Barbara Sinica – opowiadanie

Ilustrowała: Liliana Lasocka

Barbara Sinica – opowiadanie

Trzeci pokój

Wystarczy mieć dobre nogi i piękne zęby – mówiła mama. Po czym śmiała się tak, jakby coś w niej rzęziło, grało dziko na harmonijce. Henio wtedy kulił się i chował szyję między barkami niczym polujący ptak. Ja z kolei prostowałem się, otwierałem klatkę piersiową, rozszerzałem nozdrza, żeby się tego dźwięku nawciągać, naprzyjmować. Wystarczy mieć dobre nogi i piękne zęby. Nie jestem pewien, czy tak to brzmiało dokładnie, bo nie mówiła tego do nas, tylko do Cesi, córki sąsiadów z naprzeciwka.
Cesia przychodziła do nas, kiedy jej mama szła do pracy i nie miała z kim Cesi zostawić. W sumie chyba często do nas przychodziła. Pędziliśmy wtedy do naszego pokoju, przekrzykując się nawzajem: „Raz, dwa, trzy, zamawiam czołg!” „Ja biorę czołg! Albo nie, psa biorę, psa!”. Tak trzeba było biec i krzyczeć, nawet jeśli się nie miało ochoty. Wyjmowaliśmy dwa pudełka po pantoflach męskich Kobra pełne narzędzi do trenowania chłopięcości. Henio w skupieniu ustawiał ołowianych żołnierzy albo plastikowe czołgi na parkiecie w jodełkę, a ja udawałem, że też przygotowuję się do zabawy, podczas gdy tak naprawdę obserwowałem mamę. Jak zamyka drzwi za sąsiadką, a potem kuca przed Cesią w przedpokoju, poprawia jej włosy ruchem lepkim od czułości, patrząc na nią tak, jak nigdy nie patrzyła na żadnego z nas. „Biegnij do chłopców, skarbie, ja wyjdę na chwileczkę coś załatwić, wrócę zaraz i ugotuję wam kompotu!”. Wstawała energicznie, poprawiała włosy, patrząc przelotnie w odrapane lustro wiszące w przedpokoju, a ja gapiłem się na nią – oddaloną ode mnie podwójnie, szerokością przedpokoju i głębokością lustra.
Henio zawłaszczał przestrzeń i zabawę. Ja będę Jankiem, Tolek Gustlikiem, a ty Marusią – mówił władczo do Cesi.
– Wolę, żeby Tolek był Jankiem! – oponowała Cesia, patrząc na mnie ze zmarszczonym nosem. A ja w ogóle nie chciałem być czterej pancernym, tylko jak już to właśnie Marusią i żeby moim narzeczonym był ciemnooki Grigorij Saakaszwili, a nie przaśny Janek. Ale zgadzałem się na wszystko, co wymyślili, nie zależało mi jakoś szczególnie na głupiej zabawie, chciałem tylko, żeby mama jak najszybciej wróciła i zrobiła nam kompot.
Bawiliśmy się w naszym pokoju i w salonie, czasem w kuchni, a nawet w łazience, ale nigdy w trzecim pokoju.
– Dlaczego ten pokój jest zawsze zamknięty? – spytała kiedyś Cesia a Henio wyszczerzył zęby, nakrył palcami powieki i wywinął je na zewnątrz. – Bo każdy, kto tam wchodzi, od razu umiera – wycharczał, a Cesia przewróciła oczami i spojrzała na mnie.
– Ojciec tam pracuje – powiedziałem. – I nie wolno mu przeszkadzać.
– Mój tato też pracuje w domu, dlatego mama mnie przyprowadza do was – Cesia  przekrzywiała głowę na jedną stronę i uśmiechała się, eksponując przerwę między jedynkami. Dosyć lubiłem Cesię, choć czasem mnie irytowała. Nie lubiłem za to Henia, ale to było takie nielubienie schowane między warstwami miłości, jak ciemny biszkopt w torcie między warstwami kremu. Henio był podobny do ojca, miał jego ciężkie spojrzenie i asymetryczne usta ciążące ku dołowi. Zawsze myślałem, że to od siedzenia przy biurku nad kwitami tak się ojcu stało. Ja pragnąłem być podobny do matki. Zdarzało się, że po skorzystaniu z ubikacji stawałem na klapie od sedesu, aby przyjrzeć się w lustrze swoim nogom, sprawdzić, czy może zaczęły już być dobre. Potem oglądałem zęby, ale zawsze kończyło się to rozczarowaniem, dwójki nijak nie chciały ustawić się w równym rzędzie z pozostałymi zębami.
Spytałem niedawno Leszka, czy mam dobre nogi, a on roześmiał się, zbliżył twarz do mojej łydki i leniwie przejechał po niej językiem.
– Smakują słodkawo, lekko orzechowo – powiedział. – Jak dojrzały Gruyere.
Kochaliśmy się później przed lustrem w przedpokoju, a ja patrzyłem na swoje odbicie z rozchylonymi wargami jak matka, kiedy poprawiała sobie włosy przed wyjściem z domu.
Wychodziła często i taką wychodzącą właśnie ją pamiętam najbardziej. Jej przebywanie w mieszkaniu było tylko przerwą między wychodzeniami. Wszystko w niej było zewnętrzne, zaokienne, nieosiadłe. Za to ojciec był tak domowy, jak to tylko możliwe, przyklejony do swojego krzesła przy biurku w trzecim pokoju, jak drewniany żołnierzyk do konia. Wyobrażałem sobie, że trzeba będzie w końcu odciąć go od tego krzesła cienkim nożem. Tak robił Henio ze swoimi żołnierzami.
Uwielbiałem, kiedy mama zabierała nas ze sobą na próby do Domu Kultury. Po drodze mijaliśmy okrągły słup ogłoszeniowy, oblepiony niedbale plakatami, tak, że jeden nachodził na drugi. Były na nich ciągi słów, które wyglądały jak streszczenie świata. Zwalniałem zawsze przy tym słupie, starając się zapamiętać jak najwięcej: bumelant to dezerter z frontu walki o cukier krzepi kobiety pracujące dla pokoju i rozkwitu ojczyzny uprzejmie i szybko obsługujemy ludzi pracy polsko-radzieckich. Henia nie interesowały słowa. Zatrzymywał się przy plakatach z wizerunkami kobiet, jeśli przyklejone były na wysokości jego twarzy i rozdrapywał im usta nożykiem, który zawsze nosił przy sobie. Mama tego nie widziała, z jej oczu rozchodziło się rozproszone światło zmiękczające ostre brzegi, rozmazujące kontury. Muskało nas łagodnie i obojętnie niczym kołnierzyk szyję.
Podczas prób chłonąłem matkę całą powierzchnią skóry. Jej głos krążył we mnie razem z drobinkami kurzu z obić kinowych foteli, jak nalewka z pigwy, którą po kryjomu spijaliśmy z kieliszków dorosłych. Nie tylko zresztą ja gapiłem się na nią, kiedy ustawiała dziewczynki i chłopców w rzędy, rozdawała im karteczki z tekstem, po czym siadała przy fortepianie i wygładzała fałdy sukienki, powoli przesuwając dłonie po piersiach, brzuchu i udach. Gapił się też kierownik domu kultury oraz jeszcze jeden pan, który przychodził czasem z kierownikiem i od razu dostawał kawę w szklance z koszyczkiem. Młodzież śpiewała „Wzdłuż ziemi swobodnej od morza do Tatr, po niebie pogodnym przechadza się wiatr”, koszyczek na szklance trzeszczał w dłoni pana wizytatora. Henio kopał oparcie mojego siedzenia albo bujał się na swoim rytmicznie, stukając butami w podłogę. Czasem ktoś syknął, cicho bądź gówniarzu! Przeważnie jednak dorośli nie zwracali na Henia uwagi, wpatrzeni w mamę, jej dobre nogi i błyskające od czasu do czasu piękne zęby. Młodzież fałszowała i nikomu to nie przeszkadzało. Mama, zdawało się, słyszała zupełnie inną muzykę i widziała coś zupełnie innego niż wazon z plastikowymi tulipanami stojący na fortepianie.
Była jedna rzecz, którą szanował we mnie Henio, a mianowicie sztukę jedzenia cytryny. Potrafiłem zjeść całą, razem ze skórką i pestkami, bez krzywienia się i plucia. Henio był przekonany, że opanowałem tę cenną umiejętność drogą żmudnych ćwiczeń. A ja po prostu lubiłem, kiedy cierpkość miąższu stawała się tak intensywna, że zaczynały mnie piec oczy, jakby słońce spadło i roztrzaskało mi się na twarzy.
Tamtego dnia, podczas marszu, Henio zniknął na chwilę, po czym pojawił się znowu, już na placu przed ratuszem, machając mi przed nosem nylonową siatką z dziurami. Do tej pory nie dowiedziałem się, jakim cudem zdobył wtedy tyle cytryn.
– Wszystkie dla ciebie, ale wsuwasz teraz!
Dźgnął mnie złożonym nożykiem w plecy, żebym szedł do przodu i tak brnąłem, potykając się o chude nogi w białych podkolanówkach, podczas gdy szorstkie chorągiewki lizały mnie po twarzy. Dotarliśmy pod samą scenę. Złapałem zdziwione spojrzenie mamy zza fortepianu stojącego tuż przy ogromnych portretach Stalina i Bieruta, ale zaraz zasłonili ją muzycy z orkiestry dętej. Wielkie, lśniące w słońcu puzony, waltornie i helikony. Zagrali pierwsze takty i wtedy Henio podał mi równiutko przyciętą połówkę cytryny.
Najpierw zaczęła krztusić się waltornia, po niej tuba. Puzonista trzymał się najdłużej, dzielnie omijał wzrokiem moje wargi zanurzone w złotym miąższu. Ale poddał się wkrótce i już wszyscy muzycy tonęli w ślinie, instrumenty charczały, mama bezskutecznie próbowała ratować sytuację, podając ton rżącemu ze śmiechu chórowi.
Byłem w trakcie trzeciej cytryny, kiedy Henio wrzasnął: chodu! I ruszyłem na oślep w tłum, w czerwone chorągiewki, aż nagle poczułem, że moje nogi tracą kontakt z ziemią, a w grdykę boleśnie wżyna się kołnierzyk koszuli. Obok mnie w powietrzu szamotał się Henio. Kierownik Domu Kultury puścił nas dopiero na zapleczu sceny, gdzie czekała mama i jeszcze ten ważny pan, którego widywałem wcześniej na próbach teatrzyku. Kierownik miał wilgotną, czerwoną twarz, krzyczał do mamy coś o małych sabotażystach, szkodnikach, zaniedbaniach wychowawczych. Ten drugi nic nie mówił, tylko patrzył na mamę dziwnym, jakby martwym wzrokiem. Twarz miał nieruchomą, za to górna warga drgała mu niczym psu bojowemu tuż przed atakiem.
– Wynocha, gnojki, ale już! – wrzasnął na nas kierownik. Henio splunął i uśmiechnął się drwiąco, po czym pobiegł w kierunku naszego osiedla. Ja ruszyłem za nim, ale zwolniłem przy słupie ogłoszeniowym i obejrzałem się za siebie. Ten drugi mężczyzna stał bardzo blisko mamy i chyba mówił jej coś na ucho, bo jego dolna szczęka lekko się trzęsła. Twarz mamy zwrócona była w moją stronę, jej oczy zmętniały jak brudna woda, a ciało oparte o ścianę w podcieniu ratusza zdawało się wiotkie i puste. Dopiero wtedy zauważyłem, że coś porusza się gwałtownie pod szarą spódnicą, między udami mamy. To była dłoń ważnego pana.
Kilka dni później na klatce schodowej spotkałem Cesię.
– Czekałam na ciebie – mówiła dużo głośniej niż normalnie. – Chciałam ci powiedzieć, że nie będę już do was przychodzić. Mama mi zabroniła.
W jej okrągłych oczach stopniowo gasła hardość.
– Ale możemy się spotykać tutaj albo na podwórku… jeśli chcesz…
Spojrzałem na nią obojętnie i zszedłem na dół bez słowa. Zadanie Cesi bólu było przyjemne, jakbym wyssał całą cytrynę i wyrzucił skórkę.
Ojciec nigdy nie chciał z nami jeździć na wakacje, mówił mamie, że ma za dużo roboty. Wtedy ona wychodziła z trzeciego pokoju, tupiąc głośno obcasami i wołała, nie patrząc na nas: chłopcy,  jutro wyjeżdżamy nad morze, sprawdźcie, czy macie czyste kąpielówki!
Jechaliśmy potem długo pociągiem, w ciasnym, dusznym przedziale, z ludźmi, którzy dotykali mnie stopami i ramionami. Śmierdziało kurzem, zjełczałym serem, a czasem bąkami, które puszczał Henio. Mama nie zwracała na to uwagi, czytała gazetę albo spoglądała przez brudną szybę na mdły krajobraz. Przekładała z jednej na drugą swoje dobre nogi w cienkich pończochach. Obnażała piękne zęby, kiedy ktoś wstawał i przeciskał się nad nami, mrucząc „pszam”.
Na plaży zawsze było wietrznie, sennie i brzydko. Henio szalał, targał do morza piasek w blaszanym wiaderku albo odwrotnie – przynosił wodę z wodorostami i wylewał całą na mnie. Z obrzydzenia miałem torsje. Chowałem się w cieniu, za leżakiem mamy. Dotykałem szorstkiej tkaniny wypełnionej jej plecami, ale ona tego nie czuła. Być może materiał był za gruby.
Pewnego razu wstała nagle i powiedziała do jakiejś kobiety siedzącej w pobliżu: czy rzuci pani okiem na chłopców? Ja pójdę tylko się przejść, o tam, kawałek, zaraz wracam! Odeszła, nie oglądając się za siebie. Goniłem wzrokiem jej szczupłe plecy aż do momentu, gdy zaczęła dzielić się na kawałeczki, mieszać z fragmentami obcych ciał i już nie wiedziałem, czy to, na co patrzę, to jej szyja, ramię i włosy.
Wróciła, kiedy niebo i morze połączyły się w jeden szary wodospad z błota. Nie była sama, towarzyszył jej jakiś pan w mundurze wojskowym. Przedstawiła nam go, po czym odrzuciła głowę do tyłu i zaśmiała się tym swoim śmiechem skądinąd, rzężąc jak harmonijka. Wybaczyłem jej wtedy wszystko. To, że zniknęła na tak długo, że jest pijana, że obcy mężczyzna o grubych palcach wichrzy mi włosy na głowie, jakby głaskał psa.
– Nie trzeba wspominać o tym ojcu, chłopcy – mówiła potem w drodze powrotnej do naszej kwatery. – To dawny znajomy, wpadliśmy na siebie przypadkiem. Jutro zabiorę was na lody włoskie, dobrze?
Kiedy wróciliśmy do domu, Henio od razu pobiegł do trzeciego pokoju i zamknął za sobą drzwi. Mama zaczęła krzątać się w kuchni, założyła fartuszek w paski. Wyglądała w nim dziwacznie, jakby się przebrała na jakiś występ. – Może ugotuję wam kompotu, Toleczku? – spytała, patrząc prosto na mnie. Jej oczy były jak pęknięte szklanki. Poczułem odpryski szkła pod powiekami, odburknąłem coś i uciekłem z kuchni.
Następnego dnia kończyło się lato. Wstałem i ubrałem się byle jak, pobiegłem do kiosku pod blokiem, bo bardzo mi się chciało oranżady w woreczku. Kiedy wróciłem do domu, zobaczyłem Henia. Stał bez ruchu w drzwiach trzeciego pokoju. Mówił potem, że strużki krwi płynące z klatki piersiowej mamy układały się w regularne wzory na parkiecie w jodełkę. Jakby szły tamtędy mrówki. Chciał podejść i wyjąć nożyk z jej ust, szarpnąć za rękojeść wystającą spomiędzy jej warg. To był jego nożyk. W raporcie z milicji napisali, że ojciec musiał wykraść go w nocy, jak spaliśmy. I że ciosy zadał matce przez sen, a potem ciągnął jej ciało przez cały przedpokój aż do trzeciego pokoju.
Czasem przyjeżdżam popatrzeć na jej grób. Myślę, że jej w nim nie ma wcale albo przynajmniej nie przez cały czas. Nie ma jej też gdzie indziej, bo gdzie indziej tam, to też znaczy tu. Przyjeżdżam i patrzę, zupełnie bez sensu, na jej zdjęcie przyklejone do granitowego nagrobka. Zazwyczaj nie trwa to długo, bo Leszek czeka na mnie w samochodzie. Poza tym, jest to nieprzyjemne.
Tym razem przyjechałem sam. W bramie cmentarza spotkałem Cesię. Ledwo ją poznałem, miała ciemne włosy, bardzo dorosłe ubranie, przerwa między jej jedynkami znacznie się zmniejszyła. Zaprosiłem ją na kawę. Zawahała się przez chwilę, czekały na nią sprawy, ale przyjęła zaproszenie, bo „to przecież ty, Toleczku”.
– Tyle lat! – westchnęła. – Dobrze, że stąd wyjechałeś. Niedawno widziałam Henia. Podszedł do mnie, chyba chciał pożyczyć pieniądze. Udawałam, że go nie znam.
– Chciałbym cię o coś spytać – przerwałem jej, bo Henio mało mnie interesował. – Pamiętasz, jak przychodziłaś do nas się bawić i moja matka mówiła ci, że wystarczy, jeśli kobieta ma dobre nogi i piękne zęby?Cesia wpatrywała się we mnie okrągłymi oczami, znowu miała dziesięć lat.
– Coś mówiła, ale jakby inaczej. Że trzeba mieć piękne zęby i dobre nogi, żeby przeżyć. Bo inne rzeczy nie wystarczą. Chyba coś takiego. Miała wtedy oczy takie jakby popękane w środku i przytulała mnie mocno, tak, że aż bolało. I czuć było od niej nalewkę z pigwy. A wiesz, że ona miała romans z moim tatą? Leciała do niego zawsze, jak ja przychodziłam do was. W końcu mama się dowiedziała i zabroniła mi do was chodzić. A potem… no…
Umilkła i zaczęła popijać swoją kawę po turecku. Była gorąca, chyba poparzyła sobie usta. Nic nie mówiłem, czekałem.
– My wiedzieliśmy z Heniem. I nikomu nie powiedzieliśmy. Że to nie wasz ojciec, tylko ty zabrałeś wtedy w nocy ten nożyk.
Wyłowiłem palcami plaster cytryny z mojej herbaty i ssałem go, dopóki nie wyszła z kawiarni.

Barbara Sinica – jest fotografką i nauczycielką, mieszka w Poznaniu. Angażuje się w działania aktywistyczne. Pisała teksty publicystyczne, m.in dla pisma “Zadra”. W tym roku wzięła udział w połowie Biura Literackiego, jej tekst znalazł się pośród wyróżnionych publikacją w ramach “Premier w sieci” magazynu Biura.

Lilianna Lasocka – absolwentka malarstwa na Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Zajmuje się grafiką i ilustracją. Najbardziej lubi tworzyć krótkie historyjki obrazkowe bez słów. W swojej twórczości poszukuje poezji zawartej w codzienności i zwyczajnym życiu. Inspirują ją ludzie i zwierzęta. Uwielbia filmy i marzy o nakręceniu własnego – ale to może kiedyś.