Rozmowa Marcina Podlaskiego z Marcinem Jurzystą

 

Rozmowa Marcina Podlaskiego z Marcinem Jurzystą

 

Nie chcę, żeby miasto mną rzygało…

Marcin Podlaski: Masz na koncie trzy tomy poetyckie. W 2011 roku wyszła ciuciubabka, w 2014 – Abrakadabra, a teraz, w 2018, mamy Chatamorganę. Pewien znany poeta z Krakowa powiedział mi kiedyś, że debiut to najlepszy okres w życiu pisarza, potem jest tylko gorzej. A jak to wyglądało i wygląda w twoim przypadku?

Marcin Jurzysta: Wydaje mi się, że dla mnie było i jest zupełnie inaczej. Z jednej strony, czas przed debiutem i moment samego debiutu to był jeszcze okres, w którym mogłem w dużo większym stopniu dać się ponieść tak zwanemu życiu literackiemu i jego urokom [śmiech]. Publikowałem w kolejnych czasopismach, wyjeżdżałem na festiwale, imprezy i konkursy literackie, organizowałem wiele akcji w Toruniu. Bardzo dużo i szybko się działo i dziś czasem mi tego brakuje. Z drugiej strony, pamiętam to wewnętrzne, niezdrowe ciśnienie na publikowanie, na wydanie pierwszej książki. Z tego ciśnienia rodziły się chwile zwątpienia, frustracje, pytania o to, czy potrafię, czy dam radę. Te emocje były jak trucizna, przez którą traciłem chwilami przyjemność z pisania. Pojawiało się wiele pokus, by wydać książkę szybko i na słabych warunkach. Były też chwile, gdzie już witałem się z gąską, by chwilę później obejść się smakiem. Na szczęście wytrzymałem sam ze sobą, czekałem cierpliwie i cieszę się, że ciuciubabka była wydana właśnie wtedy i właśnie w serii „Arterii”. Potem było już tylko lepiej. Przestałem się oglądać na innych, porównywać, frustrować. Miałem własny plan, wiedziałem, w którą stronę chcę iść i efektem tego najpierw była Abrakadabra, a teraz Chatamorgana.

MP: Odkąd pamiętam, jesteś związany z Toruniem. Na rzadkich u nas imprezach poetyckich zawsze wychodzisz z cienia na scenę, po czym robisz dym, zgarniając wiwaty i nagrody. Czy czujesz się częścią toruńskiego ekosystemu literackiego, czy raczej kroczysz sam swoją ścieżką, unikając zrzeszania się?

MJ: Faktycznie, poetycko narodziłem się w Toruniu, do którego przyjechałem w 2002 roku. Nawiązałem wtedy kontakt ze środowiskiem skupionym wokół nieistniejącego już czasopisma „Undergrunt”, a więc między innymi z Grzegorzem i Wojtkiem Giedrysami oraz Mariuszem Gajkowskim. To był ważny czas, bo wtedy wiele nowego dowiedziałem się o poezji jako jej czytelnik. Pierwsze publikacje w czasopismach, pierwsze publiczne występy, Majowy Buum Poetycki i całe morze historii i anegdot wokół tego. Zrzeszanie się uważam za pewien naturalny przystanek w rozwoju. Sam miałem taki etap, jako współtwórca grupy „Poeci za kratkami”, w której działali również: Rafał Skonieczny, Rafał Derda, Marek Pijanowski, Lejb Witoszyn, Karolina Sałdecka i Szymon Szwarc. Robiliśmy razem hałas w mieście i poza nim [śmiech]. Wolne Spotkania Poetyckie w nieistniejącym Salwadorze, organizowanie spotkań między innymi z Eugeniuszem Tkaczyszynem-Dyckim i Adamem Wiedemannem, wydawanie poetyckich książek-demo pod szyldem Wydawnictwa Czystego Snu. To był piękny i owocny czas, czas pozytywnego fermentu, wymiany poglądów i doświadczeń. Potem przyszedł moment, że każdy poszedł swoją drogą. Uważam, że tak właśnie powinno być, zrzeszanie się może pomóc na początku drogi, potem staje się zbędne, każdy obiera swoją ścieżkę. Czasem te ścieżki się przecinają, powstają jakieś wspólne pomysły, kooperacja, ale każdy działa na własne konto. Nie wiem, czy coś takiego, jak toruński ekosystem poetycki istnieje. Istnieją autorzy, którzy mieszkają w Toruniu. Lubię być w cieniu i wychodzić z niego tylko wtedy, kiedy mam coś do powiedzenia. Nie ma nic gorszego niż twórca, który cały czas gada o sobie, bije pianę, nieustająco uskutecznia autopromocję, zamiast robić to, co do niego należy. Krowa, co dużo muczy, mało mleka daje. Nie chcę, żeby miasto mną rzygało. Dlatego unikam zgiełku, wolę konkrety.

MP: „Jestem Morgan, a to moja chata”. To cytat z Tadeusza Baranowskiego, którego dzieła pełne są dziwaczności i surrealizmu. Oczywiście mógłbym zapytać, czy to Baranowski zainspirował cię do takiego tytułu, ale wolę dowiedzieć się, skąd widoczne w twoich tekstach zamiłowanie do nieustannego odkształcania i przekształcania nie tylko rzeczywistości, lecz także języka, którym ją opisujesz. Wiele razy pojawia się w twoich tekstach motyw snu. Czy to klucz do zrozumienia onirycznej poetyki tomu?

MJ: Przyznam, że kultura komiksu jakoś mnie ominęła i o wspomnianych pracach Baranowskiego dowiedziałem się od Radka Wiśniewskiego dopiero, gdy Chatamorgana czekała na druk. Wierzę w magiczną funkcję poezji, wierzę w metaforę, w potok obrazów i przede wszystkim w wyobraźnię, która potrafi przenieść tekst na inny poziom. Staram się wychodzić od realnego doświadczenia, którym może być coś, co zobaczyłem, usłyszałem, przeczytałem, przeżyłem. Potem odpalam wyobraźnię i próbuję rozbić ten realizm, pokazać jego polifonię, heterogeniczność, wielopoziomowość. To samo próbuję robić z językiem. Niech wie, kto nim w danym momencie rządzi [śmiech]. Optyka snu bardzo w tym pomaga. Sen potrafi wydobyć drugie dno rzeczy, wywraca rzeczywistość na lewą stronę, odsłania inne miejsca i każe śniącemu w tym wszystkim się odnaleźć. Staram się to zrobić na gruncie wiersza. Gdybym chciał mówić prosto i wprost, to napisałbym list, kartkę pocztową albo dałbym ogłoszenie na OLX.

MP: Powiedziałem o języku. Panujesz nad nim do tego stopnia, że właściwie robisz z nim to, co chcesz. Zaryzykuję upublicznienie mojej opinii, że jesteś takim trochę Sosnowskim Torunia. Daleko ci do klarownych i nudnych wywodów, twoje teksty raczej się czuje, widzi i słyszy, niż rozumie. A słyszy się, bo twoje wiersze są niezwykle muzyczne, co zresztą – jak zauważyłem – starasz się oddawać podczas czytań na wydarzeniach poetyckich. Nie ukrywasz swojej fascynacji muzyką – czy to bardziej ambitną, czy popularną; cytatów i odwołań do tej dziedziny sztuki jest u ciebie całe mnóstwo. Czy to bezpośrednio z muzyki czerpiesz inspiracje do udźwięcznień swoich poetyckich wypowiedzi, czy grają tu też rolę jakieś źródła literackie?

MJ: Cenię bardzo poezję Andrzeja Sosnowskiego, chociaż uważam, że u niego wiersz opiera się bardziej na poszczególnych słowach, na języku jako żywiole samym w sobie. Jego wiersze zawsze bardziej słyszę, niż widzę. Mnie zależy bardziej na wodospadzie obrazów, na tym, by czytelnik widział następujące po sobie ujęcia i był przez nie porywany. W tych obrazach jest sens i zawsze jest historia, tyle że nie podana na talerzu. Muzyka jest dla mnie ważna niesamowicie. W kontekście wierszy muzyka jest dla mnie jak soundtrack do filmu. Dobry film ma podwójny rytm: po pierwsze jest rytm obrazów, po drugie jest rytm ścieżki dźwiękowej, która potęguje oddziaływanie obrazów, podkręca je i czyni bardziej intensywnymi. Gdybym miał porównać swoje wiersze do filmów, to byłyby to filmy Davida Lyncha, w których mroczne, oniryczne obrazy płyną w towarzystwie niesamowitej ścieżki dźwiękowej, na którą mogą złożyć się zarówno instrumentalne kompozycje Badalamentiego, jak również utwory Nine Inch Nails, Rammsteina, a nawet lekkie kawałki Bobbiego Vintona czy popowe Loco-motion. Muzyka kojarzy mi się z jakimiś konkretnymi sytuacjami, emocjami i lubię ją wykorzystywać jako ścieżkę dźwiękową do wiersza, która albo ma współgrać z jego klimatem, albo wręcz odwrotnie – ma go rozbijać, ma się z nim kłócić, żeby rodziło się napięcie. Jeśli chodzi o muzyczność wiersza, to bardzo mnie to pociąga, bo lubię, jak nie tylko obrazy, ale i sam język, który je tworzy, mają swój rytm, swoje flow. Wtedy wszystko płynie i nie zgrzyta.

MP: Czytając twoją książkę, miałem wrażenie, że silną pozycję zajmuje w niej dom. Dom rozumiany jako azyl, miejsce wypełnione tym, co powinno być znane i oswojone. No właśnie, powinno. A tymczasem podmiot twoich wierszy nie może narzekać na nudę nawet w prywatnym lokum. Rzeczy cyrkulują, zmieniają się, wszystko drży niespokojnie. Nie jestem jednak pewien, jaki jest stosunek podmiotu do tych zjawisk. Czy go fascynują, czy przerażają, a może irytują?

MJ: Przestrzeń domu łączy w sobie wszystkie emocje, o których wspominasz. To przestrzeń bardzo złożona, bliska, swoja, a zarazem obca i potrafiąca ścisnąć za gardło, żyjąca własnym życiem. Można powiedzieć, że fascynacja i przerażenie w jednym stoją domku.

MP: Skoro poruszyłem kwestię przestrzeni – jest ich w twoim tomie kilka. Wspomniany dom, ale również miasto („słabe”, „jego nikły oddech i przekleństwo”), świat, wreszcie kosmos. Mam problem, być może banalny, z określeniem, do której z tych sfer należy, a do której chciałby należeć podmiot. Pomożesz mi?

MJ: Tak naprawdę to jest jedna i ta sama przestrzeń, tylko, tak jak mówiłem wcześniej, rozbita na wiele wymiarów, które istnieją jednocześnie. Podmiot wędruje po tej przestrzeni, przygląda się różnym jej obliczom, czasem idzie znaną mu drogą, innym razem błądzi i po omacku szuka wskazówek, które pozwolą mu się zorientować, gdzie jest. Są momenty, gdy wchodzi do dobrze znanych pokojów, innym razem odnajduje takie, o których istnieniu nie miał pojęcia.

MP: Cały czas mówię o podmiocie, a nie zadałem najważniejszego pytania. Chyba ani razu w twoim tomie nie pada wypowiedź w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Jeśli już ujawnia się podmiot, jest on zbiorowy. W imieniu jakiej zbiorowości przemawia Marcin Jurzysta?

MJ: Nie przepadam za bezpośrednią konfesyjnością w poezji. Stąd unikanie liryki pierwszoosobowej. Podmiot zbiorowy to pewnego rodzaju maska i gra. Nie przemawiam w imieniu żadnej zbiorowości. To „my” w wierszu reprezentuje jedną osobę, która z jednej strony czuje się bezpieczniej, jeśli może mieć towarzystwo. Z drugiej strony podmiot zbiorowy to sygnał pewnej wielości wewnętrznych głosów. Mówię w imieniu swoim i mojego mrocznego pasażera.

MP: Dużo w Chatamorganie wierszy dedykowanych, przy czym zbiór takich wierszy dzieli się na dwa rozłączne podzbiory: teksty zatytułowane Wiersz dla…, z uzupełnieniem o pełne imię i nazwisko, oraz teksty zatytułowane w inny sposób, ale opatrzone dedykacją, najczęściej inicjałową. Chcę zapytać, czy gdyby nie te wszystkie osoby i postaci, którym poświęciłeś sporą liczbę wierszy, Chatamorgana mogłaby nie powstać?

MJ: Te dwa rodzaje dedykacji mają zupełnie inne znaczenie i cel. Dedykacja inicjałowa to po prostu „podarowanie” tekstu konkretnej osobie i ten typ dedykacji nie ma wpływu na samą koncepcję książki. Z kolei „wiersze dla…” to już element kompozycyjny tomu. To są wiersze albo dla postaci z seriali, a w jednym przypadku dla jednej z bohaterek filmu dokumentalnego o tak zwanych cyrkach osobliwości. Te wiersze były mi potrzebne. Te postaci i ich historie mają być punktem odniesienia dla wiersza. To taka gra z tradycją literacką. Kiedyś w takich wierszach pojawiali się mityczni herosi, jak u Homera, bohaterowie narodowi, postaci wybitne i zasłużone dla danej społeczności. U mnie zamiast tych herosów i bohaterów pojawiają się współczesne ich odpowiedniki, to tacy „herosi” na miarę XXI wieku – fikcyjne postaci z seriali. Zamiast Achillesa czy Bema – Walter White czy Rick Grimes.

MP: Zapytam teraz o rzecz, która najbardziej rzuca się w oczy, przez co takie pytanie paść musi w naszej rozmowie. Pomysł tomu serialowego, podzielonego na sezony i odcinki, to zdaje się zupełne novum. Skąd taka koncepcja i jaki cel się za nią kryje?

MJ: Po pierwsze wiąże się to, jak już mówiłem, z moją fascynacją poetyką filmu. Po drugie żyjemy w czasach seriali. Być może dlatego, że żyjemy tak szybko, tak bardzo brakuje nam na wszystko czasu, że jedynie taka krótka forma filmowa jest możliwa do ogarnięcia [śmiech]. Życie odmierzane jest kolejnymi odcinkami, czas zaczyna dzielić się na kolejne sezony. To nowy wymiar odmierzania czasu. Po trzecie zawsze zależało mi na tworzeniu książki, która nie będzie zbiorem przypadkowo poukładanych wierszy, tylko zwartą, przemyślaną i spójną wewnętrznie kompozycją. Tej zasady trzymam się w każdej swojej książce, a również staram się, by każdy kolejny tom łączył się z poprzednim. To ma być ciągła opowieść. Seriale, które pojawiły się w Chatamorganie, zostały we mnie na tyle, że przepracowane wyobraźniowo i poetycko pozwoliły na stworzenie takiej właśnie książki.

MP: Serial ma to do siebie, że jest ściśle linearny: widz musi go oglądać odcinek po odcinku, inaczej się pogubi. Ja przeczytałem twój tom linearnie już cztery czy pięć razy, a mimo to nadal się gubię. Od początku założyłem, że poszczególne sezony będą się łączyć w jakieś całostki, a w finale doznam objawienia, jednak nic takiego nie nastąpiło. Czy masz jakieś rady dla biednego, bezradnego czytelnika na temat tego, jak powinno się czytać Chatamorganę?

MJ: Nie każdy serial jest ściśle linearny. Są też takie, w których każdy odcinek można oglądać jako osobną całostkę. Są również takie, w których każdy sezon jest autonomiczną opowieścią. Chatamorgana jest jednak przede wszystkim opowieścią linearną, chociaż wielowątkową. Nie chcę zdradzać tej historii, chcę żeby każdy mógł ją wyłuskać z wierszy na swój własny sposób. A jeśli chodzi o finał, to celowo w ostatnim tekście sięgnąłem po inny zabieg serialowy, tak zwany cliffhanger, a więc zabieg fabularny, polegający na nagłym zawieszeniu akcji w sytuacji pełnej napięcia, w której główni bohaterowie znajdują się w trudnym położeniu, być może nawet zagrożenia życia. Czytelnik zostaje więc zawieszony na krawędzi klifu. Na pytanie: „Co będzie dalej?” może odpowiedzieć sobie sam, może też nie odpowiadać wcale.

MP: Na koniec ulubione pytanie literatów po wydaniu książki. Pracujesz już nad czymś nowym albo przynajmniej masz jakieś pomysły?

MJ: Pomysłów mam aż za wiele. Zarówno na płaszczyźnie poetyckiej, naukowej i krytyczno-literackiej. Mam skończone dwie książki naukowe. Jedna poświęcona wybranym motywom w poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, druga poświęcona poezji Romana Honeta, Bartłomieja Majzla i Radosława Kobierskiego. Brakuje tylko i aż wydawcy. Jeśli chodzi o krytykę literacką, to systematycznie chcę rozwijać swój miniprojekt „Błąd krytyczny”, publikując recenzje książek poetyckich z wydawnictw, z którymi nawiązałem kontakt. Zacząłem również współpracę z dwoma świetnymi muzykami – Patrycją Wójcik i Grzegorzem Kaźmierskim, z którymi działamy w ramach Projektu 3. Piętro. Mam też rozpoczęty projekt prozatorski pod tytułem Allegro, który żyje swoim powolnym życiem i pewnie kiedyś się zmaterializuje. Jeśli chodzi zaś o poezję, to pracuję od dłuższego czasu nad czwartą książką. Materiału przybywa, ale jestem na tyle wymagający wobec siebie i na tyle trzymam się zaplanowanej kompozycji, że ta książka pojawi się zapewne za jakieś trzy lata i jako ta, która nastąpi po serialowej Chatamorganie, będzie nosiła tytuł Spin-off.

MP: Dziękuję za rozmowę.

MJ: Również dziękuję.

 

Marcin Podlaski (redakcja)

Marcin Jurzysta (ur. 1983 w Elblągu) – poeta, literaturoznawca, krytyk literacki. Publikował w wielu ogólnopolskich czasopismach literackich, jego utwory tłumaczono między innymi na: niemiecki, czeski, turecki, litewski i angielski. Wydał tomy wierszy: ciuciubabka (Biblioteka Arterii, Łódź 2011) – nominowany do nagrody debiutanckiej książki roku w konkursie Złoty Środek Poezji w Kutnie, Abrakadabra (Biblioteka Arterii, Łódź 2014) i Chatamorgana (Biblioteka Arterii, Łódź 2018). Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Mieszka w Toruniu.