Adrian Krysiak – opowiadanie

Ilustrował: Jacek Vasina

Adrian Krysiak – opowiadanie

 

Blaga. Historia prawdziwa

Na początku była nicość, kobiecy głos i swoiste rozedrganie.

Nicość sama w sobie nie była zbyt zajmująca, raczej drażniła niedopowiedzeniem. W tej nicości usłyszałem jednak kobiecy głos, z jednej strony podejrzanie dobrze ustawiony i bardzo profesjonalny, z drugiej zaś nieco histeryczny na peryferiach, jakby jego właścicielka momentami nie była w stanie pohamować buzujących emocji, głównie wzruszenia.

— Panie Tomaszu, przede wszystkim chciałam panu serdecznie pogratulować i podziękować w imieniu swoim i wszystkich rodaków. To wielki dzień dla polskiej literatury. To wielki dzień dla Polski. Wszyscy jesteśmy z pana bardzo dumni. Polak — to brzmi dumnie, dzięki panu, dzisiaj dzięki panu. Dziękujemy. Wybitny pisarz, to takie ekscytujące.

Tłum zaczął wiwatować, ona natomiast chrząknęła znacząco i wykonała niedookreślony gest, jak gdyby sugerowała, że pora salwować się ucieczką oraz że przechowa mnie u siebie w mieszkaniu, dopóki cały ten raban się nie uspokoi. Widząc moje niezdecydowanie i brak reakcji, wzruszyła jednak ramionami i kontynuowała zawzięcie.

— W uzasadnieniu komisja napisała: „Za awangardowy styl i wyznaczanie nowych kierunków w rozwoju dramatopisarstwa”. Jak się pan z tym czuje?

To, rzecz jasna, nie był komentarz na gorąco, wszystko miałem odpowiednio przemyślane i poukładane, całe życie przygotowywałem się do tej chwili, wszystkie te bezsenne noce i bezrefleksyjnie wykonywane czynności, wyuczone automatyzmy, żeby się nie zaciąć, nie potknąć, żeby nie poderżnąć sobie gardła, nie skoczyć w przepaść.

— Jestem doprawdy zaszczycony. Literacki Nobel to, jak wiemy, dowód najwyższego uznania. Ktoś mógłby powiedzieć, że teraz wreszcie stoję w jednej linii z Pirandellem, Beckettem, Handkem i Pinterem, naprawdę jestem poruszony do głębi. Przede wszystkim jednak chciałbym podziękować wszystkim, którzy we mnie wierzyli, również w nie najlepszym dla mnie okresie, gdy musiałem…

No i oczywiście akurat teraz musiał zadzwonić telefon. Oczekiwałem sam nie wiem kogo (kogoś ważnego, bez dwóch zdań, przy takiej sposobności!), więc nie miałem wyjścia — trzeba było odebrać. Rzuciłem mojej rozmówczyni porozumiewawcze spojrzenie i powiedziałem:

— O, przepraszam. To pewnie Olga. Sama pani rozumie — przyjaźnimy się. Słyszałem, że też miała spore szanse, ale niestety — wygrał lepszy.

Już, już miałem połączyć się z bardzo ważną osobą (pewnie rzeczywiście Olgą, która też przecież miała spore szanse, ale niestety — wygrał lepszy), lecz w tym samym momencie tak wyczekiwany dźwięk dzwonka telefonu przeszedł w tak irytujący dźwięk dzwonka telefonu, tym razem prawdziwego. Obudziłem się, poderwałem i odruchowo sięgnąłem po komórkę.

Nie mam pojęcia, co do mnie mówiono, wiem tylko, że odpowiadałem machinalnie, ledwo rejestrując słowa rozmówcy:

— Tak, słucham… Tak, wiem, wiem, że zalegam… Trzy miesiące? Myślałem, że dwa… W ciągu dwóch tygodni ureguluję. No, może trzech… Oczywiście, mam świadomość, ale właśnie trafiło mi się bardzo intratne zlecenie… No, intratne. W sensie zyskowne. Dużo pieniędzy. Czynsz… Tak, wiem, nogi z… wiem, wiem. Przepraszam, mam kogoś innego na linii, to w sprawie tego zlecenia, muszę kończyć, do widzenia.

Mimo iż w swojej głowie nadal skromnie przyjmowałem gratulacje i z pokorą wsłuchiwałem się w zasłużone przecież laudacje, odgrywając przy tym rolę liberalnej ironistki od Rorty’ego, trzy fakty na raz dotarły do mojej świadomości. Trzy złe wiadomości od Tomka dla Tomka. Po pierwsze, zalegałem z czynszem. Cholernie zalegałem, tak że lepiej i bezpieczniej było może uciec do Meksyku niż liczyć na spłatę długu. Po drugie, jak nie zapłacę, to nogi z dupy i sprawa w sądzie. Chyba że nie będą chcieli angażować w to sądu, wtedy tylko nogi z dupy. Jak by nie było, groziło mi poważne ograniczenie mobilności, na co moje dynamiczne usposobienie nie mogło przystać. Po trzecie, bezczelnie skłamałem w sprawie zlecenia. Prawda jest taka, że nie miałem absolutnie żadnych propozycji. Moja ostatnia sztuka, chociaż bardzo ambitna w formie i rewolucyjna w treści (zasadnicza idea zasadzała się na przeniesieniu mariażu „Jakuba von Guntena” oraz „Moby Dicka” trzysta lat w przyszłość, całość w estetyce już to wodewilu, już baletu triadycznego Oskara Schlemmera), nie znalazła zainteresowania w środowisku teatralnym. Potrzebowałem pracy. Teraz, zaraz, już.

Wiedziałem, że tym razem nawet Klaudia nie pomoże, choć przecież zdarzało jej się wyciągać mnie z gorszych tarapatów, jak wtedy, gdy… Zresztą nieważne. Domyślałem się, że pewnie siedzi akurat w laboratorium i hoduje te swoje rośliny o odstręczających łacińskich nazwach, ewentualnie uwodzi którąś ze studentek. Albo, albo. Nie ma sprawiedliwości, pomyślałem. Ona romansuje ze studentkami, a mnie chcą okaleczyć. Ja tu walczę o przetrwanie i zachowanie integralności cielesnej, a ona w najlepsze kolekcjonuje numery telefonów, chodzi na randki i przesadza rzodkiewnika pospolitego. Nie ma sprawiedliwości.

Dzwonek telefonu, choć to chwyt ograny, rozległ się po raz kolejny.

Pomyślałem, że to znowu oni, może zapomnieli o jakimś co bardziej pikantnym szczególe, który mocniej niż inne trafi do mojej już i tak nadwyrężonej wyobraźni, jakbym nie zdążył jeszcze odmalować w myślach wizji własnego ciała poddawanego najbardziej wymyślnym formom tortur.

Słyszałem już, że skończę na wózku, w kostnicy, na sali operacyjnej, w Wiśle, na Powązkach, w lesie, pod mostem, w rzeźni jako wyrób kiełbasopodobny i na planie najnowszej komedii romantycznej. Jeśli chodzi o interesujące sposoby deformacji ciała i ducha, to możecie mnie uznać za prawdziwego znawcę, konesera turpistycznych rewelacji. Odkąd rozpocząłem, przepraszam za wyrażenie, karierę literacką, stałem się kolekcjonerem inwektyw i gróźb karalnych, urzekających nie tyle pomysłowością, co plastycznością obrazu oraz obcesowością i zajadłością przekazu.

Zrezygnowany, wręcz zdesperowany, a przez to niebezpieczny (głównie dla samego siebie), odebrałem i wysyczałem do słuchawki.

— Wiecie co, mam dość. Najlepiej zabijcie mnie od razu, oszczędzicie mi trudu i wydatków. Porządny sznur nie jest tani.

Po drugiej stronie nie usłyszałem jednak charkotliwego chichotu (mam szczęście do prześladowców, którzy chichoczą charkotliwie) lecz rozlazły głos z naddatkiem entuzjazmu. On nie mówił, on skandował.

— Cześć, przyjacielu. Nazywam się Radek.

„Mam na imię Radek” — poprawiłem ćwoka w myślach.

— Dzwonię do ciebie, przyjacielu, w sprawie pracy.

Już miałem odpowiedzieć, że nie poszukuję pracownika, a na garnki najnowszej generacji czy inteligentny odkurzacz mnie nie stać, ale zrozumiałem, że to nie ja mam zatrudniać, tylko w końcu to ktoś chce mnie zatrudnić. „Tomek” i „praca” — cóż za ezoteryczne połączenie. „Tomek” i „praca” — ależ ekscentryzm. Starałem się jednak, rzecz jasna, nie okazywać zbytniej ekscytacji.

— Aha. Co to za zlecenie? Bo zajęty bardzo jestem.

— Wiem, wiem, ale posłuchaj, mam zajebisty pomysł.

Nie lubię tego słowa, tylko pieprzeni parweniusze go używają.

— Mam za-je-bi-sty pomysł na podcast.

Tutaj się zgubiłem.

— Na kogo przepraszam?

— Na podcast. Takie radio, tylko że w internecie.

Musiałem się upewnić, czy to nie żart.

— Czy to jakiś żart?

— Posłuchaj, wysłuchaj, przyjacielu. Robię w podcastach. Takim didżejem internetów jestem. Deal jest taki: docieramy do szerokich mas, zapewniamy rozrywkę na nie najwyższym poziomie, zgarniamy hajs, wciągamy kokę, życie to jedna wielka impreza, dziewczyny, alkohol, tęcza grawitacji, te sprawy, rozumiesz.

Nic nie rozumiałem, mimo to postanowiłem się upewnić, czy naprawdę nie rozumiałem, czy tylko mi się wydawało, że nie rozumiałem.

— A jaki masz pomysł na ten swój… podcast… przyjacielu?

Och, jak szybko pożałowałem tego pytania.

— Stary, kurwa, słuchaj, jaka leci petarda. Mój pomysł to zatrudnić ciebie, ziomeczku.

W jakim języku mówi ten troglodyta? Niestety, mój nowy przyjaciel postanowił kontynuować.

— Bo ja, rozumiesz, jestem wielkim fanem twojej twórczości.

I tutaj, nie powiem, rozpromieniłem się. Oczywiście, sprawiał wrażenie debila, ale widocznie jakaś iskierka intelektu się w nim tliła. Postanowiłem wydobyć to głęboko skrywane piękno ducha na powierzchnię. Musiałem się jednak upewnić, z takimi to nigdy nic nie wiadomo.

— Ale tak bardziej „Prolog do Henryka VIII” czy „Czasy zmierzchu i rozpaczy”?

No i rozwiał moje obawy.

— Tak bardziej to reklama parówek. Z tym dżinglem takim śmiesznym. „O-oo-ooo-oooo PARÓWKA!” Zajebiście to rozkminiłeś, koleś. Zostaje w głowie na lata.

Mnie w tym momencie też już wszystko latało. Na stójkę nie mogłem liczyć przez najbliższe trzy tygodnie. Jako świeżo upieczony impotent zapłakałem, albo raczej, co lepiej oddaje dynamikę tego, co się działo — załkałem. I czy on musi dodawać wyrazy po przecinku? — zapytywałem sam siebie przez łzy. Czy ta choroba ma jakąś nazwę? Nie wiedziałem, z jakiej planety pochodził ten facet, ale na pewno nie wybrałbym się tam na wakacje. Szczerze, to bałbym się tam wpaść choćby i przejazdem. Ten zaś, jakby nigdy nic, ignorując moją rozpacz bezdenną, kontynuował wywód.

— Chodzi o to, że ty coś piszesz, my z tego robimy podcast, zgarniamy kasę i rozstajemy się w zgodzie. Co ty na to?

Nie mam pojęcia, co mnie tknęło. Powinienem był się rozłączyć i znieczulić na zapomnienie, ale nie, wścibski Tomeczek musiał ciągnąć tę paranoję.

— Ale jak by to miało wyglądać, ten… podcast cały?

— Badania amerykańskich naukowców pokazują, że najlepiej sprzedaje się krew, przemoc i seks. My chcemy iść głównie w przemoc i seks, krew możesz sobie darować. Ale tak w ogóle to płyny ustrojowe mile widziane. Do tego strzelaniny, pościgi, rany cięte i kłute, wszystko na ostro, bez znieczulenia, kolego.

Wiedziałem, że za chwilę albo się porzygam, albo dostanę udaru. Postanowiłem nie ryzykować.

— To ja się może zastanowię. I oddzwonię.

Wydaje mi się, że próbował zaprotestować, lecz ja, nie czekając na odpowiedź i ciąg dalszy jego logorei, rozłączyłem się. Oczywiście nie miałem zamiaru oddzwaniać. No i nie napisałem nigdy scenariusza do żadnej reklamy, zwłaszcza parówek. Przez większą część czasu jestem wegetarianinem. Skąd on to wytrzasnął? W ogóle — co za żenujący pomysł, pisać dla radia w internecie. Jakby samo radio-radio nie wystarczyło. To już chyba wolę, żeby mi grożono kalectwem. Jeszcze jeden telefon i przysięgam, że rzucę się pod pociąg. Oddychaj, oddychaj głęboko.

Aż podskoczyłem na dobrze sobie znany odgłos. Dobra, najpierw odbiorę, a później się rzucę — pomyślałem. A nuż kogoś zainspirował mój „Król Lear dwadzieścia lat później” i właśnie chcą zaproponować mi współpracę? Już przybierałem najlepszy tembr głosu, już się pyszniłem perspektywą prestiżu. Niestety, to tylko Klaudia.

— Tomek, gdzie ty się podziewasz? Twoja matka do mnie dzwoniła. Ojciec miał zawał, najprawdopodobniej nie dożyje do jutra.

Klaudia ma tę irytującą manierę, że zawsze przerywa żart w najbardziej nieodpowiednim momencie, jak gdyby żart sam w sobie był żartem. Zamiast poczekać, aż mój mózg przetworzy szokującą informację, ona wypaliła:

— Żartowałam. Co słychać? Bo u mnie tylko Zuzę było słychać. Jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

Wyobraziłem sobie, że puszcza do mnie oko, ale w ogóle nie wyglądało to zawadiacko, raczej przypominało tik nerwowy. Klaudia, moja najlepsza przyjaciółka, w mojej głowie zawsze cierpiała na połączenie zespołu płata czołowego i zespołu Tourette’a.

Słabym głosem, gasnącym z każdą głoską, zdołałem zapytać, gdzie jest.

— Gdzie jesteś?

— W pracy, jak zwykle. Łączę przyjemne z pożytecznym. Rośliny wolno rosną, więc w przerwach mogę się rozerwać.

Chyba piła.

— Coś tam też dziabnęłam w międzyczasie. A ty co taki udręczony? Ze starym wszystko w porządku, nie przejmuj się.

Cicho, bardzo cicho, najciszej jak potrafiłem, zakomunikowałem jej, co następuje:

— Dostałem propozycję pracy.

Nie zareagowała wspierająco. Zaczęła od parsknięcia.

— Bez kitu. Ktoś kupił te twoje dziwne sztuki?

— Nie, to oferta… innego typu.

Nie wiem, czy wspominałem, ale kolejnym immanentnym przejawem jej osobowości jest odhamowanie seksualne, które rzecz jasna prędzej czy później musiało dać o sobie znać. Toteż zapytała:

— Puszczał się będziesz?

— Nie no, daj spokój, gdzie ja. Podcast miałbym pisać.

Po tych słowach nastąpiła złowieszcza cisza. Myślałem, że coś przerwało połączenie, ale nie — wyciszyła dźwięk.

— Klaudia, jesteś tam?

Po jakichś piętnastu sekundach, wystarczających na kilka głębszych wdechów, usłyszałem:

— Sorry, ale duszę się ze śmiechu.

Po czym dodała, tym razem zupełnie serio, z pewnym wręcz zatroskaniem w głosie:

— Tomek, podpisywałeś coś?

— Nie, na razie się zastanawiam i rozważam różne opcje.

Tak naprawdę to się nie zastanawiałem, traktowałem całość jako dość zabawną anegdotę, którą opowiem przy okazji swojej pierwszej teatralnej premiery. Chciałem jednak wybadać grunt, a Klaudia, musicie wiedzieć, to niezastąpione źródło do wybadania gruntu, ponieważ posiada więcej tak zwanego „życiowego” doświadczenia, no i jest absolutnie zdemoralizowana. Absolutnie zdemoralizowana Klaudia zapytała:

— Ty wiesz w ogóle, co to jest podcast?

— No takie radio w internecie.

— Tomek, błagam, nie rozbawiaj mnie, bo mi menopauza przyspiesza. Pamiętasz, jak mówiłeś, że Coelho to grafoman, a „Pięćdziesiąt twarzy Greya” to zwiastun upadku cywilizacji Zachodu?

— Pamiętam, oczywiście, że pamiętam. I podtrzymuję.

— Dobra, to teraz się trzymaj. Wyobraź sobie, że podcast to to samo, tylko momentami gorsze. Syf, rozumiesz? A według twojej nomenklatury — cóż, też „syf”.

W to nie mogłem wprost uwierzyć. Nie ma nic gorszego niż Coelho i „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, byłem o tym święcie przekonany. Prawdą jest, że wtedy dzieliłem wszystkie zjawiska na potworne i okropne, jak głód, susze, wojna, Holocaust, i te jeszcze gorsze, jak zła literatura. A ona mi tutaj, że ten podcast to jeszcze większe zło. Nie mogłem tego pojąć. I, nie wiedzieć czemu, czułem się niczym bohater paradokumentu, wypowiadający smętne kwestie do kamery.

— Ale spoko, to twój wybór. Tylko pamiętaj — ja cię ostrzegałam. Aha, i jeszcze jedno. Jeśli przyjmiesz tę propozycję, to… Nie zrozum mnie źle. Nadal będę cię lubić, ale… nie dzwoń do mnie, ok? Dobra, muszę lecieć, bo właśnie przechodzi mi koło nosa świetna okazja. Dosłownie.

Rozłączyła się, a ja znowu zostałem sam ze swoimi myślami. Wiedziałem, że coś miałem z pociągiem zrobić, ale co? Kompletnie wyleciało mi z głowy.

Pieniądze, dziewczyny, sława.

Pieniądze, pieniądze, sława.

Pieniądze, pieniądze, pieniądze.

Powoli obracałem słowa w ustach, miały posmak splendoru. Cholera, brzmi dobrze. Tylko jak ja ludziom w oczy spojrzę? Jak się wybronię? Tutaj wieczny kontestator i ambitna literatura z najwyższej półki, a tu z kolei syf tworzyć? No ale zaraz, z drugiej strony, co mi szkodzi spróbować. Wyślę coś na próbę, jak się spodoba, to nie stracę, a zyskam. Jak się nie spodoba, to przynajmniej nie będę miał do siebie pretensji. W końcu, tak rozumowałem, albo to, albo konferansjerka przed występem Jerzego Połomskiego w domu seniora pod Rewalem. To już lepiej pisać. Pisać umiem, a konferansjer ze mnie żaden. Jakaś jednoaktówka na pewno się znajdzie. O, ta będzie w sam raz. „Blaski i cienie samotności albo potęga słowa”. Wymagająca, nie powiem, z ambicjami — owszem, ale też z potencjałem, by zrobić z tego coś przynajmniej w miarę komercyjnego, żeby nam wskaźnik samobójstw zbytnio nie podskoczył. Do odważnych świat należy. Pełen złych przeczuć, wysłałem tekst Radkowi. Oddzwonił po dziesięciu minutach.

— Widzę, przyjacielu, że ostro się wziąłeś do pracy. Przeczytałem, przeczytałem. Powiem tobie, że petarda. Bardzo fajna, bardzo. Ale, jeśli mam być szczery, mogę być szczery?, to powiem tobie, że czegoś mi tu brakuje. Bo niby wszystko jest w porządku, ale… kopa nie ma.

— Kogo, przepraszam?

— Pierdolnięcia, stary.

— No tak, to sporo wyjaśnia. A jak ty sobie wyobrażasz to — tutaj chrząknąłem nerwowo — pierdolnięcie?

— Słuchaj, w dobrym tekście muszą być trzy rzeczy.

— Tak, wiem, jedność miejsca, czasu i…

— Nie, kurwa. Krew, pot, sperma i łzy.

— To cztery.

— Ale krew niekoniecznie.

— To trzy, rzeczywiście.

— To dodaj te elementy, wiesz, jakiś szybki numerek w toalecie w klubie, trójkąt z Azjatką, BDSM, tentakle, pościg samochodowy, LSD, wizyta na komisariacie…

— …a to wszystko okraszone ostrym niczym brzytwa humorem, przemyśleniami metafizycznymi i moralnym niepokojem.

— Hamuj, hamuj, bo wyjebiesz w drzewo, kolego. Tomek, przyjacielu, powiem ci jak przyjaciel. Nie skacz wyżej, niż możesz, bo sobie nogi połamiesz. Nie tacy się połamali, Tomek, nie tacy. Ty zacznij lepiej od sprawdzonych elementów, na metafizykę przyjdzie czas. Jak chcesz porozmawiać o Heideggerze na imprezie, to najpierw musisz rozkręcić imprezę.

Swoją drogą, nie znoszę Heideggera.

— Skąd ty znasz Heideggera?

— Skończyłem filozofię. Ale to nieważne. Tu nie o mnie, tu o ciebie, kolego, przyjacielu, bracie. Popraw to, co jest. Nie obrażaj się, to tylko dobra rada. Ja tobie mówię, jak to wygląda z perspektywy słuchacza. Ty musisz zarządzać uwagą, a tej chwili to głównie ją rozpraszasz. Halo? Jesteś tam?

— Sam już nie wiem. Wolałbym być gdzie indziej. Najlepiej nigdzie. Po prostu zniknąć, jakby mnie nigdy nie było.

— Tomek, nie hamletyzuj. Umówmy się, że ja nie wnikam w charakter tego, co piszesz, ale ja wiem, co się sprzeda. Dopóki piszesz tak, jak pisać powinieneś, to ja się nie wtrącam. Przemyśl, prześlij nową wersję i działamy. Nara.

I przesłałem nową wersję. Z potem, łzami i spermą. Nawet krew dodałem, bo nie miałem już nic do stracenia. Był szybki numerek w toalecie w klubie, trójkąt z Azjatką, BDSM, tentakle, pościg samochodowy, LSD, wizyta na komisariacie, nie było ostrego niczym brzytwa humoru, przemyśleń metafizycznych ani moralnego niepokoju. Sprzedałem się.

Żeby dopełnić własnej degrengolady i znaleźć choćby namiastkę pocieszenia, w ostatnim odruchu ekspiacji zadzwoniłem do Klaudii, która odebrała zdyszana. Nie jestem pewien, ale wydawało mi się, że w tle usłyszałem przeciągły jęk. Nie dając jej czasu na jakąkolwiek reakcję, zakomunikowałem lapidarnie:

— Przyjąłem to zlecenie.

Przeciągły krzyk w tle zapewne zrobiłby na mnie większe wrażenie gdyby nie mój ogólny stan załamania.

— O kurwa, przepraszam. O mało jej zębów nie wybiłam. Tomek, mam nadzieję, że zdecydowałeś się zostać płatnym zabójcą i masz upatrzoną pierwszą ofiarę…

— Nie. Będę pisał podcasty — powiedziałem, siląc się na opanowanie.

— Czy ty się słyszysz? O czym ty będziesz pisał, jak ty tylko sztuki teatralne potrafisz?

— Będę opisywał swoje przygody — odparłem, dumny z własnej zaradności.

— Tomek, ty nie masz przygód. Jedyną przygodą, jaką przeżyłeś, była randka z tą małą blondynką w drugiej liceum. Poszliście na spacer do parku jesienią, byłeś przeziębiony, nie miałeś chusteczek i przez dziesięć minut walczyłeś z glutem do kolan.

— No właśnie o to chodzi. Nie mam przygód. Jestem nudny.

— Tu się akurat zgodzę — przyznała.

— I dlatego jestem idealnym materiałem na bohatera własnych przygód. Wiele rzeczy będę mógł zrobić po raz pierwszy. A potem, niczego nie dodając ani nie upiększając, opiszę to. Zostanę absolutnie obiektywnym kronikarzem własnego życia. Będę przeżywał przygody, które następnie przedstawię w formie krótkich felietonów dźwiękowych. I jeszcze mi za to zapłacą. Halo, Klaudia, jesteś tam? Halo?

Tego wieczoru pisana mi była samotność. I czas na rozmyślania. Wiedziałem, że będę śnił o przyszłych przygodach. W moich snach pot, sperma i łzy. Może nawet krew. Skoro już wszedłem do tej rzeki, to postanowiłem płynąć z prądem. Bardzo się sprzedałem. Najpierw Twardoch, teraz ja. Już widziałem te nagłówki, obwieszczające, że znakomity dramatopisarz sprzeniewierzył się wszystkim wartościom, które do tej pory reprezentował. Coś za coś, zawsze.

Teraz przynajmniej stać go na czynsz.

Na początku była nicość, kobiecy głos i swoiste rozedrganie. Na koniec był triumf. Ani się obejrzałem, a zacząłem żyć w świecie, do którego wcześniej, tak z wyboru, jak i z braku okazji, nie miałem dostępu. Nigdzie nie dostrzegłem nagłówków potępiających mój wybór. Nikt nawet nie zauważył.

Sprzedałem się i czułem się z tym zaskakująco dobrze.

 

Adrian Krysiak – miłośnik jazzu, eksperymentalnej prozy i metafikcji, niepoeta. Publikował w “Helikopterze”, “Wizjach” i “Obszarach Przepisanych”.

Jacek Vasina (ur. 1998) – absolwent I Liceum Ogólnokształcącego w Krakowie, student School of Form w Poznaniu. Zajmuje się ilustracją, malarstwem i projektowaniem. Instagram: @jacekvasina