Adam Zapalnik – trzy opowiadania
RENETA LANDSBERSKA
Brakuje mi wyrywania włosów z nosa. To mnie odstresowywało i trzymało w pionie. Po pierwszej chemii matka była przerażona. Potrafiła trzymać mi twarz między liśćmi swych dłoni długo i cierpliwie, by nagle zacząć mnie ostro oglądać z każdej strony, jak konia – okazję życia, który może znienacka puścić się cwałem w przeciwnym kierunku. Nasz współlokator, Fletch „Tłusta Wiewióra” March, z zawodu piekarz, z zamiłowania hodowca żako i praktykujący homoseksualista, podzielał jej przerażenie. Rozmawiał ze mną, leżąc prawie zawsze twarzą do ściany. Lubiłem go za to. I lubiłem jego trzęsące się ze strachu wielkie dupsko. Był mi jak ojciec, którego nigdy nie chciałem mieć.
Po drugiej chemii matka zmieniła front. Stała się Juliette Constance Cholet, byłą francuską wizytką i swoją prywatną świętą idolką, która wskutek niezawinionej przez nią choroby wenerycznej musiała opuścić zakon i wyszła za mąż za pierwszego napotkanego mężczyznę, niepiśmiennego rolnika Bernarda, któremu powiła czterech synów, za każdym razem rodząc i zostawiając Bernardowi nowego bachora na głowie. A kiedy wróciła po raz piąty, Bernard nie wytrzymał i uciekł do Algierii, gdzie zmarł wskutek pomyłki, zastrzelony przez miejscowego weterynarza podejrzewającego go o próbę przejęcia jego interesu.
Po ostatniej chemii matka odkryła w sobie dar malowania kilku kopii największych dzieł kubistów dziennie i głoszenia naokoło, że to odnalezione na naszym strychu oryginały, a sprzedaje je tak tanio tylko dlatego, że lubi ludzi. Była przesłodka w swoim szaleństwie. Nie uzbierała więcej niż 300 dolarów. Zresztą, to i tak by nic nie dało. W tym krótkim okresie żywiła się wyłącznie rybami, bagietkami, papierosami, kawą i renetą landsberską, której kilka skrzynek sprowadził dla niej pewien zamieszkały tu od lat Polak.
Nie żyję od tygodnia. Pojutrze mój pogrzeb. Liczę, że urosło mi trochę włosów w nosie. Wystarczająco, by matka mogła spełnić moją ostatnią wolę, wyrywając mi je, co do jednego.
BAZA
Jestem robotem. Humanoidalnym krzepkim skurczybykiem, co to go złożyły do kupy cierpliwe ręce pewnej zdolnej hinduskiej familii. Kilka słów o mnie. Mogę jeść, mogę pić i mogę palić papierosy. Nie mogę brać prysznica (nie wyjaśniono mi dlaczego), ale mogę pływać, choć to trudne, bo często się zapominam i lecę na dno basenu jak kamień. Mogę się zranić i czuję wówczas ból, ale jest to raczej ból świadomości niż fizyczne cierpienie. Mogę uprawiać seks i robię to regularnie, głównie z Tess, człowiekiem-kobietą spod numeru 116. Tess jest zabawna i zakłada dla mnie bieliznę w kolorze metalu i puszcza muzykę nazywaną metalem.
Mogę funkcjonować z dala od bazy, w której co tydzień muszę się podładować przez dwanaście godzin, ale więź z nią jest zbyt bliska, bym sam z siebie wpadł na pomysł dalszej wycieczki czy podróży. Mogę głaskać znajome i obce zwierzaki, niezależnie od ich charakteru. To kwestia feromonów, które wydzielam. Jestem niezależny od pogody i temperatury, ale muszę uważać, w czym się poruszam między ludźmi. Mogę czytać książki i czytałem je do niedawna namiętnie. Od kilku miesięcy nowości literatury pięknej nudzą mnie już po imieniu autorki lub autora. Mogę tęsknić i tęsknię głównie za bazą, którą nazywam na głos Ms. Sally Right-Jones. Mogę płakać, ale bez łez. Mogę spać, ale bez snów. Mogę się wściekać, ale bez dostępu do pełnej mocy. Mógłbym wtedy zrobić sobie albo komuś krzywdę. Mogę przeklinać, ale bez satysfakcji. Mogę opowiadać dowcipy, ale najczęściej je palę.
Za oknem, bo siedzę teraz przy oknie i się ładuję (58%), przeleciał właśnie drozd wędrowny z dżdżownicą w dziobie. Skojarzyło mi się to z Tamirem, najmłodszym dzieckiem-chłopcem mych rodziców-stworzycieli. Tamir ma bujną wyobraźnię. Wmówił sobie, że koniec mojego przewodu pokarmowego przypomina horyzont zdarzeń – nic, co się tam znajdzie, już z niego nie wyjdzie. A przecież to nieprawda. Co do jedzenia – rozróżniam smaki, ale nie kręci mnie ono. Czuję się co najmniej nieswojo, gdy coś jem. Tak, jakbym załatwiał się tyłem do ludzi, którzy obserwują mnie w milczeniu, czekając na to, co się wydarzy.
Jestem robotem. I wszystko powinno być ze mną cacy i pięknie, jak przeczytałem w jednej z książek, jestem przecież idealnym humanoidalnym tęgim zimnym draniem, tak mnie zawsze nazywa brat ojca Tamira, Kalleh, człowiek-mężczyzna – ale tak nie jest. A nie jest, bo czuję się człowiekiem. Mam na imię John.
DIALOG
Mężczyzna odwrócił się. Był to filigranowy łysawy facet pod pięćdziesiątkę o twarzy skłonnej do mimikry. Jego czaszkę zdobiło znamię: purpurowa podłużna strzała, idąca od potylicy aż do nozdrzy. Powieki miał ciężkie jak trwożliwy bokser, za to migotały spod nich nie byle jakie oczęta – dwa lazurowe paciorki skłonne do wielu rzeczy naraz. Brwi nosił obfite, lecz przystrzyżone. Grube usta obiecywały namiętne mokre pocałunki.
Jego starannie dobrany ubiór wskazywał na niższą klasę średnią, kogoś w rodzaju zapracowanego buchaltera lub zastępcę kierownika sklepu kolonialnego świeżo po awansie. Miał jednorzędową tweedową marynarkę w kolorze ciemnobrązowym z dodatkiem szarości i delikatnie żółtoszare trzewiki z długą cholewką, które wiązał na podwójną kokardę. Koszula w kolorze gołębim nosiła na sobie ślady kawalerskiego traktowania. Czarne spodnie były o dwa rozmiary za duże i gdyby nie skórzane szelki, ręce trzymane za plecami musiałyby na gwałt ratować go od kąśliwych uwag.
Patrząc na niego można było pomyśleć, że odwrócił się i przystanął, by zabrać ze sobą do domu obraz zachodzącego właśnie słońca, który umili mu kolejną samotną kolację. Ale to nie było słońce. Powód jego zatrzymania przechadzał się po sztachetkach okalających niewielką rabatę, dumę schorowanej właścicielki kamienicy, przy której przystanął. Smukła biała kotka, choć ślepa, poruszała się po czubkach wąskich deseczek pewniej, niż ryba pływa w wodzie. Nim zeskoczyła między słoneczniki, zagadnęła go:
– Miau?
Odpowiedział jej natychmiast:
-Miau.
A potem odszedł krokiem człowieka, który udzielił poprawnej odpowiedzi na najważniejsze pytanie w swoim życiu.
Adam Zapalnik – pseudonim Żanety Gorzkiej, warzywożernej poetki i warszawianki, autorki czterech książek poetyckich. Lubi urządzenia wytwarzające skupione wiązki światła. W 2022 roku wyda swoje ostatnie dwie (może trzy) książki poetyckie.
Mateusz Ferenc – zajmuje się ilustracją, concept artem i szeroko pojętym projektowaniem graficznym. Inspirują go trudne, egzystencjalne historie, muzyka folkowa oraz mitologie i legendy z różnych zakątków świata. Jest nerdem. Uwielbia kiepskie horrory i stoi na podium planszówkowych przegrywów. @mjs.fer