
Błażej Tomaszewski – opowiadanie
Wnęki
Kot nam umarł.
Nic tego nie zapowiadało, no, prawie nic. Jeszcze dzień wcześniej normalnie biegał po domu za gumową myszą, dawał się taśtać i przyjacielsko mruczał. Spałaszował dzienny przydział wątróbki w zalewie i poszedł spać koło dwudziestej trzeciej, jak to miał w zwyczaju. Niedzielnego poranka był już martwy.
Kot miał na imię Rumsztyk. Ojciec, psiarz od dzieciństwa, na początku niemożliwie utyskiwał, że jak to tak, że kot, że brudno będzie, że naszczane, nasrane i że on zrobi z niego rumsztyk. Na nic zdały się tłumaczenia, że rumsztyk robi się zwykle z wołowiny, a nie z kociny, ale nie dał się chłop przekonać. Zawiązanie przyjaźni międzygatunkowej stało się jednak nad wyraz proste i przyjemne, trwało zaledwie kilka dni. Chociaż Rumsztyk nie przynosił pilota do telewizora i nie aportował, to miał inne cechy. Dawał się taśtać, przyjemnie mruczał i cieszył ojcowskie oko, bawiąc się zabawkami.
Na pomysł adopcji kilka lat temu wpadła matka. Stwierdziła, że nadszedł taki moment w jej życiu, w którym dzieciaki już odchowane, do wnuków jeszcze trochę, a ona by roztoczyła matczyną opiekę nad niewielkim stworzonkiem. I pomimo dość upiornych motywów, wszyscy (poza ojcem) ochoczo przystanaliśmy na propozycję. Kilka dni później nasza rodzina powiększyła się o małego kociaka. Oczywiście z początku każdy z nas spędzał większość dnia na podziwianiu rozkosznego malca próbującego oswoić nową przestrzeń. Dość szybko jednak entuzjazm opadł i przeszliśmy do porządku dziennego nad tym, że mamy kota.
Raz czy dwa była awantura o to, że faktycznie Rumsztyk zeszczał się w moim czy Marceli wyrze. Mnie to doprowadziło do autentycznej pasji i się na kota obraziłem. Marcelina, moja siostra, jakoś specjalnie nie miała z tym problemu, więc wykorzystałem nadarzające się okazje, kiedy to jej łóżko było zasikane, aby wybuchnąć znowu i krzyknąć do matki, żeby lepiej pilnowała swojego sierściucha. Bo tak, kiedy kot coś zbroił, to był matki kot, a kiedy rozkosznie bawił się puchatą piłką, był nasz. Ot, znane podwójne standardy opieki nad zwierzęciem.
Mnie się to imię nigdy nie podobało. Ponieważ kot był nieprzenikliwie czarny, zdecydowałem się nazywać go w myślach Salemem, na cześć kota Sabriny – nastoletniej czarownicy. Możliwe, że on to wyczuł, bo ze wszystkich domowników wybrał sobie mnie. Co, zważywszy na moje wybuchy frustracji, wydało mi się osobliwe. Mimo to ze mną najchętniej spał, do mnie najchętniej przychodził na pieszczoty i to do mnie się odezwał.
Leżał mi na klatce piersiowej, kiedy grałem na Nintendo Swich, aż nagle powiedział: „Niewygodnie”, po czym przesunął się na brzuch. W pierwszej chwili pomyślałem, że mi się przesłyszało. Odłożyłem konsolę i przez chwilę wpatrywałem się w pyszczek zwierzaka. Salem jednak nie przerwał mycia i nic nie wskazywałoby na to, żeby miał mówić.
W domu było pełno wnęk. A to między meblami, a to pod nimi, gdzieś za kanapą, między komodą a ścianą, za pralką, pod umywalką. Wnęki były w pokoju Marceliny i moim. W przedpokoju i salonie. Za telewizorem, gdzie wężowisko kabli gromadziło kurzowe kołtuny. Rumsztyk właził wszędzie, trzeba było go potem wyciągać. Sam go kilkukrotnie przeganiałem miotłą. Wnęki były i w nas samych, o czym nie wiedzieliśmy, bo przecież o tym się nie myśli. I Rumsztyk-Salem w te wnęki wchodził z nie mniejszym entuzjazmem.
Czasami cały dzień nie dało się go znaleźć, bo okazało się, że wlazł we wnękę ojca. Tę wnękę, która została po dawnej karierze saksofonisty. Stary przez większość życia uczył się gry na saksofonie i nawet mu to wychodziło. Był w zespole, z którym zagrał kilka koncertów. Co prawda żadne nie były biletowane, a największą publiczność zgromadzili na weselu kolegi. Tata mawiał, że Queen też nie od razu na Wembley zagrali. W pewnym momencie po prostu przestał grać. Nikt go o to nie pytał, nikt nie sugerował, że może by wrócił. Zespół się rozpadł, ojciec też się rozpadł i zrobiła się wnęka, w którą czasem wskakiwał kot. Wtedy ojciec, niby niechętnie, przygrywał nam wesołe melodie z czasów swojej muzycznej świetności.
Inną wnękę miała mama. Nigdy niepogodzona z wypadkiem, w którym zginęli jej rodzice, musiała brać silne leki uspokajające. Jej wnęka była dużo bardziej obca od tej ojcowskiej. Nikt z nas nie umiał tam sięgnąć, więc nigdy nie podejmowaliśmy tematu. Kot niepostrzeżenie mościł się w tej wnęce i pozwalał mamie na chwilę zapomnieć o jej istnieniu. Kiedy Rumsztyk ładował się w jej wnękę, potrafił siedzieć tam całymi dniami. Matka wtedy nie sięgała po żaden lek. Zajmowała się sobą, domem, pracowała, podlewała kwiaty, nucąc skoczne melodie, które potem ojciec grał na saksofonie, kiedy akurat kot zmienił wnękę.
Co do Marceliny i mnie, to chyba trudno mówić o wnękach. Może szczelina będzie słuszniejszym określeniem. Szczeliną Marceliny był aparat na zęby. Chociaż rodzicie wielokrotnie podkreślali, że to modne i czasy, kiedy dzieciaki przezywały się od aparaciarzy, już dawno minęły. Mimo to Marcelina nie dała się przekonać. Uznała dzień założenia aparatu za absolutną prywatną klęskę. Dzień wizyty u ortodonty zaznaczyła sobie na czarno w kalendarzu z podpisem „koniec życia”. Cieszę się bardzo, że w jej piętnastoletnim życiu nie pojawiły się większe pęknięcia.
Tego typu szczeliny są za małe na kota. Rumsztyk-Salem ewentualnie wsadzi tam łapkę, próbując w ten sposób zasklepić niewielką wyrwę. Robi, co może. Kocha. Wtedy Marcela nawet uśmiecha się do swojego wyszczerzonego odbicia w lustrze. Przejeżdża językiem po mieniących się drutach i wspomina, że już się nie może doczekać prostych zębów i pięknego uśmiechu.
A ja? Cóż. O swoich szczelinach nie wypada opowiadać. Mógłbym wymieniać setki, a i tak nie wymieniłbym tej prawdziwej. Ale powiedzmy, że moją szczeliną jest wywalenie ze studiów. Nie jest, ale powiedzmy, że jest. Faktycznie mam z tym niemały problem, bo studia filozoficzne w oczach rodziców, czy, mówiąc szerzej, znajomych, nie brzmią jak coś przesadnie wymagającego. Nie były łatwe, ale trudno o tym rozmawiać z rodzicami ścisłowcami. Więc powiedzmy, że moją szczeliną jest niepowodzenie na studiach, w które równie często Salem wsadza łapkę. Kocha. Nikt wtedy nie pyta, kiedy wracam na studia lub jakie mam dalsze plany na życie.
Kota znalazła Marcelina. Weszła do łazienki, a po chwili zaczęła krzyczeć, wpadła w spazmatyczny szloch. Wszyscy momentalnie znaleźliśmy się przy niej. Siostra leżała na posadzce i tuliła zawinięte w kulkę kocie truchło. Nie potrafię tego racjonalnie wytłumaczyć, ale wiedziałem, że Salem nie żyje. Nie musiałem o nic pytać, rodzice dopytywali, próbowali odciągnąć Marcelę od kota, ja wiedziałem.
Skąd? Powiedział mi niedawno. Przyszedł do mnie, wpatrzony zielonymi ślepiami oznajmił, że umrze za dwa tygodnie. Prawdę powiedziawszy, nie uwierzyłem mu. Miałem poczucie, że kłamie, oszukuje. Wszedł, spojrzał i wygłosił deklarację, po czym sobie poszedł. Wtedy już byłem pewien, że umie mówić. Zaszokowany poszedłem za nim.
– Co powiedziałeś…?
Kot spojrzał na mnie nonszalancko i miauknął.
No, nie przesłyszałem się. Salem do mnie przemówił ludzkim głosem, jak na wigilię, ale było lato. Stwierdziłem, że po prostu zwariowałem i starałem się więcej do tematu nie wracać.
Graliśmy razem z Marceliną na konsoli. W pewnym momencie, całkowicie znikąd, zagaiłem:
– Zauważyłaś coś dziwnego w zachowaniu Rumsztyak?
Marcela mocno ściskała kontroler, widać, że nie chciała dać się ograć w Mario Kart.
– Jak co na przykład?
– No, nie wiem. Cokolwiek.
– Kot jak kot.
Temat uznałem za zakończony. Rumsztyk-Salem nigdy już nie przemówił. Kiedyś jeszcze tylko zapytałem go, które imię woli. Podszedłem, wziąłem na ręce i czochrając futro pod brodą, zapytałem:
– Które imię podoba ci się bardziej – Rumsztyk czy Salem?
Nie był zainteresowany konwersacją.
Parę dni później już nie żył.
Marcela nie mogła się odkleić od martwego Rumsztyka-Salema. Patrzyłem na jego bezwładne łapki, zastanawiając się, czy naprawdę minęły dwa tygodnie. Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy dokładnie mi to powiedział – ale faktycznie, jakoś koło czternastu dni. Po wcale nie tak krótkich oględzinach, nie mieliśmy wątpliwości. Kot zdechł.
Co się robi z martwym kotem? Zwyczaj amerykańskich filmów i seriali nakazuje zakopać w ogródku, ale że na drugim piętrze w blokowisku ogrodu nie ma, zdecydowaliśmy się pochować go za miastem, w lesie. Marcelina w końcu odpuściła, ojciec zapakował Salema do kartonowego pudełka. Kilkanaście minut później byliśmy już w lesie. Wykopaliśmy niewielki dół, złożyliśmy w nim improwizowaną trumienkę i zakopaliśmy.
– Chciałabym powiedzieć kilka słów. – Krępującą ciszę przerwała Marcelina.
Nikt nie oponował.
– Rumsztyku – zaczęła – byłeś moim ulubionym kotem. Nie szkodzi, że pierwszym, na pewno nie ostatnim, ale jestem pewna, że ulubionym. Nigdy nie zapomnę twojego ciepłego brzuszka, pomrukiwania i ugniatania mojego ubrania, żeby było ci wygodniej. Mam nadzieję, że będziesz w kocim niebie i będziesz szczęśliwy. Amen.
– Marcelina! – Matka przywołała do porządku. – Nie mówi się „amen” podczas chowania zwierząt, one nie mają duszy!
– Mają, mają! – Nie zgodziła się siostra.
Matka jeszcze chciała powiedzieć, co uważa o takiej herezji, ale tata złapał ją za rękę i ledwo zauważalnie pokręcił głową. Postaliśmy tak chwilę, a potem poszliśmy.
Szczeliny i wnęki zaczęły doskwierać. Nie było już nikogo, kto mógłby się w nich ułożyć. Tata znowu zaczął tęsknie spoglądać na skryty w futerale saksofon, mama jakby częściej sięgała po leki, a Marcela pierwszy raz od wielu miesięcy zapytała, „kiedy w końcu będzie mogła ściągnąć te paskudne druty z gęby”. Zaczęły się pojawiać także pytania o mój domniemany powrót na studia. Trudno się pogodzić z brakiem kota, trudno wrócić do wpatrywania się we wnęki i szczeliny.
Po kilku tygodniach postanowiłem pojechać do lasu, gdzie pochowaliśmy Salema i podumać nad grobem. Może zapalić symboliczną zapałkę. W czym to jest gorsze od standardowego biegania po grobach? Powiedziałbym wręcz, że nawet lepsze. Pomimo wyraźnych oznaczeń pozostawionych przez nas na drzewach, nie mogłem znaleźć miejsca pochówku. Byłem jednak przekonany, że to tutaj. Zacząłem kopać butem, aż zauważę znajomy fragment kartonu, ale kopałem i kopałem bezskutecznie. Nigdzie nie było kartonowej trumienki. Drzewa dookoła wciąż miały na sobie charakterystyczne znaki na korze, które wycinaliśmy ojcowską finką.
Schodziłem pół lasu wzdłuż i wszerz, ale nic nie znalazłem. Jedynie miejsce, które – byłem pewien – wyglądało jak to, gdzie pochowaliśmy kota, zostało przeorane butem. Zdezorientowany zdecydowałem się wrócić.
Przy samochodzie czekała na mnie ledwie widoczna kocia sylwetka. Zmierzchało już, więc nie widziałem jej wyraźnie. Pomału podszedłem do auta, ale niestety coś, co przypominało kota, czmychnęło. Nawet nie zdążyłem się dobrze przyjrzeć.
Oczywiście wzięliśmy kolejnego zwierzaka. Tym razem trójkolorową kotkę, którą Marcela nazwała Gaga, na cześć swojej ulubionej piosenkarki. Gaga była zupełnie inna niż Salem. Nie gadała i nie wylegiwała się we wnękach. Czasem tylko, gdy mi leżała na klatce piersiowej, przyglądałem się jej, czy skomentuje niewygodę i zejdzie na brzuch. Potrafiłem wpatrywać się przez długie minuty na unoszące się i opadające rytmiczne puchate plecy, ale nigdy nie miała żadnych obiekcji. Pokornie spała na piersi. Ani razu nie przemówiła, ani razu nie wymościła się porządnie we wnęce czy nawet szczelinie.
Mieszka z naszymi rodzicami od dziesięciu lat. Sama jest już bardzo stara, wręcz ledwie chodzi, ospale tylko powłóczy łapkami. Moi rodzice natomiast nic się nie postarzeli. Wciąż wyglądają jak dekadę temu. Mama wciąż bierze leki, tata ani razu już nie wziął w dłonie saksofonu.
Błażej Tomaszewski – rocznik 1993, pisywał tu i ówdzie. Mieszka w Toruniu.
Maria Klefas – jest studentką psychologii na UKSW. W wolnym czasie pomiędzy studiami a pracą – jeździ na desce, czyta książki, robi kolaże lub zwiedza architekturę brutalistyczną. Stara się jak najbardziej rozwijać swoje pasje i próbować sił w nowych obszarach. Kolaże zaczęła robić analogowo, jednak z nadmiaru ścinek w domu, przeniosła się na digital. Gdy ma wolny wieczór próbuje coś sklejać i cieszyć oko. Lubi, gdy inni również mogą z tego korzystać, dlatego zaprasza do oglądania.