Logo Tlenu Literackiego

Występujący

w stanie wolnym

w powietrzu

Barbara Żakiewicz – opowiadanie

Żagiew[i]

Zuza wie, że coś w niej mieszka, żyje i rośnie. Zawsze to czuła, ale nigdy nie potrafiła o tym opowiedzieć. Bo najstraszniejszych rzeczy nie sposób zamknąć w słowach. Może potrafią to robić pisarze i pisarki, ale tylko dlatego, że wszystko zmyślają.

Łatwiej opisać płonącego, gdy samemu nie stoi się w płomieniach.

Mimo to Zuza próbowała.

Nie jest jedną z tych biernych bohaterek snujących się po fabule bez sensu, czekających na deus ex machina. Tych, które nazywają nudziarami bez charakteru (przeważnie mężczyźni), choć właśnie tak zwykła o sobie myśleć. O takiej Zuzie nie chcielibyście czytać. Wystarczy wam własne odbicie w lustrze.

Pierwszy raz próbowała opowiedzieć mamie.

Mama ma szarą, zmęczoną twarz. O bólu wie dużo. O tym zewnętrznym, który czasami chce poczuć, wbijając paznokcie w udo aż do krwi, wie tyle, ile trzeba. Gdzie się kończy, a gdzie zaczyna. I na jak długo wystarczy ulgi.

O wewnętrznym wie wszystko, bo jak twierdzi, z nim się urodziła.

Dlaczego boli? Pyta dwunastoletnia Zuza i widzi, jak gdzieś w głowie mamy pęka żyłka trzymająca na miejscu usta, uszy, nos i oczy. Twarz zapada się i zostają tylko zmieniające kształt usta.

Tak już jest, przyzwyczaisz się. Odpowiadają usta i Zuza im wierzy. Mówią głosem tysięcy żyjących kobiet. A czym są tysiące, w porównaniu z nią, jedną?

Zuza rozumie, że jej ból nie jest wyjątkowy. Uczy się z nim żyć i go ukrywać. Niebieskie królestwo, o którym ksiądz opowiada na religii, ma dla niej wygląd niewielkiej, pękatej tabletki. Czasami zażywa kilka naraz. Pokrywają ból błękitnym puchem. Gdy w sklepie ktoś pyta (prawie nigdy), odpowiada, że to dla mamy.

Mamy nie będzie już w tej historii (za wyjątkiem jednego telefonu). Zrobiła, co mogła. Nie winimy jej. Wystarczy, że sama będzie się obwiniać.

Drugi raz próbowała opowiedzieć Jarkowi.

Zobacz, ich nie boli. Mówi Jarek, a na ekranie laptopa kopulują ciała o niespotykanych na co dzień kształtach. Wspomnienie ich jęków będzie Zuzę budzić w nocy, jak odgłosy zza ściany.

Paradujesz ze sterczącymi sutkami, ocierasz się o mnie, pachniesz mydłem i gumą balonową, napalam się tak, że świecę w ciemności, a potem ciebie boli albo masz, kurwa, okres. Weź się, kobieto, ogarnij! Mówił i wzdychał przy tym ciężko, jakby dźwigał na barkach ciężar tych słów.

I Zuza postanawia się ogarnąć.

Dobrze, spróbujmy. Mówi i na jakimś poziomie naprawdę tego chce. Jej ciało wydziela ubogie soki, emanuje delikatnym ciepłem.

Na pewno? Pyta Jarek, lecz wchodzi w nią bez wątpienia. Jak mógłby wątpić, skoro w każdym momencie swojej historii dostawał to, czego pragnął. Nie jego wina. Dawali, to brał. Lody, choć nie zjadł obiadu, usprawiedliwienie, choć zwiał z lekcji. Awans, mimo że nie pracował najlepiej.

To coś w Zuzie chyba o tym wie i nie lubi Jarka. Ostrym skurczem każe jej się go z siebie pozbyć, lecz ona nie słucha. Zaciska pięści, niby z rozkoszy, jęczy z bólu i przez chwilę brzmi nawet tak, jak tamte ciała w filmie.

Po wszystkim spogląda na jego spoconą twarz i wie, że widzi ją po raz ostatni.

Jarek wychodzi z niej, z pokoju i z tej historii.

Trzeci raz próbowała opowiedzieć lekarzowi.

Gdy któregoś dnia wymacuje w sobie obcą, guzowatą tkankę, ogarnia ją przerażenie. Ból jest kłujący, jakby jeżozwierz stawiał kolce w podbrzuszu.

Lekarz każe jej usiąść na fotelu. Wsadza w nią ręce aż po same łokcie. Szczękają wzierniki, szczypce i śrubokręty. Zuza zagryza wargi. Odwraca głowę.

Za oknem drzewa pokryte kwiatami, nie liśćmi. Powietrze pachnie słodkim dymem.

Zuza myśli o trawach palonych na wiosnę. Ileż to mrówek zginie, ile dżdżownic, pszczół i skowronków? Żal jest jej tych niewinnych stworzeń. Niemal słyszy, jak ich ciała skwierczą w płomieniach. Ciekawi ją zapach palonego białka.

Co po nich zostanie?

Po ludziach zostają słowa.

Wyznania miłosne, listy zakupów, przekleństwa. Opowieści. Spisane w książkach, pamiętnikach, zachowane w chmurze i w głowach tych, którzy tęsknią.

Zastanawia się, czy to dobrze. Słowa są potężne, ale nie wszechmocne. Czy zasługują na przetrwanie?

Lekarz kończy badanie, myje ręce i długo stuka w klawiaturę komputera.

To sprawa dla kustosza z muzeum osobliwości, specjalisty od dziwolągów, eksperta od cudaków! Słowem, dla psychiatry! Mówi i patrzy na Zuzę z wyrzutem. Tyle czasu już przez nią zmarnował. Tyle słów.

Zuza próbuje protestować.

Coś we mnie żyje i rośnie. Jestem pewna. Czy badanie naprawdę niczego nie wykazało? Pyta, choć wie, że nie powinna. Lekarz machnięciem ręki rozwiewa jej wątpliwości. Nic tam nie ma. Gdyby było, zauważyłbym. Mam trzy fakultety. A ty ile masz, dziewczyno?

Zuza ma jeden, z ekonomii, lecz się nie przyznaje. Dziękuje za poświęcony czas i wychodzi. Zgięta w pół, lecz zdrowa.

Lekarz zostanie za drzwiami gabinetu i tej historii. Pozwolimy mu dalej przyjmować pacjentki. Wszak większości pomaga. A że nie potrafi opisać tego, czego nie widzi?

Cóż, nie jest pisarzem.

Wkrótce i tak umrze. Nienazwana dotąd choroba dostanie jego nazwisko.

Potem przytrafia się spotkanie.

Zuza przechodzi właśnie do podsumowania wyników sprzedaży, gdy rozdzierający ból każe jej wyjść z sali. W toalecie zsuwa spodnie i majtki. Pomiędzy nogami dynda kawał różowawej tkanki. Mięsisty strzęp czegoś znacznie większego. Dotyka go z obrzydzeniem. Delikatnie, potem mocniej.

Gryzie dłoń, żeby nie krzyczeć. Upycha to coś w majtki i wymyka się do domu.

Niebieski puch sypie się na podłogę.

***

Mamo, to ja.

Pali się, czy co?

Nie, chciałam tylko usłyszeć twój głos.

***

Nie wychodzi z mieszkania. Ledwo się porusza. Błona śluzowa pokrywa ciało ciasnym skafandrem. Zamyka Zuzę w kokonie surowego mięsa. Każdego dnia podchodzi coraz wyżej i wyżej. Pożera ją żywcem.

Wiemy, że to proces nieodwracalny. Chciałybyśmy pomóc, lecz nic nie możemy zrobić.

Musi przejść przez to sama.

Czuwamy.

Noce są czarne, bezgwiezdne i pełne bólu.

Ból to bóg. Wypełnia sobą wszystko.

Wypełnia też Zuzę, która pod warstwami lśniącej tkanki modli się o śmierć.

 Świetliste anioły odlatują gubiąc niebieskie pióra.

Ten poranek jest ciepły jak wnętrze dłoni. Przydymione światło wślizguje się do mieszkania.

Widzimy, jak Zuza podnosi się z łóżka i podchodzi do okna. Przygląda się odbiciu swojej twarzy, a raczej temu, co z niej pozostało. Próbuje krzyczeć, lecz nie może otworzyć ust. Tkanka obrosła je grubą warstwą. Uderza w szybę. Szkło pęka. Do pokoju przenika zapach dymu.

Zuza raz jeszcze myśli o palonych trawach. Palących słowach. Jeśli umrze, jakie słowa po niej zostaną?

Dziecinne? Cudze?

Niewypowiedziane.

Nie zna żadnych słów. Ból zabrał je wszystkie.

Na parapecie szare pudełko.

Zostawiłyśmy je tam przezornie. Zuza otwiera je z trudem. Po kilku próbach zapala zapałkę. Wpatruje się w słaby płomień wędrujący w dół. Wreszcie przykłada go do firanki i materiał staje w płomieniach.

Witamy ją ze smutkiem.

[i] https://sjp.pwn.pl/ Żagiew: 1. <<płonący kawał drewna>> 2. << coś, co daje początek gwałtownym i dramatycznym wydarzeniom>> 3. zob. huba

Barbara Żakiewicz – urodzona w Krakowie,  absolwentka Szkoły Pisania KMLU 2022/2023. Zadebiutowała opowiadaniem w Stronie Czynnej. Skończyła studia, ale nie pamięta jakie. Pracuje jako menadżerka w korpo. Domatorka, która kocha podróże oraz miłośniczka kundli. Czyta. Pisze. Marzy, że na starość zostanie pisarką.Emilia Mariańska – ilustruje.

Emilia Mariańska – ilustruje. @_.emiliya_