nie przeszkadzać Borisowi, który bębni palcami po kierownicy, salami podskakuje mu na udach w rytm muzyki. Ina czeka, aż kiełbasa spadnie na ziemię, ale Boris bierze ją do ręki, odgryza kolejny spory kawałek, małym palcem podnosi pokrywę lodówki i wrzuca resztę do środka. Oblizuje opuszki palców, potem wargi, ogląda swoje zęby we wstecznym lusterku, patrzy na Inę i pyta: Wszystko w porządku?
Wszystko w porządku, mówi Ina.
Wszystko w porządku, myśli, i to jak.
Jak szybki był ten wyjazd, trwał zaledwie chwilę, jak upuszczenie szklanki na podłogę lub zapalenie zapałki. Za plecami pomalowany na żółto budynek, na który już nie patrzy, mur parku, portiernia. Przystanek autobusowy w mżawce. Kierowca autobusu, który mierzy ją wzrokiem. Zaparowane szyby. Głowa opadająca jej na klatkę piersiową. Dzierżawca stacji benzynowej, który chce ją przegonić w chwili, kiedy wsiada do czerwonego samochodu. Duży dworzec autobusowy. Zmięte banknoty, które kładzie do zagłębienia w kasie biletowej. Niespodziewanie wygodne fotele. Wielogodzinna jazda przez noc. Kawa w plastikowym kubku. Niekończące się połacie asfaltu, na którym jedna za drugą stoją ciężarówki w długich rzędach.
Dokładnie tam chcę się udać!
Jakie to wszystko proste. Jak w filmie.
Miasta przemysłowe na Syberii, jedno za drugim, szerokie ulice, czerwono-biało-czerwone kominy fabryczne, odpadający tynk, ogromny plac z pomnikiem, pięć pasów ruchu na rondzie. Trolejbusy, graffiti na przystankach. Wielka płyta. Ruina za drutem kolczastym. I wciąż coś nieoczekiwanego, co sprawia, że Ina odwraca głowę: przesadnie duże plakaty reklamujące operę na ścianie budynku do rozbiórki, grupa kobiet w jaskrawoczerwonych sukienkach idących w absurdalnym dwuszeregu, drewniany dom z kozą w ogrodzie pomiędzy nowoczesnymi budynkami ze szkła i stali.
Najniebezpieczniejsze miasto świata. Jakby na dowód tego Boris gwałtownie hamuje, wskazuje przed siebie, w wąskiej bramie parkuje pojazd wojskowy, na następnym rogu widzą policję.
971 233 mieszkańców. Korzystne komunikacyjne położenie dzięki połączeniu z siecią kolejową. Przemysł. Oferta kulturalna: Muzeum Historii Lokalnej. Obiekty sportowe: lodowisko, stadion. Przeciętna ocena –
Ina zauważa, że Boris po raz pierwszy podczas tej podróży się niepokoi, kręci głową nerwowo i gwałtownie jak bezbronny ptak: przednia szyba, wsteczne lusterko, boczne okno. Ina nie widzi w tym żadnego schematu, kolejność wydaje się dowolna. Wsteczne lusterko, przednia szyba, boczne okno. Wsteczne lusterko.
Stracił orientację? Szuka czegoś? Czy chce się upewnić, że nikt ich nie śledzi? Zostawili za sobą centrum miasta, mijają tereny zarośnięte chwastami, magazyny, spalarnię śmieci. W lewo, w prawo, w lewo, nie mają mapy, tylko nawigację, na której czerwona strzałka sugeruje zygzakowatą trasę. Wzrok Borisa wędruje tam i z powrotem między czerwoną strzałką a coraz bardziej pogarszającą się jezdnią. Mogą jechać już tylko wolnym tempem, asfalt zanika, smoła wypełnia tylko w kilku miejscach dziury w szutrowej drodze, która wyraźnie się zwęża. Z jednej strony ceglany mur z drutem kolczastym, z drugiej rząd szarych domów bez chodnika, a w pewnym momencie droga się kończy. Boris, klnąc w głos, wali ręką w nawigację. Domy przed nimi wyglądają, jakby ich piętra były na siebie ponaklejane. Ze spoin sączy się stwardniała szara masa, w zakurzonych oknach nic się nie odbija, pożerają skąpe dzienne światło, które wpada do wąskiej uliczki. Ktoś otwiera drzwi, wystawia głowę i natychmiast znika w sieni.
Ślepa uliczka.
Boris wrzuca wsteczny bieg, cofa ostrożnie. Ulga, gdy wreszcie mogą zawrócić, ulga, gdy znów skręcają na pięciopasmową drogę ekspresową.
Znaki drogowe, kable energetyczne, anteny satelitarne, linie telefoniczne. Nędzne mury otynkowane na jaskrawozielono. Wieżowce wyłożone kafelkami. Lśniąco biały kościół ze złotą cebulastą kopułą. Labirynt autostrad, mostów, przejść podziemnych i dróg dojazdowych. Gąszcz znaków drogowych, które Inie nic nie mówią, beton i rdza, tu i ówdzie szklany pałac, wysokie na kilka metrów mury z drutem kolczastym, demonstracyjnie rozmieszczone kamery monitoringu, a potem znów nieużytki, po których poniewierają się strzępy papieru i foliowe reklamówki. W końcu po niespełna trzech godzinach Boris klnie tak głośno i tak niespodziewanie, że Ina się wzdraga, ale to dlatego, że mu ulżyło, skręcają w bramę: magazyny, ustawione obok siebie kontenery, dystrybutor paliwa. Boris opuszcza szybę, pachnie benzyną i dymem papierosowym. Mężczyzna w moro macha, żeby wjeżdżali, Boris bębni palcami w kierownicę. Tu się rozładujemy, mówi.
Ina przytakuje.
Rozładunek nie trwa długo, palety są lekkie, kompaktowe, owinięte w centymetrową warstwę folii. Boris rozmawia z mężczyzną, który zagląda do wnętrza ciężarówki. Jeden telefon, zaraz potem drugi, pytające spojrzenia Iny –
Musimy poczekać, mówi Boris, siada w swoim fotelu, zdejmuje buty i kładzie stopy na kierownicy. Ina zamyka oczy, udaje, że śpi i w pewnym momencie rzeczywiście zasypia, śniąc o brodatych rybakach, którzy zarzucają wędki nad zielonym jeziorem i wyciągają kule śniegu, śni o tatuażach, które przenoszą się jej same na ramiona: wąż, nieruchome oko, otwarta paszcza wilka przy łokciu, próbuje je zetrzeć, ale tatuaż tym głębiej wnika jej w skórę.
Budzi ją hałas. Mężczyzna w moro znów tu jest, trzyma w ręku jakieś kartki. Wymieniają kilka słów, Boris coś podpisuje i oddaje jedną z nich, po czym brama otwiera się z głośnym piskiem i na wstecznym biegu opuszczają magazyn.
Boisz się?
Dlaczego o to pyta. Tylko coś rozładowywali. Kierowca ciężarówki i jego towarzyszka, nic więcej.
A potem Boris zostawia Inę samą. Tylko na chwilę. Odstawię ciężarówkę, wezmę samochód terenowy, zaczekaj tu dwie, najwyżej trzy godziny.
Jak długo trwa noc? Pod mostem na nieczynnym dworcu towarowym, bez jedzenia i picia? Ze sklepem spożywczym w zasięgu wzroku, z obawą, że Boris wróci akurat w tej chwili, że na próżno będzie jej szukał i pomyśli, że zmieniła zdanie. Wyobraża sobie, że widzi odjeżdżający samochód, stojąc z plastikową reklamówką z chlebem i piwem w ręku, zostałaby z podróżną torbą, nie wiedząc, dokąd iść. Zdałaby sobie sprawę, że ta jedyna w życiu okazja, aby zabrać się z kimś tysiące kilometrów zniknęła jak kamfora na ostatnim etapie. Zmusza się, by nie patrzeć na zegarek. Próbuje znieść głód i pragnienie. Kwaśny smród między filarami.
Rozkłada starą gazetę na szarym, piaszczystym podłożu, żeby móc się rozciągnąć, kładzie głowę na torbie, przez półprzymknięte powieki obserwuje dwie kobiety na moście, jedna z nich zaczyna płakać, wtedy druga też płacze, głośno, zawodzenie, które wznosi się i opada, zlewa się z odgłosem ciężarówek dudniących na moście, tworząc nieznośny ryk. Ina zatyka uszy.
Dwie lub trzy godziny. Co to tutaj znaczy. Cztery lub pięć, a może sześć lub siedem, jeśli coś się wydarzy, a to może nastąpić szybciej, niż się wydaje.
Zaczekaj tu, to nie potrwa długo, nie panikuj, jeśli się trochę spóźnię.
Jak długo trwa to trochę.
Długość oczekiwania.
Długość podróży.
Podróż, w zasadzie jedno wielkie czekanie.
Zupełnie inaczej niż w filmie, w kinie po prostu wycina się wszystko, co jest zbyt długie: drogą jedzie samochód. Cięcie. Zatrzymuje się przed jakimś domkiem. Cięcie. Nagle jesteś w mieszkaniu i widzisz gościnną syberyjską rodzinę, która podaje na stół wszystko, co ma do jedzenia. Miejsca jest tak mało, że miski muszą stać jedna na drugiej. Na ławce siedzi w ścisku czworo dzieci, starają się nie patrzeć w kamerę, bo kamerzysta wyjaśnił im, że będzie dużo lepiej, jeśli zachowają się, jakby go nie było. Od czasu do czasu patrzą jednak prosto w obiektyw, uśmiechając się przy tym. Mąż obejmuje żonę w talii i próbuje ją pocałować, ale ona wstydzi się i odwraca, zamiast tego głaszcze jego ogolony policzek.
Tak, oczywiście, za każdym razem boi się o niego, mówi, szukając pod bluzką amuletu, który trzyma do kamery.
Każdej zimy są tacy, którzy nie wracają, mówi mężczyzna, wzdychając na widok swoich dzieci.
Kamera wykonuje kilka szczegółowych ujęć: zasłona przed muchami z ciemnych drewnianych koralików, landszaft na ścianie, kilka plastikowych zabawek na półce, flet w ręku jednego z dzieci. Słychać głos narratora. Wyjaśnia, że rodzina mieszka w maleńkim domku. Nie należy się dziwić, że taka chatka znajduje się w mieście. To nie jest tutaj niczym nadzwyczajnym. Kamera robi zwrot. Przyjaciel i kolega mężczyzny zagląda do środka, ojciec całuje po kolei wszystkie dzieci, pozwala żonie założyć sobie kurtkę, kamerzysta podąża za dwoma mężczyznami w kierunku ulicy, gdzie stoi ciężarówka z włączonym silnikiem. Jadą. Widać magazyn. Mężczyźni ładują mrożonki. Głos wyjaśnia, że w lecie dostawy dla ludzi na drugim końcu zimnika są horrendalnie drogie, bo musiałby się odbywać drogą powietrzną. Często nie dostają nawet leków, chyba że mają jakąś ciotkę w mieście, która zarezerwuje lot i przyjedzie do nich ze sporym bagażem. Głos przestaje mówić. Mężczyźni jadą dalej. Na obrzeżach miejscowości widać przygasające światła. Głos znów coś wyjaśnia. Wtedy po raz pierwszy pojawia się muzyka. I nagle są na miejscu, przy budce kontrolnej na początku zimnika.
Osiem trafień w dziewięciu próbach, odległość około 150 metrów, pod światło (wieczorne słońce), bezwietrznie.
Wyceluj w głowę i strzelaj, powiedział Boris. Gdy wrócę, nie chcę tu znaleźć trupa. Uważaj i ćwicz, kiedy będziesz tu sama!
Nie przyjmuje do wiadomości, że niedźwiedzie zejdą z drogi. Musi strzelać codziennie, raz rano i raz wieczorem, kto wie, to może się stać w każdej chwili. Na początek strzał w powietrze, a potem to już niedźwiedź albo ty.
Ina zamyka dziennik, wyrzuca podziurawione puszki do starego kontenera, a resztę zostawia na pniakach.
Zrobiła wszystko jak należy, mocno przycisnęła karabin do ramienia, skupiła się na celowniku i obserwując oddech bezpośrednio po wydechu pociągnęła za spust. Wykorzystała krótką chwilę, kiedy nie miała powietrza w płucach, a jej ciało było gotowe do idealnego strzału.
Strzelanie to kwestia milimetrów. Oddech to podstawa. Kto dobrze oddycha, ten dobrze strzela.
Jakby Boris stał obok niej. Przy każdym strzale stoi obok niej, wydaje polecenia, zagląda jej przez ramię, gdy dokonuje wpisów do dziennika.
To cud, jak szybko można nauczyć się strzelać, jak łatwo jest trafiać do celu, czarnych krzyżyków na puszkach, czerwonych kropek na deskach, cud, kiedy dopiero zaczynasz:
Zdecydowanie za duży kaliber na jej pierwszy strzał. Mocno przyciska kolbę do ramienia, do dołka między obojczykiem a barkiem, przykłada policzek do lufy, usztywnia wyciągniętą rękę.
Niepokój, który nagle ją ogarnął, świadomość, że proch eksploduje kilka centymetrów od jej oka, wyzwalając nieprawdopodobną energię. Pocisk może zabić nawet po pokonaniu ponad pięciu tysięcy metrów. Może nie niedźwiedzia, ale kto wie, może jego też, a może idącego akurat przez las człowieka, który się tego zupełnie nie spodziewa.
Ina zdejmuje palec ze spustu, Boris się śmieje.
W tej okolicy nikt się nie kręci. Dawaj! Koncentracja! Przymierz i pociągnij za spust!
I Ina, spodziewając się lekkiego oporu, zgina palec wskazujący zbyt mocno, zbyt szybko, czuje całą siłę odrzutu, celownik uderza ją mocno w czoło. Jej zniekształcona bólem twarz i krzyk rozśmieszają Borisa, śmieje się do łez, wiedziałeś!, krzyczy Ina. Pewnie!, mówi Boris, ocierając łzy z policzków, a Ina wyciera krew.
Dzień później na pojednanie lekki sztucer myśliwski, to przecież tylko żart, ale musisz nauczyć się strzelać. I Boris naprawdę się stara, wymyśla ćwiczenia, zawiązuje Inie oczy, każe jej rozłożyć karabin i złożyć go z powrotem, zwraca uwagę na postawę, oddech. A potem pomysł z kawałkiem futra. Kawałek futra na ramieniu sprawdził się, sprawia, że Ina ma spokojną rękę, sztuczka, której nie potrafi wyjaśnić, ale działa, osiem trafień, naprawdę dobrze, nie ma znaczenia, że futro ma dziury i nierówne krawędzie, trzeba je położyć na gołej skórze sierścią do dołu, nie wiązać, tylko położyć, jakby na ramieniu siedział młody gronostaj. Najgorszy ze wszystkich kawałków futra jest wystarczająco dobry do strzelania.
Ina kładzie się w trawie, obok niej karabin, młody gronostaj leży na jej brzuchu. Gdy tylko zamknie oczy, przez głowę przesuwają się jej okruchy wspomnień, same skrawki zupełnie bez związku. Senne obrazy, pejzaże, ciała. Gdy słońce świeci jej na powieki, nie widzi tylko po prostu ciemności lub czerwonawego, migającego obrazu:
widzi pomarszczoną twarz, skórę o strukturze bibuły. Oczy jak szparki zmrużone przed słońcem, bezzębne usta.
Syberyjskie lasy, widzi je z góry, ciemnozielony kobierzec, słyszy pompatyczną muzykę i głos objaśniający całość.
Obraz pierwszej, cieniutkiej warstwy lodu na początku zimy niczym kożuch na mleku spowijający nieruchome kałuże, bagna i zbiorniki wodne, z drobnymi zmarszczkami na powierzchni, delikatnym połyskiem, nutą opalizującego światła, a kiedy przyłoży się do niego palec, ostrożnie, ale jednak zbyt mocno, kożuch pęka jak szkło.
Boris powiedział, że przez wiele miesięcy nie pójdą na targ, że wkrótce nie będzie już przepraw. Potem trzeba będzie siedzieć w jednym miejscu, chodzenie po bagnistych lasach jest trudniejsze niż pływanie po otwartym morzu.
Siedzenie w miejscu nie stanowi problemu, ma je przećwiczone, odpowiedziała, z pokoju do łazienki jadalni świetlicy ogrodu jadalni przed telewizor w świetlicy do pokoju, nie ma problemu, kiedy miało się dobry trening, siedzenie w jednym miejscu nie jest czymś, czego trzeba by się obawiać, ale nie pojechała tak daleko, by udowadniać, jaka jest w tym dobra.
Nie musi niczego udowadniać, musi zachować cierpliwość, to teraz nie ma sensu, może mówić o szczęściu, że go spotkała, bo on ma wielkie serce, pozna je jeszcze wystarczająco dobrze, wielkie serce, i dlatego natychmiast wyruszy po dokumenty z pieczątką i podpisem, a wtedy wszystko będzie jak należy.
Boris chce dla niej dobrze. Ina musi uważać na niedźwiedzie. Są tu też wilki, ale nie zrobią jej krzywdy. Człowiek to nie owca. Wilk boi się człowieka, zwłaszcza gdy rozłoży się ramiona i krzyczy.
(…)
Ze śniegiem pojawiły się zające. Albo wraz z zamarzającą ziemią. Z suchym, rozrzedzonym powietrzem.
Między skrajem lasu a wieżami strażniczymi musiały zamieszkać ich setki. Najpierw pojawiła się po cichu mała grupa, tworząc trójkąt, zające wybiegały do przodu i cofały się, kluczyły, bez wyraźnego powodu wykonywały dalsze skoki, zostawiając ślady, które musiały zdezorientować każdego prześladowcę.
Ina stoi nieruchomo na wieży, opierając się o balustradę, nie ufa swojemu ciału, wciąż dopadają ją zawroty głowy, nagle, bez zapowiedzi, powalają ją, pozostawiając zdezorientowaną, oszołomioną, tu na górze zamarzłaby, nawet mając na sobie tyle warstw, że ledwo może się ruszać. Choroba zostawiła ślady, również na jej skórze, małe, czerwone plamki na rękach, szyi i twarzy, a do tego osłabienie w kończynach, zwłaszcza w nogach. Mimo to Ina cieszy się, że może wejść na drabinę: widok w dal, nad skrajem lasu, nad pierwszymi rzędami drzew, które teraz, gdy śnieg sięga dwóch metrów, wydają się o wiele niższe. Spędzała całe dnie na odśnieżaniu, z osłabienia robiła częste przerwy, torując sobie drogę z domu, wokół budynków i w kierunku wież.
Ina mruży oczy, śledzi każdą zmianę, każdy dźwięk, sypiący śnieg. Patrzy z góry na zające. Ich biała sierść stapia się z białą powierzchnią, dzięki czemu w zależności od światła wydaje się, że zaśnieżony krajobraz się porusza, nerwowo drga. Zające jednak zdają się nie wiedzieć, co to strach, leżą obok siebie w dołkach pod gołym niebem, które obiecuje im lepszą kryjówkę niż gęsty las. Prawie się nie ruszają, tylko czasami jeden z nich zmienia miejsce, szukając nowego zagłębienia, biega tam i z powrotem, po czym zapada się z powrotem w śniegu i kładzie uszy na grzbiecie. Dopiero o zmierzchu w grupie zaczyna się poruszenie, zające podbiegają do krzaków i drzew, ściągają nisko wiszące gałęzie, obgryzają igły, korę i pąki. Czasami Ina obserwuje walkę, może o jakąś gałąź, samicę, władzę, osobliwie cichą, inne zwierzęta nieznacznie się wycofują, poza tym nie zwracają na to uwagi, liczy się żerowanie, ono jest wystarczająco męczące.
Na skraju lasu zaczyna się tworzyć brązowy wieniec z resztek kory i odchodów. Dzień po dniu się rozszerza, zagęszcza. Nie ma słupów dymu. Brak niespodziewanych zdarzeń. Czy zające do nich należą? Raczej nie.
Wystarczy. Ina marznie. Powoli, ostrożnie schodzi i już jest na ziemi, spogląda na wieżę, zające nadal siedzą beztrosko w śniegu, blisko siebie, rzucając ledwie dostrzegalne cienie, nie uciekają, kiedy Ina się do nich zbliża, powoli, łagodnie, nie niepokoją się, gdy po dziesięciu, dwudziestu metrach zdejmuje z ramienia broń. Odwracają tylko szybko głowy, uszy, kiedy metaliczny brzęk zakłóca ciszę, uciekają dopiero wraz ze strzałem, by po chwili wrócić jak gdyby nigdy nic.
Ina wiesza zająca za tylne łapy, chwyta skórę na brzuchu kciukiem i palcem wskazującym, ostrożnie zaczyna cięcie, ciągnie świeżo naostrzone ostrze przez miękką, białą sierść. Zdjęła rękawiczki, chociaż ma odparzoną skórę pomiędzy strupami. Tłuszcz z zająca na dłonie, ramiona, twarz?, może wyleczy otwarte, jakby poparzone obszary skóry, ale zwierzę jest chude, więc nie zbierze zbyt wiele tłuszczu. Wnętrzności wypadają jakby same, pokryte lśniącą, żylastą skórą. Wszystko wygląda dobrze, płuca, żołądek, wątroba, śledziona, pęcherz i jelita, strzał przeszedł przez płuca i serce, wszystko inne wydaje się nietknięte. Czyste. Dwa cięcia po wewnętrznej stronie tylnych łap, dookoła nich, a po mocnym pociągnięciu sierść odchodzi od skóry, mięso królika wisi bezbronnie na mrozie, już dawno przestało parować. Ina klęka w śniegu, bada wątrobę, jest jędrna i różowa, będzie mogła ją zjeść jak resztę podrobów. Pierwsze upolowane przez nią zwierzę.
Inaczej zabijało się ryby, patroszyła je bezpośrednio na brzegu jeziora, dawniej, kiedy wiosną i jesienią wypływała z ojcem łódką, żeby zarzucić wędkę, poruszała hegeną w dół i w górę, aż bolały ją ręce. Rozcinali brzuchy ryb jeszcze na brzegu, chociaż było to zabronione, zamaszystym ruchem wrzucali wnętrzności do wody lub dawali je mewom, starannie wyskrobując kciukiem nerkę, wypatroszone ryby opłukiwali w jeziorze i wkładali do wiadra. Jedna za drugą, przede wszystkim okonie, ale także leszcze i węgorze, których sami nie jedli, lecz rozdawali okolicznym kotom. Jednooki z córką dzwonili do drzwi, odbierali ryby, wołali koty po imieniu, a potem widziała, jak zwierzęta z rybą w pysku biegną przez ogród.
Okonie na patelni.
Wieczory spędzone na filetowaniu.
Woreczki do mrożenia, z których ojciec wysysał powietrze, aby zapobiec oparzelinie.
Ina patrzy mimowolnie w górę, jakby spodziewała się skrzeczących mew, ale jest cicho. Niebo jak martwe, blade i lodowato zimne. Ina wmawia sobie, że słyszy stąd chrupanie zajęcy obgryzających twardą korę. Może po nich przyjdą jeszcze niedźwiedzie, rysie, lisy, wilki. Ich wycie w dzień, o zmierzchu, w nocy, stada głodnych wilków przy trzaskającym mrozie. Wyobraża sobie, jak ją otaczają, kiedy ma udać się do domu po zejściu z wieży, cieszy się, że umie strzelać i ogarnia ją przerażanie, bo jest ich tak wiele, jest przygotowana na jednego niedźwiedzia stojącego spokojnie w dużej odległości, a nie na warczącą sforę wykonującą wokół niej dziki taniec. Widzi ich jasne oczy, wpatrzone w nią zwężone źrenice, parę ziejącą z pysków, ociekające śliną wargi po bezowocnym polowaniu w lesie. Myśli o sile przyciągania opuszczonych domów, wykarczowanych terenów, niewielkich wzniesień: są doskonałym punktem obserwacyjnym, mają tam dobrą widoczność, cierpliwie czekając na osłabioną zwierzynę. Czy nie byłaby dla nich niczym innym jak mile widzianą zdobyczą, rozrywaną na strzępy, obgryzaną do kości, począwszy od trzewi. Młode osobniki musiałyby się zadowolić palcami u jej rąk i nóg.
Ale nic. Tylko zające.
Może bezpiecznie zakopać mięso w śniegu w pobliżu domu, może gromadzić zapasy. Ina liczy. Trzy konserwy tygodniowo, a do tego dwa, trzy zające, może cztery, lepiej zające niż konserwy, póki tu jeszcze są, póki nie przepłoszy ich strzałami.
przełożyła Ewa Mikulska-Frindo
Carolina Schutti – urodziła się w Innsbrucku w 1976 roku. Jest austriacką pisarką polskiego pochodzenia. W dzieciństwie straciła kontakt z językiem ojczystym. Studiowałagermanistykę, anglistykę i amerykanistykę oraz gitarę klasyczną i śpiew. Debiutowała w 2010 roku. Druga powieść „Einmal muss ich über weiches Gras gelaufen sein“ została wyróżniona Europejską Nagrodą Literacką, a nowela „Eulen fliegen lautlos” („Sowy latają bezszelestnie“) nagrodą im. Aloisa Vogla. Najnowszą pozycją autorki jest „Meeresbrise”. Fragmenty tej książki ukazały się w magazynie „Wizje” pt. „Palimpsest” w moim przekładzie. Carolina Schutti jest autorką siedmiu książek, wielu słuchowisk i projektów teatralnych. Jej twórczość przełożono na kilkanaście języków.
Ewa Mikulska-Frindo – studiowała germanistykę, historię współczesną i tłumaczenia we Wrocławiu i Wiedniu; autorka pracy doktorskiej na temat rozliczenia z przeszłością Austrii w twórczości Aloisa Vogla na Uniwersytecie Wiedeńskim (Otago German Studies, t. 21, 2006), wykładowczyni w Wyższej Szkole Filologicznej (2002-20) i Wyższej Szkole Bankowej (od 2020) we Wrocławiu, uczestniczka i organizatorka warsztatów przekładu literackiego. https://stl.org.pl/profil/ewa-mikulska-frindo/
Paulina Mitek – @mitek.jpg