Ada Kosterkiewicz – opowiadanie

Ilustrowała: Weronika Węgrzyn

Ada T. Kosterkiewicz - opowiadanie

 

Orzeszki

Musiałem być bardzo mały, skoro w ogóle mnie to nie obrzydzało. Moja babka, Zofia, straciła zęby przez wojnę. Tak przynajmniej twierdziła, nie umiałem jeszcze wtedy policzyć, że przed czterdziestym piątym stracić mogła co najwyżej mleczaki. To jednak nie było aż tak istotne. Istotne było to, jak uwielbiałem orzeszki, ale tylko te wydobyte z czekolady. Rozpuszczałem ją dokładnie w swoich ustach, jak w reklamie emenemsów, aż zostawał z niej tylko lekko tłustawy posmak i całe orzechy. Dopiero wtedy, gdy nie było już czekolady, gryzłem je na mokry piasek, wyciskałem podniebieniem ich sok wymieszany ze śliną, połykałem. Ukochany rytuał dzieciństwa.

Moja babka nie mogła ich gryźć. Moja babka miała już sztuczną szczękę i to tylko górną, bo noszenie dolnej sprawiało jej dyskomfort, mimo najnowszych zdobyczy techniki dentystycznej w postaci kleju corega. Oddawała mi więc wszystkie orzeszki.

Naprawdę, do pełni szczęścia nie potrzebowałem czekolady. Od czekolady psuły się przecież zęby.

Moja matka, Joanna, przewracała czasem oczami, widząc jak Zofia wypluwa na stół te całe orzechy. Mówiła, że kupi jej mleczną, niech już nie je tej z orzechami, skoro i tak nie może ich pogryźć, a Zofia odpowiadała, że lubi tylko tę: nussbeissera z plastikowym okienkiem, prawdziwego z Niemiec, którą przywoził jej syn, a mój ojciec. Joanna przewracała więc oczami jeszcze bardziej, robiła nimi pełen obrót, 360 stopni, bo wiedziała, że to z żadnych Niemiec, tylko ze sklepu z niemiecką chemią i słodyczami, i wracała do swoich spraw.

A ja dalej gryzłem te orzechy na miazgę, żeby Zofia była szczęśliwa.

Ludwik robił dokładnie to samo – oddawał mi wszystkie orzechy. Miał pod dziewięćdziesiątkę, a ja nie byłem już dzieckiem i trochę mnie to brzydziło, ale chociaż tyle mogłem dla niego zrobić. Nie miał własnego wnuka, który mógłby mu pomóc, a przecież tych orzeszków nie wyrzuci. Niczego nie wyrzucał. Kisił w mieszkaniu wszystkie reklamówki i tygodniki z programem telewizyjnym, jakie wydrukowano w Polsce po osiemdziesiątym dziewiątym. Nie, wcale nie był szalony. Mając wprawę w symulowaniu i rozległą wiedzę na temat chorób psychicznych, zdobytą w teorii oraz w ramach praktycznych obserwacji, mogłem to stwierdzić ze stuprocentową pewnością. Ludwik spędzał w psychiatryku jesień życia, a przynajmniej spędzić miał zbliżającą się jesień, bo rodzina nie miała, co z nim zrobić. Domy starców kosztują, a mieszkanie trzeba było z tych reklamówek i gazet posprzątać, skoro już przepisał. W zeszłym roku w telewizji mówili o zdrowych staruszkach oddawanych do szpitali, w tym psychiatrycznych, na święta. Na przechowanie. Ludwik był jednym z nich, a był dopiero wrzesień. Dla niego święta trwają cały rok.

Marek tego nie rozumiał. Marek po prostu mówił, że to obrzydliwe. On to słowo właściwie wypluwał na mnie za każdym razem, gdy obok nas przechodził. Poza tym, w tym tygodniu byliśmy z Markiem najlepszymi kumplami, chociaż życie z nim miało wymiar niemalże więzienny. Marek opalał wszystkich z papierosów, uznawał je za walutę, nic nie dając w zamian. Przyprowadzili go do mojego pokoju w poprzedni wtorek i na początku trochę się go bałem, bo ma dwa metry wzrostu i odciął sobie w lesie palce u stopy piłą łańcuchową, ale potem było już dobrze. Gdy mówi niestworzone rzeczy, po prostu go nie słucham. Gdy mówi o swoim życiu, cały jestem słuchem. Mówił na przykład, że pierwszy raz przywieźli go na oddział, gdy miał dziewięć lat i nie wie, ile razy już powracał. Nie liczył, pewnie zapisali mu to w książeczce zdrowia, nie sprawdza. Ten raz jest najcięższy, pierwszy nie na dziecięcym. Bardzo się go bał, nie znał tu w końcu nikogo. Diagnoza: schizofrenia.

Z diagnozą jest łatwiej. Niby po co w końcu tutaj jestem? Diagnozuję się samodzielnie na izbie przyjęć, wypełniając ankietę, którą mi dają na dzień dobry. Mogę wpisać tam właściwie wszystko, więc wpisuję, wierzą mi na słowo. Nie żeby byli źli, żeby się nie starali, odbębniali fuszerkę. Po prostu nie mają dla mnie czasu, nie są moimi osobistymi niańkami, jest tu raczej jak w publicznym przedszkolu. Stan permanentnego niedofinansowania. Rytmika, podwieczorek, leżakowanie, plastyka, terapia grupowa.

Czuję się jak przedszkolak. Zamiast porcji kisielu mam szot z pigułek, wychodzi prawie na to samo. Mam też wielu kolegów, których, w przeciwieństwie do tych z przedszkola, z pewnością za dziesięć lat rozpoznałbym na wspólnym zdjęciu, gdyby ktoś takie nam zrobił. Mógłbym również, oprócz imion i nazwisk, dokładnie opisać ich historie choroby, moja własna odchodzi przy nich w cień, przestaje mnie interesować. Zresztą jej przecież nie ma. Są symptomy wyuczone z książek po to, by mieć pewność uzyskania konkretnej diagnozy. To, co naprawdę jest ze mną nie tak, jest nie do opisania. Wyższy stopień popierdolenia, boję się, że nie zrozumieją, że nie ma na to jednostki w podręczniku psychiatrii, że mnie odeślą z kwitkiem, wolę więc zmyślać, udać objawy, do których z pewnością dobiorą mi leki, i ufać, że to coś pomoże. Z diagnozą po prostu jest łatwiej, chociaż Marek wcale się ze mną nie zgadzał. Zresztą tych z bipolarem zawsze uważał za zwykłe siuśmajtki, chociaż od razu poznał się, że jestem zwykłym symulantem. Na zewnątrz był hardkorem, chojrakiem, krejzolem. Nie wszyscy tu tacy byli, więc nimi gardził. Myślę, że naprawdę lepiej odnalazłby się w więzieniu, ale nie umiałby skrzywdzić nikogo poza sobą samym, a za to zamykają tylko tutaj. Jego na przykład zamykała matka, sam nigdy by się nie zgłosił. Nie miał jaj, jak ja. Za to akurat mnie cenił, ale za te orzechy Ludwika to siedział na mnie przez całą noc i chciał mi te jaja, literalnie mówiąc, przy samej dupie upierdolić.

***

Był tam taki ogród, coś w rodzaju spacerniaka. Przez to przebywanie z Markiem do reszty przesiąkłem więziennym slangiem. Wszystko miało swoją więzienną nazwę. Pielęgniarki to były strażniczki. Telefon do domu – gryps.  Każdy, kto mu podpadł, obrywał od cweli. Myślę, że w ten sposób łatwiej było mu to wszystko przetrwać.

No więc, z wyglądu był to ogród, nawet jakieś róże w nim rosły, co uważam za fatalne przeoczenie, ale z funkcji to jednak spacerniak. Nie tylko dlatego, że chodziliśmy tam na spacery, ale też ze względu na to, że robiliśmy w nim interesy. To znaczy Marek robił, te papierosowe.

Na ogrodzie-spacerniaku spotykały się oba oddziały, męski i kobiecy. Kobiety zawsze miały więcej papierosów. Tak przynajmniej mówił Marek. Mówił, że kobiety lepiej rozumieją handel i w tym celu zbierają te wszystkie pety, bo przecież nie po to, żeby je wypalić, one mniej palą. Nie wiem do dziś, co on im za te fajki obiecywał.

Na ich miejscu nie dałbym mu nawet polizać wypalonego kiepa. Gdy zamykały się za nami drzwi ogrodu, nazywał je wszystkie sukami. I te siksy, które cięły się po nogach kolcami wyrwanymi w zapomnianych przez personel krzakach róż. I babcie, które jak Ludwik, przyjechały tu na wieczne przechowanie. Gdy zaczynał gadać o sukach, nie mógł się zatrzymać. Brzmiał, jakby miał zespół Tourette’a. Cieszyłem się wtedy, że nie mam cipki.

Marcelina się nie cięła. Był w niej zupełnie inny rodzaj desperacji. Tutaj przychodzi się albo zdesperowanym, albo żeby umrzeć, a desperacja i śmierć niejedno ma imię. Jestem całkiem dobry w definiowaniu różnych rodzajów desperatów, z umarlakami idzie mi gorzej. Być może dlatego, że nie jestem jednym z nich.

Są więc desperaci wołający o uwagę, desperaci próbujący odzyskać kontrolę nad swoim ciałem i życiem, desperaci krzyczący o pomoc. Niedoszli samobójcy, zaburzenia odżywiania, pocięte. Jako symulant również zaliczam się do tego zacnego grona.

Marcelina desperacko walczyła o to, żeby dali jej święty spokój. Przywieźli ją miesiąc temu, bo połknęła za dużo dropsów, a teraz siedzieliśmy na ławce w ogrodzie pod kłującymi różami – bezpiecznymi, nie korciło nas wcale – i mówiła, że chce stracić ze mną dziewictwo.

– Będą mieć dowód, że bolcem się tego nie leczy – ścisnęła mocno moją rękę.

Tak jak nie leczy się wodą święconą, elektrycznością ani gadaniem o tym, że nie taką cię wychowali.

***

– Leczą nie tych, których powinni. Nie zrozum mnie źle, nie uważam, żebym była tu przez pomyłkę. Powiem więcej, pobyt tutaj ratuje mi życie i to na tak wielu poziomach, że aż boję się stąd wychodzić, ale sam wiesz.

– Domyślam się.

– Nie, nie domyślasz. Wcale się nie domyślasz.

– Domyślam się, że nie zaszkodziłoby to twoim starym.

– No im też, im też. Weźmy, chodźmy stąd, niech nas nie podsłuchują. Twój kolega znowu się gapi.

– Jest tylko zazdrosny.

– Ale że co, jest gejem? Myślisz, że ja rozpoznaję swoich? W to też wierzysz? Bo ja nie wierzę, to bzdura. Nic nie widać. Ty wiesz, jakich znaków na ciele się u mnie doszukiwali?

– Nie wiem.

– No ja też nie wiem, a chciałabym wiedzieć. W ogóle myślą chyba, że tutaj jakoś wyleczą mnie z lesbijstwa, inaczej dawno by mnie już stąd zabrali. Przecież nie zgodziliby się, żebym siedziała w psychiatryku ponad miesiąc, żeby leczyć kliniczną depresję, co to to nie. O, tu jest spoko, usiądźmy. Przecież to byłoby przyznanie się do winy, prawda?

– Czemu po prostu się nie wyprowadzisz i nie każesz im się pierdolić? Skończyłaś osiemnaście lat, czy nie?

– A ty czemu się nie wyprowadzisz od matki? No? No więc wiesz, że to skomplikowane. Nie chcę być bezdomna. Chcę być zdrowa i chcę by dali mi spokój, a najbardziej chcę żeby się zmienili. Może to działanie antydepresantów, nie wiem, ale ja po raz pierwszy mam taką jasność umysłu, że wiem, co naprawdę musi się stać, żeby było normalnie. To oni muszą się zmienić, bo to oni są naprawdę chorzy. Nie chciałbyś, żeby twoja matka się zmieniła?

– Moja matka jest lesbijką. Ale co ty robisz takie oczy?

– Jakie? W sensie… tak, robię oczy, bo nie do końca rozumiem, dlaczego akurat teraz o tym mi mówisz. Żebym myślała, że przez to bardziej mnie rozumiesz, no i w ogóle? Żeby się do mnie zbliżyć?

– Nie chcę nic mówić, ale to ty próbujesz się zbliżyć do mnie.

– To co innego. Poza tym, nawijasz ciągle o tym, jak to źle ci z matką, a potem mówisz, że jest lesbijką i ja nie wiem, czy ona przez to jest rozgrzeszona, czy jeszcze gorsza. Teraz już nic nie rozumiem.

– Ona w ogóle nie jest zła.

– Ale mówisz tak, bo czujesz się teraz paskudnie po tym, jak opowiedziałam ci o starych, bo wychodzi na to, że twoje problemy to nic takiego, czy co? Weź może idź z tym na społeczność, bo ja się teraz czuję przybita czymś, co w twoim mniemaniu miało zrobić mi lepiej i chyba nie chcę dalej w to brnąć.

– Sorry, Marcelina, ale zaczynasz być agresywna. Naprawdę. To jest chujowe.

– Uczę się mówić otwarcie o swoim uczuciach. To źle?

– Chujowo się uczysz.

– No dobrze, zacznijmy jeszcze raz. Nie wchodźmy sobie w słowo, to może się nie pozabijamy o swoje ja.

***

Odkąd doszedł do wniosku, że jestem zwykłym symulantem, a nie dwubiegunem, Marek szanuje mnie jakby bardziej. Może i skończył tylko zawodówkę, ale niejeden podręcznik do psychiatrii ma w małym palcu.

Przyniósł jakąś paczuszkę. Kartonowe pudełko zamotane w używaną zrywkę z biedry. Usiadł między nami na trawie, nie zapytał czy w ogóle może, i zaczął to to odplątywać, klnąc pod nosem na matkę, że nie umie tak zawiązać, żeby można było odwiązać. Marcelina wlepiła we mnie przekrwione oczy, ruchem głowy dając mi do zrozumienia, że mam się go pozbyć.

– Zostaw go – wyszeptałem. Prychnęła na mnie, jakby wypuszczała z nozdrzy dym, ale nie ruszyła się z miejsca. Przysunęła tylko kolana bliżej brody.

 Marek dalej walczył z folią. Próbował podważać guzeł paznokciem, ale nie miał paznokcia. Tak całkiem dosłownie go nie miał, bo jego palec wskazujący kończył się jakiś centymentr wcześniej.

– Daj to! – Marcelina wyrwała mu paczkę z rąk i jednym ruchem rozszarpała reklamówkę. – Masz.

Marek uśmiechnął się do niej, nie spodziewałem się tego. Wyciągnął pudełko z resztek rozerwanej foliówki i postawił na trawie.

– Zagramy?

– Co to, Chińczyk?

– Nie gram, bo nie lubię przegrywać. Chyba że po alkoholu.

– To jest erpeg, nie żaden tam chińczyk, Marcela. Możesz być, kim chcesz.

– Nie umiem, nie mam pojęcia, co to. Nie chcę.

– Zobaczycie, będzie fajnie.

Otworzył pudło i zaczął z namaszczeniem wyjmować z niego poszczególne elementy gry. Pionki i kostki, które wysypał na planszę, stoczyły się z niej, znikając pod dawno niekoszoną trawą.

– Szukajcie ich, nie mogą się zgubić! – pisnął, podrywając się z ziemi.

– Kurwa, Marek, powiedzieliśmy ci, że nie chcemy grać – poderwałem się razem z nim.

Marcelina już zaczęła przeczesywać trawę.

– To co chcecie robić? Ja chciałem tylko przełamać lody, nie wiem, o co wam chodzi.

– O to, że coś ci powiedzieliśmy, a ty miałeś to w dupie. Lepiej pomóż mi szukać pionków, zanim wpadnie tu jakiś pies i się nimi zadławi – krzyknęła.

– Jaki znów pies? – zaśmiał się. Spodziewałem się śmiechu z irytacji, a on śmiał się szczerze, tak po prostu, jakby to, co powiedziała Marcelina było bardzo zabawne.

– Nie stój tak, to twoje pionki! Ty też, Adam!

Nie wiem, czy znaleźliśmy wszystkie. Marek zachowywał się, jakby przestało mu na nich zależeć. Schował je do strunowego worka, nie zawracając sobie głowy liczeniem, po czym złożył planszę i upchał wszystko niedbale do pudełka. Nie domknęło się.

– Nieważne, też nie umiem w to grać. Dostałem na urodziny, żebym się czymś zajął – bąknął. Zrobiło mi się przykro, Marcelinie nie.

***

– Jeśli to oni mają się zmienić, to po co jestem ci w tym wszystkim ja?

– Żeby udowodnić im ich głupotę.

– Na to naprawdę nie trzeba dowodów. Mi się zdaje, że ty w pewnym sensie wierzysz w to, w co oni wierzą i chcesz tylko udowodnić sobie, że nic nie poczujesz. A co jeśli poczujesz? Wtedy przyznasz im rację, że to się leczy?

– Wiem, że nic nie poczuję. Chcę im tym rzucić w twarz.

– Mówiłem ci, że moja matka jest lesbijką?

– Setki razy.

– Myślisz, że nic nie czuła z moim starym?

– Myślę, że nie.

– Mówi, że było jej z nim zajebiście. Oczywiście w tym jednym sensie i tylko do czasu. To naprawdę nic nie znaczy i o niczym nie świadczy. Można coś czuć.

– Nagle twoja matka to twoja najlepsza przyjaciółka, która zwierza ci się z życia seksualnego?

– Bąknęła to czy owo. To, że mam z nią problem nie oznacza, że nie jestem z nią blisko.

– Chyba jesteś z nią aż za blisko.

– Znowu jesteś agresywna.

– Mam do tego prawo. Czemu ciągle chcesz, żebyśmy byli dla siebie milutcy?

***

– Ej, co u ciebie, mały Munchausenie? – Marek szturchnął mnie w ramię. Zwykł robić to tak, jak ci kolesie, którzy w szkole popychali cię na korytarzu, szukając zaczepki.

– Bo mnie to wypisują – uśmiechnął się szeroko, mógłbym policzyć mu wszystkie zęby.

– To cudownie – nie mogłem powiedzieć tego w bardziej obojętny sposób, inaczej naruszyłbym nasz niepisany pakt.

Dobrze wiedziałem, że chuja, nie wypisują. Idzie na zamknięty.
To dziwne, ale poczułem, że będę za nim tęsknił.

***

– Co jest, mały Munchausenie?

– Nie nazywaj mnie tak.

– Marek ciągle tak na ciebie wołał.

– Nie mogłem mu podskoczyć. Rozumiesz.

– Ja też niedługo wychodzę, wiesz? No co to za wzrok? Ale tak naprawdę wychodzę. Puść moją rękę. Nie zamykają mnie nigdzie. Naprawdę idę do domu. Też nie jest mi wesoło z tego powodu, tutaj przynajmniej byłam bezpieczna. Wszyscy jesteśmy tu bezpieczniejsi niż w domu, większość sama jest dla siebie największym zagrożeniem. A ja nie jestem. Kiedyś tak myślałam, ale odkąd się nałykałam, już tak nie myślę.

– I co teraz?

– Jakoś to będzie.

– Jakoś?

– Poradzę sobie. Ale nie myśl, że zapomniałam, wciąż mam do ciebie tę małą prośbę. Jestem tutaj jeszcze przez tydzień albo jakoś tak. Moglibyśmy…

– Nie.

***

Na parterze znajdowała się tylko administracja szpitala, więc siłą rzeczy przed siódmą rano nie dało się tam spotkać żywego ducha. Umówiliśmy się więc, że wstaniemy przed porannym obchodem i wymkniemy się na dół tak, by nikt nas nie zobaczył. Nie wiem, po co ta konspira, ale wydawało się to całkiem podniecające.

– Właściwie, co mi szkodzi? – tak jej powiedziałem. Co mi szkodzi? W ogóle mi nie szkodziło. – Ale w dalszym ciągu uważam, że moralnie to jest do dupy.

– Pieprzyć moralność. W ogóle nie rozumiem twoich rozterek. Udawajmy, że to wszystko jest prostsze, jeśli ma ci to jakoś pomóc. Załóżmy, że chcę z tobą stracić dziewictwo, bo mi się podobasz i ja tobie też się podobam. Czy to nie jest wystarczająco genialne w swej prostocie, byś zwyczajnie przeleciał mnie w kiblu?

Udajemy więc, że jest normalnie. Zdjąłem koszulkę, rzuciłem ją na ziemię, Marcelina rozpięła mi spodnie. Potem zdjęła swoją piżamę. Bo przyszła tu w piżamie, w końcu była noc, a ja ubrałem się, jakbym szedł do kościoła. W kiblu było wręcz sterylnie cicho.

– Naprawdę mi się podobasz, co wcale nie ułatwia sprawy – wyszeptałem przez zęby.

Powinno ułatwiać.

– Ty też mi się podobasz. To znaczy, nie mogę odmówić ci estetyczności. Wszyscy młodzi ludzie są tacy ładni. Będziemy kiedyś za tym cholernie tęsknić.

– No dobra, to inaczej: zależy mi na tobie. Dlatego jest trudniej. Wiesz, powinnaś poprosić o to Marka.

– To psychol, boję się go.

– Ale zrobiłby to bez mrugnięcia okiem – mrugnąłem, żeby nie było.

– Wiedziałam, że w końcu się zgodzisz – całuje mnie, ma otwarte oczy. Potem bierze niepewnie moją rękę i wkręca mi palce w swoje łoniaki. Oblewam się potem.

– I jak? – spytałem. – Bo nie wiem, co dalej. Będziemy się tak na siebie gapić i kręcić w miejscu? No co się śmiejesz?

– To ty się śmiejesz.

Oboje się śmialiśmy, tak całkiem szczerze. Zupełnie nie tak, jakby ogarnął nas właśnie strach. Całkiem tak, jakbyśmy nie udawali, że sytuacja jest normalna.

– Ktoś idzie.

– Chodu!

Wybiegliśmy do ogrodu, jakby się za nami paliło. Zupełnie jak na tych filmach, gdzie ludzie skaczą, a za nimi jest ogień. Ale za nami były tylko skrzypiące drzwi wejściowe, a pod nami mokra od rosy trawa. Upadliśmy na trawnik i podarłem sobie spodnie. A potem zwymiotowałem. Na ziemi, wśród moich rzygów, leżała kostka z gry Marka.

– Ja pierdolę, przepraszam – dyszałem jak pies.

– Nigdzie nie wychodzę. Okłamałam cię, to ja przepraszam  – powiedziała, próbując złapać oddech i wciągnąć nosem łzy. – Ale ty to stąd spierdalaj.

Więc spierdoliłem.

 

Ada T. Kosterkiewicz – absolwentka prawa, podyplomowego studium dziennikarstwa i kursu scenariopisarskiego. Laureatka konkursu na opowiadanie kryminalne Międzynarodowego Festiwalu Kryminału w 2015 roku. Publikowała w Fabulariach”. Bywała aktywistką. Pisze bloga o życiu w społeczeństwie. Ma ADHD i od zawsze wolała koty. Mieszka we Wrocławiu.

Weronika Węgrzyn – mieszka i tworzy w Warszawie, ale w wolnych chwilach często ucieka do natury. Jest studentką grafiki stołecznej ASP, a prywatnie miłośniczką gotowania oraz tatuażu. Inspiruje się popkulturą, historią sztuki oraz grzybami. Lubuje się w grafice warsztatowej oraz działaniach intermedialnych.