Agnieszka Kuna – jedno opowiadanie

Ilustrował: Konrad Rószkowski

Tuczenie gęsi

Patrzyłem na nie, groźnie posykujące, białe ptaki o długich szyjach i pomarańczowych dziobach. Gęsi. Chodząc, bujały się na boki, jakby nie dawały rady udźwignąć własnych brzuchów. Przede mną rozciągał się biały, falujący dywan. Przemysłowa hodowla, podzielona na wiele zagród. W jednych gęsi znosiły jajka, w innych skubano je prawie do gołej skóry. Wraz z piórami traciły piękno i majestat. Przestawały być ptakami – stawały się drobiem. Gęsi na jajka i pióra swobodnie spacerowały w swoich zagrodach, siadały na grzędach, piły wodę, dziobały zieleninę lub ziarna z karmideł. Ale były tam też takie, które nie miały wybiegów – gęsi na wątroby. Zamknięte w klatkach, podłączone do plastikowych rur, z których tłoczono im, prosto do gardła, jedzenie. Karma przeciskająca się przez przewody, wprawiała tworzywo w miarowe pulsowanie. Góra, dół, góra, dół, góra, dół. Tak samo pulsowały przełyki ptaków i ich wytrzeszczone oczy, od których uciekałem wzrokiem. Większość leżała na otłuszczonych bokach, ale jedna szarpała rozpaczliwie szyją, próbując się uwolnić. Rura nie puszczała, była głęboko zakotwiczona. Po wielu próbach gęś osłabła, położyła się jak pozostałe. Pomyślałem, że się poddała. Nie doceniłem jej determinacji, bo gdy tylko nabrała sił, podjęła walkę na nowo, starając się wyszarpnąć uwięź na zmianę: szyją, nogą, skrzydłem. Przewracała się, wstawała, znów się przewracała. W końcu zaczęła dreptać, zataczając coraz szersze kręgi, aż dotarła do ściany boksu. Zatrzymała się. Bam – odbita głowa zachwiała się na długiej szyi. I znowu, i znowu. Bam, bam, bam. Blacha rezonowała, odpowiadając metalicznym echem. Pozostałe gęsi poderwały się na nogi, bezskutecznie próbując rozłożyć skrzydła. Tłukły nimi na oślep, aż wirujące pióra przesłoniły widok. Kiedy pierze opadło, ptaki stały zbite w gromadkę, jak najdalej od miejsca, w którym rozgrywała się scena. Przewody naprężyły się, powietrze stężało, blacha miarowo szczękała, do mokrej plamy przylepiały się białe puszki, śpiesznie nasiąkające purpurą. Chciałem to zatrzymać i nie mogłem. Czułem, że robi mi się za ciasno w sobie, jakbym puchł od środka. Gardło zaciskało się w skurczach, brakowało powietrza. Zamknąłem oczy, ale obraz już zdążył utrwalić się na wewnętrznej stronie powiek.

***

Ze snu wyrwało mnie łomotanie do drzwi. Gwałtowne, jakby ktoś po drugiej stronie nie rozumiał, skąd pomysł, żeby zamykać je na noc, jakim prawem!? Nieprzytomny usiadłem na łóżku. Obok, na drugim, głośno płakał młodszy brat. Powoli zacząłem rejestrować rzeczywistość. Za oknem ciemność rozpraszała samotna lampa, zwielokrotniona w strużkach deszczu spływających po szybie. Wiatr szarpał nagimi gałęziami drzewa. Łomotanie wzmogło się. Przez szparę pod drzwiami wsączyło się światło. Z pokoju rodziców docierały odgłosy wstawania. Wreszcie ojciec, szurając kapciami, podszedł do wejścia.

– Kto tam? Na litość boską, jest środek nocy!

– Otwierać! Milicja!

Usłyszałem jednoczesny zgrzyt zwalnianego zamka i przerażony krzyk matki.

– Stasiu nie otwieraj! Tamte ulotki!

– Uspokój się! Jak nie otworzę, wywalą nam drzwi. Będzie dobrze.

Nie było. We trzech wpadli do mieszkania i zaczęli okładać ojca pałkami. Zatoczył się i upadł. W ruch poszły podkute, wyglądające na wojskowe, buciory. Matka krzyczała histerycznie, próbując uspokoić jeszcze głośniej drącego się brata. Bez zastanowienia rzuciłem się na najbliższego napastnika, z furią okładając go ośmioletnimi pięściami. Odwrócił się, jedną ręką złapał mnie w pół, podniósł w górę jak mały tobołek. Zawahał się, po czym odstawił na podłogę, trzymając na odległość ramienia. Gdy tylko dotknąłem ziemi, ponowiłem atak, wściekłe tłukąc powietrze. Śmiał się, widząc moje wysiłki, a kiedy się zmęczyłem, popchnął w stronę matki.

***

– Paweł, dlaczego oni nie reagują? Przecież to policja! Mają chronić!

– Myślisz, że rozumiem? Nie rozumiem! Tak samo jak ty! Najgorsze, że tak już było. Bardzo podobnie. 

– Nie stójmy tak! Coś zróbmy! Powinniśmy…

– Co powinniśmy? Widzisz, jak oni wyglądają? To dziki tłum! Rozdeptaliby nas jak robaki. Ci niby stróże prawa stoją i niczego nie widzą. Lepiej stąd chodźmy.

– Ale…

– Anka, chodźmy stąd! Nic nie poradzisz.

Odeszliśmy kilka przecznic, mimo to wyraźnie słyszałem nienawistną melodię zbiorowego głosu, zwierzęcy ryk skandowanych przez setki gardeł, porażających wymową haseł. Przed oczami miałem ich wygrażające, zaciśnięte pięści, podkute buty na nogach, naprężone mięśnie, twarze wykrzywione, poczerwieniałe z wysiłku, drobinki śliny wystrzeliwanej z rozwartych krzykiem ust.

***

Spacerowałem samotnie nad rzeką, już po zmroku. Pełnia księżyca rozciągnęła się w sfalowanej wodzie, podzieliła na migoczące drobinki srebra. Goniłem je wzrokiem, mając wrażenie, że oto patrzę na jakiś magiczny akt, radosny taniec świetlików. Z rozmyślań wyrwał mnie trzask łamanej gałęzi i tupot wielu stóp. Zatrzymałem się w cieniu. Po chwili ich zobaczyłem: drobny mężczyzna i kilku osiłków. Dopadli go pod mostem. Tłukli metodycznie, jak worek, a on tylko skulił się, zasłaniając ramionami głowę. Czas spowolnił, obrazy, dźwięki docierały do mnie, jak zza grubej ściany, odrealnione. Na podniebieniu osadził się kwaśny posmak. Zacisnąłem pięści.

– Starczy! – warknął jeden.

Rozgrzane towarzystwo niechętnie odstępowało od leżącego. Najbardziej rozjuszony, na odchodne, z rozmachem wymierzył kopniaka. Nie trafił, chciał poprawić.

– Powiedziałem, że starczy! Sto czterdzieści osiem KK chcesz zaliczyć? Za tego brudasa?

Nie pamiętam, jak wróciłem do domu. Po drodze kupiłem butelkę wódki. Wypiłem kilkoma haustami więcej niż połowę. Zazwyczaj stroniącemu od alkoholu wystarczyło. Chyba tylko siłą woli wczołgałem się do łóżka. Śnił mi się ojciec. Stał nieopodal, taki, jakiego pamiętałem z dzieciństwa. Chciałem do niego podbiec, przytulić, ale ciągle odbijałem się od dzielącej nas, niewidzialnej bariery. W uszach huczało ciśnienie i coś jeszcze, jakiś narastający, natrętny głos, wyszarpujący mnie siłą z otchłani snu. Nieznacznie uchyliłem powieki. Światło wdarło się pod nie drapieżnie. Unikając przykrego doznania, przetoczyłem się na bok. Żołądek wykonał salto, z impetem wyrzucając zawartość. Torsje nawracały falami. Wyrzygiwałem z siebie truciznę.

Manipulacja i kłamstwa, bezpardonowa walka, obietnice bez pokrycia, gra na najniższych instynktach, potrzebach z podstawy piramidy. Rozniecanie, podsycanie strachu przed każdą innością, przed wszystkim, co nieoswojone. Przemoc, gwałt, bezsilność, strach. Demagogia. Socjotechniczna papka. Tuczenie gęsi. Odkładam gazetę i zatrzymuję wzrok na ogniu roztańczonym w kominku. Szukam ukojenia. Płomienie hipnotyzują jak zawsze, zniewalają znajomo. Wpatruję się w rozżarzone serce ognia, jasne i pulsujące, jak oko smoka. Jest w tym pierwotne piękno i moc, teraz okiełznana, zamknięta w przestrzeni paleniska, ale gdyby tylko zwrócić płomieniom wolność, pognałyby bez wahania po lakierowanej podłodze ku zwiewnym firankom, ku regałom z książkami, ku miękkiej kanapie. Nie wzgardziłyby organicznym pokarmem, nie oszczędziły tego, który powołał je do życia z zapałki przyłożonej do równo ułożonych szczap drewna w kominku. Bez wahania otwieram drzwiczki i wrzucam gazetę. W locie zaczyna płonąć i płonie żywo, i gwałtownie. Fala ciepła unosi palący się strzęp, aż zostaną z niego czarne skrętki sadzy, osiadające gęsto na szybie. Dym błękitnymi smużkami ucieka do przewodu kominowego.

Nienawiść podstępnie wypełnia życie i rodzi strach. Znów czuję jego kwaśny posmak na podniebieniu. Jest wszędzie, oblepia bruki, mury, drzewa, ludzi, wszystkie stworzenia, niebo oblepia, cuchnie. Ja cuchnę. Nozdrza, w głąb czaszki, oczy wilgotne, do gardła płynie i łykam go łykam, gęś podłączona do rury. Naczynia połączone – oko, ucho, gardło, nos, gęś, rura. Widziałem, w telewizji może, kiedyś, nie pamiętam. Teraz nie. Teraz za dużo strachu. Twarze wykrzywione agresją, szeroko wsparci na nogach, krótkie karki, węzły muskułów gotowych do ataku. Żółty opar nienawiści snuje się z ekranów, gazet, eteru. Zamykam oczy, uszy, gardło, nos – naczynia połączone. Ale i tak czuję, i tak wiem. Uciekam. Ciągle uciekam, zostawiam na zatracenie. Błąkam się po mieście, bez celu, zmieniam kierunek, co rusz oglądam się za siebie. Łykam coraz szybciej, łapię powietrze. W głowie wiruje od braku tlenu, zataczam się. Ludzie rozpierzchają się jak ptaki wyczuwające zagrożenie, fale ustępujące przed kadłubem, skiby ziemi odrzucanej na boki przez napierający lemiesz. Na twarzach woskowe maski, puste oczodoły. A we mnie rozrasta się, pączkuje na wszystkie strony, naczynia połączone, oko, ucho, gardło, nos. Sączy się, kapie, płynie, tryska, z każdego otworu, nie mogę oddychać. Dusi mnie. Strach. Padam na kolana, na środku chodnika, tłukę pięściami o bruk, ostre kamienie wbijają się w skórę, w pustkę, w otchłań lecę, łopocząc ramionami jak ptak czarny, jak skrawek szmaty nadpalonej, gnanej wiatrem po pustkowiu. Wiatr igra ze mną, wiruje, rzuca na strony, aż się zmęczy, aż przestanie go bawić strzęp ludzki. Powoli mija. Świeże powietrze głaszcze nos, gardło, oko, ucho. Komórki ciała przegrupowują się, wracają na właściwe miejsca. Mozolnie wlokę się do siebie.

To się zdarza coraz częściej. Nadchodzi znienacka. Lont odpalają z pozoru błahe powody: kolejne kłamstwo, jakieś wspomnienie, podkute buty, węzły muskułów, bezkarne łamanie prawa. Każda komórka mojego ciała jest jak radar, jak światłoczuły materiał, eksponowany na słońce w zenicie. Bombardują słowa, zdarzenia, demony zbudzone duszącym oparem zajadłości ostrzą dzioby i pazury. Stąpam po ruchomych piaskach, które kiedyś były solidną konstrukcją, przez lata wznoszoną budowlą. Czuję, widzę, słyszę, jak szeleści, chrzęści, jak się osypuje. Każde ziarenko osobno. Brak spoiwa. Ja sam jestem z ziarenek piasku. Absorbowałem i zlepiałem, utwardzałem się jak beton. Byłem doskonałym betonem. Ale wystarczyła jedna rysa, jedno pęknięcie, które wypełniło się płynnym strachem. Strach zastygł, stężał, zaczął rozsadzać. Czuję, widzę, słyszę, jak szeleści, chrzęści, jak się osypuje. Każde ziarenko osobno. Brak spoiwa.

Rozlega się w głowie, niesie się echem, to cichnie, to głośnieje – natarczywy GŁOS. Znam go, wiem kim jest. Nawołuje mnie, wzywa, wdzięczy się, wabi jak namiętna kochanka. Zaprasza w swoje ramiona, kusi tajemniczym pięknem, obietnicą oczyszczenia, zapomnienia. Obietnicą wolności.

Ja jestem Ignis, Eldur, Ogń. Pierwotne piękno i czystość. Raj przetrwania i piekło zniszczenia. Gwałtowność i bezwzględna siła. Obejmuję pieszczotliwie rozpalonymi ramionami. Zachłannie i zazdrośnie biorę w posiadanie. Osaczam. Delikatnie muskam i cofam się zlękniony, by w kolejnej sekundzie rozpuścić gorejące języki w namiętnym tańcu, w szaleńczej galopadzie. Ciało mi oddane dotykiem zmieniam w płynne złoto. W moich objęciach błyszczy się, mieni, jaśnieje i eksploduje jak supernowa, strzelając w przestrzeń mgławicą iskier. Akt doskonały, jedyny, całopalny. I tylko popiół z wypalonej gwiazdy, pierwotna materia kosmosu, z której powstała i w którą się obraca. Spalam, by żyć, żyję, by spalać. Nie zatrzymuję się, biegnę dalej, szukam kolejnych kochanków, ciał oddanych na miłosne zatracenie. Niecierpliwe moje ramiona, języki, nienasycone serce, tętniące gwałtownie. Gdzie jesteś? Gdzie się ukrywasz? Zaznaj słodkiego zniewolenia, hipnotycznego pulsowania światła. Poddaj się świętemu rytuałowi oczyszczenia. Spójrz w oko smoka. Ja jestem Ignis, Eldur, Ogń. Błogosławiony i przeklęty.

Słyszę twój głos. Jestem gotowy. Trzeba, żeby wiedzieli, żeby zobaczyli, jak gęś uwalnia się od rury. Rozpuszczalnik i od jednej zapałki. Życia najmniej pragną ci, którzy czują najwięcej. Płonę.

 

Agnieszka Kuna – autorka krótkich form prozatorskich. Publikowała w „Wizjach” i „Fabulariach”. Obserwatorka rzeczywistości. Uważnie wsłuchująca się w emocje. Ceni niebanalne opowieści, zaskakujące formą i językiem. Nieuleczalnie zarażona bakcylem pisania.

Konrad Rószkowski – multidyscyplinarny grafik z Gdańska, z zacięciem do czerni, minimalizmu i typografii. Aktualnie student ASP oraz właściciel studia graficznego ROCHE. Gdy znajduje wolną chwilę, patrzy w gwiazdy i marzy, by ruszyć w kosmos.