Agnieszka Kuna – opowiadanie

Ilustrowała: Weronika Węgrzyn

Agnieszka Kuna – opowiadanie

 

Zwyczaje kur – studium przypadku

Po mojemu wszystko zaczęło się od kury. Takiej zwyczajnej, złotopiórej, jak to się mówi na wsi. Kury, co ma znosić jajka, bo taki jej obowiązek, a jak się nie trzyma zasad albo za stara na znoszenie jaj, to szyja na pieniek i do rosołu. Dobry rosół z kury, żółciutki, z oleistymi, przelewającymi się po powierzchni jak soczewki, kroplami tłuszczu. Aromatyczny od świeżych warzyw i lubczyku. Pożywny. Ale kura głupia, jak wszystkie zresztą kury. Bo czego się spodziewać po stworzeniu, którego oczy zajmują więcej miejsca w czaszce niż mózg? Nawet przyzwoitości. Ta dawała każdemu kogutowi. Kręciła złociutkim kuprem, podsuwała się, nóżką niby w ziemi grzebała, ale już okiem na boki i ko, ko, ko – mości się, zachęca. To i wskakiwały po kolei, nawet ten sąsiadowy białas. Nie raz mu nasze koguty łomot spuściły, ale musiała kurka więcej znaczyć niż strach przed miejscowymi, bo tylko hyc przez płot i już był w raju. Rozzuchwalił się, myślał może, że raj tylko dla niego, raz i drugi z dziobem wyskoczył, to mu w końcu nasze pokazały, gdzie jego miejsce. Tuman taki był, jakby się lis na kurczęta zasadził, nic tylko kurz i pióra, i wrzask przeraźliwy. Potem się tak przejmująco cicho zrobiło, rozeszły się nasze, a ten biały, już nie biały, pod płotem został. Podeszła do niego niecnota, szyję ciekawie wyciąga, to z jednej strony, to z drugiej, głową na boki robi, skrzydłem trąca, ale kochanek do flirtu nieskory. Co będzie nad takim leniwym stała? Głowę do góry zadarła, pierś wysadziła do przodu, nastroszyła kuperek i kolebie się dostojnie, do zwycięskich idzie, podsuwa się, nóżką niby w ziemi grzebie, ale już okiem na boki i ko, ko, ko – mości się, zachęca, to i wskakują jeden po drugim. Świeży obłok piór do góry wzlata i miesza się z tymi, co jeszcze nie opadły. I tylko te pióra widziałem, kiedy ręce czyniły co trzeba, przywracały porządek. Zachrzęściło i cisza się znowu zrobiła. Opalona cebula, seler, marchew, pietruszka, wszystko jak zawsze, lubczyk i liście włoskiej kapusty, a rosół mi nie smakował; nawet go świniom nie chciałem dać.   

***

Kiedy skończyłem dwadzieścia osiem lat, pomyślałem, że założę rodzinę, jak wszyscy. Kogoś mi było trzeba, bo matka postanowiła zniedołężnieć. Całkiem nieprzydatni tacy starzy ludzie, jak zużyte sprzęty. Doszło do tego, że jeszcze się miałem nią opiekować, bo nagle siły nie miała prać, gotować, o obejście zadbać. Na to się przecież nie umawiałem. Ani na te rzeczy, które robiła pod pierzyną, kiedy jeszcze była młoda, zielonooka. Myślała wtedy pewnie, że śpię. Nigdy nie spałem. Nie dawał mi zasnąć ten jej zdyszany, charkliwy oddech, który słyszałem przez ścianę, nawet wtedy, gdy naciągałem kołdrę na głowę i z całej siły wciskałem pięści w uszy. Trwałem tak, nie mogąc zapanować nad drżącym, jak w gorączce, ciałem, czasem nawet do rana. Raz jeden, na samym początku, targnięty myślą, że może trzeba ją ratować, uchyliłem drzwi. W wątłej poświacie zobaczyłem jej twarz, której wyraz utrwalił się w pamięci, nieproszony. A przecież mówiła, że zawsze, razem, tylko my, że nic tego nie zmieni. Niedobrze tak nie dotrzymywać umowy. To swojej też nie dotrzymałem – księdza nie było. Ani pogrzebu.

Halinę znałem od dziecka. Brzydka była z tą swoja nogą krótszą jedną od drugiej. Bucior wielki, niezgrabny taki, ortopedyczny nosiła, a i tak kulała, i tak jej kulasa brakowało. I oko miała jakieś nie takie, uciekające. Trudno było zauważyć, bo zwykle w podłogę patrzyła, w ziemię, trawę, powieki półprzymknięte, ale czasem przecież musiała zerknąć do przodu, przeszkodę jakąś ominąć. Lubiłem jej drogę zachodzić. Dwie wielkie, zielone tarcze, z lśniącymi czarnymi środkami zwieszały się na króciutką, jak uderzenie skrzydeł motyla, chwilę, żeby równie szybko umknąć. To wtedy wypatrzyłem, że jedna tarcza nie na wprost, ale jakby lekko do boku, jakby za czymś niedoścignionym wypatrywała. Usta tylko ładne miała, czerwone, skóra ciasno na wypukłościach napięta, błyszczące jak dojrzała malina. Wziąłem ją sobie za żonę, bo pracowita była i nie rozbudzała niczyich pragnień. Wiedziała, o co chodzi, znała zasady, trzymała się umowy. Dobrze jej ze mną było. Do tamtego wieczoru, kiedy ją na tańce zabrałem. Nie żebym tańcować chciał, ale pośmiać mi się było trzeba, a ona tak udacznie tym butem przytupywała, tak się kiwała na boki, za rytmem próbując nadążyć. I bioderko na prawo, raz! No istna cyrkówka! A potem zagrali wolniejsze. Skąd u takiej kuternogi pomysł, że obdarzy ją kto uczuciem innym niż litość do spółki z obrzydzeniem? Powinna była wiedzieć, na co zasługuje. Rozjątrzyło mnie to ciało nagle lgnące i usta napuchnięte, wilgotne, rozchylone. Tamta kura mi przed oczami stanęła. Za rękę porwałem, że niby do domu. Prawie biegła, kuśtykając, nie zdejmując uśmiechu z twarzy, patrząc, po raz pierwszy, patrząc prawie odważnie, na wprost, na mnie. Głupia sobie wyobrażała. Dopiero gdy o drzewo oparłem, żeby uciszyć w swoje usta dojrzałe maliny wziąłem, ręce szczelnie nad obojczykami zaplotłem, kciukami nasłuchując słabnącego pulsu, zrozumiała i jedna zielona tarcza w bok odpłynęła za czymś niedoścignionym. Zachrzęściło jak wtedy. Nawet się zdziwiłem. Do dzisiaj nie wiem, na co jej to było? Ślepić za niedoścignionym – zgubna fanaberia.       

Zanim znalazłem się tu, gdzie się znalazłem, były jeszcze jakieś Małgorzaty, Danuty, Barbary, Anny, Elżbiety, Lucyny (kto by tam zresztą pamiętał, kto zliczył) – każda na swój sposób okazująca niewdzięczność, łamiąca zasady, wszystkie jak te durne ptaki, przez które rosół przestał mi smakować.

Teraz dużo rysuję. Przeważnie kury. Nie, nie dali mi ołówków, kredek ani nawet papieru – wiadomo, żadnych, przedmiotów, które by można wykorzystać. Tacy zapobiegliwi. Rysuję kredą, na ścianie. Bardzo praktyczne, bo co można zrobić miękką kredą oprócz mazania po ścianach? Ten cwaniak (tak o sobie myśli) w białym chałacie, białowłosy lekarz, co się mną zajmuje, mówi, że moje bohomazy pozwalają mu zrozumieć, dotrzeć do źródła, ułożyć plan terapii. Przecież każdego da się przywrócić społeczeństwu, każdemu należy dać szansę – tak mówi. Goń, goń, białasie swoją złotopiórkę, a ja się spokojnie zanurzę w sen, który każdej nocy do mnie wraca. Odłamek zielonego szkła, jakimś cudem tkwiący w jednym z kawałków kredy, teraz ukryty w szczelinie między ścianą a podłogą, spokojnie czeka na swoją wielką chwilę. 

***

Ognisko płonie wesołym ogniem. Jesteśmy w sześcioro, dzieciaki z sąsiedztwa. Kucamy blisko, grzejąc zmarznięte dłonie. Ja najbliżej. Lubię patrzeć na płomienie, lubię buchający z nich żar. Znaleźliśmy lalkę w opuszczonej żwirowni. Zrobili tam dzikie wysypisko, raj dla takich jak my, poszukiwaczy przygód. Lalka jest naga, bez jednego oka, połowy włosów i prawej stopy. Spodobała się starszym chłopakom, bo ktoś flamastrem dorysował jej cycki i cipę między nogami. Dlatego ją wzięli. Nie wiem dokładnie, co to cipa, ale nie lubię sposobu w jaki starsze chłopaki wypowiadają to słowo. Oglądają lalkę z każdej strony, rozkładają jej plastikowe uda na boki, uśmiechając się jakoś tak lepko. Pokazują sobie gest, którego nie rozumiem. Uciekam spojrzeniem. Robi mi się nieprzyjemnie gorąco. Nagle lalka wydaje mi się brudna. Nie chciałbym jej dotykać. Patrzę w ogień, w strzeliste płomienie i wiem, co należy zrobić. Wybrakowane włosy zajmują się jeszcze w locie, tworząc świetlistą łunę niczym ogon komety. Skwierczą i śmierdzą jak opalana kura. Reszta nie poddaje się tak łatwo. Objęte jęzorami ognia truchło rozdęło się, napęczniało, by po chwili, jak przekłuty balon, wypuścić z sykiem powietrze. Już zaczyna się kurczyć, zapadać do wnętrza. Gumowa twarz skapuje wielkimi kroplami. Z popiołu zezuje na mnie szklane, zielone oko.

 

Agnieszka Kuna – autorka krótkich form prozatorskich. Publikowała w Magazynie “Wizje” i “Fabulariach” . Obserwatorka rzeczywistości, uważnie wsłuchująca się w emocje. Ceni niebanalne opowieści, zaskakujące formą i językiem. Nieuleczalnie zarażona bakcylem pisania.

Weronika Węgrzyn – mieszka i tworzy w Warszawie, ale w wolnych chwilach często ucieka do natury. Jest studentką grafiki stołecznej ASP, a prywatnie miłośniczką gotowania oraz tatuażu. Inspiruje się popkulturą, historią sztuki oraz grzybami. Lubuje się w grafice warsztatowej oraz działaniach intermedialnych.