Paulina Adamczyk – dwa opowiadana

Ilustrowała: Dobrochna Witczak

Paulina Adamczyk – dwa opowiadania

Zwiastowanie

Kręcę sobie gwoździem w dłoni i przypominam nagle, że kilka razy w roku do tego małego miasteczka ściągała wichura, niosąca powiewy z różnych zakątków świata – czuło się, jakby było się w Egipcie lub modnej Islandii, więc nigdzie nie trzeba stawiać się osobiście. Za kilka dni swąd dłoni opalających kurę na rosół dotarłby do miasteczka i ten brak światowości wyszedłby na jaw w kuchennych wentylacjach sąsiadów. Mieścinka tak mała, że aż trudno uwierzyć, że dotarł tam cud ewolucji, że udało jej się znaleźć w układzie słonecznym. To taki ocalały z potopu ląd, z którego Noe nie chciał zabrać nikogo, by oszczędzić kuszetek na arce. Może to z tego powodu w tym małym miasteczku nie marnowało się nic, ani gram mąki, ani jedna pieczarka w sosie śmietanowym, nie pozwalano sobie na zbytek wyrzucania chleba, niewypłukiwania szamponu z plastikowej butelki? Nie marnowało się wino, nie marnowały się komunikanty, ściśle wyliczone podług gorliwej wiary mieszkańców. Chrystus nie powinien dokonywać cudu przemienienia w stopniu większym niż od Niego oczekiwano. Poczucie straty kamuflowano za dymem papierosa palonego przed barem na rynku albo parą gotowanej wody na rosół. Poczucie absurdu zaśmiewano, poczucie szczęścia opłacano. Od czasu do czasu pewne nierówności wymiatano wraz z kołtunami kurzu zalegającymi na podłodze albo opisywano hasłami z krzyżówek. Tego roku Wigilia była wyjątkowo wietrzna.

Sabina ostatnim pociągnięciem kuchennego noża odcinała pępowinę od swojego szóstego noworodka. Pięć poprzednich kikutów było jeszcze fachowo zawiązanych na szpitalnej sali, ale ten ostatni Sabina zawiązała sama, na kuchennym stole, przykrytym foliową ceratą, gdzieś między wódką a zakąską. Pięć poprzednich noworodków, można powiedzieć, zrodziło się z niepowstrzymanej miłości parującej spirytusem, ale ten ostatni to już było nadto euforyczne uniesienie ciała. Sabina próbowała nie zmarnować sobie życia i nie rodzić dzieci, ale nie udało jej się balansować pomiędzy euforycznymi miłostkami a depresyjnymi połogami. Przy drugim dziecku serdeczne koleżanki udzieliły nawet Sabinie kilku rad, co powinna w swojej sytuacji, trudnej jak topniejący lodowiec, zrobić. Mówiły, że dziwią się, że jej chłop jest z taką wariatką, pewnie za mądry to on też nie jest, a te urojenia to Sabina ma z wygód, bo jej się robić nie chce. Radziły też, by zmienić łeb, a potem brać się za bachory, bo nie można narażać własnego dziecka na możliwość odziedziczenia choroby ani na życie z chorą matką. Roztropnie pytano Sabinę, jak będzie czuł się jej, na przykład, trzynastoletni syn, kiedy wróci z kolegą ze szkoły, a Sabina dostanie jazdy i będzie chodziła nago po mieszkaniu, jak będzie się czuł ten sam chłopiec jako ośmiolatek, kiedy inne dzieci będą miały czysty, zadbany dom i obiad na stole, a on będzie wracał do bałaganu i światła w lodówce, a mamę zastanie w stuporze, wpatrującą się w sufit? Co poczuje ten sam chłopiec, gdy jako dorosły mężczyzna zechce przedstawić mamie swoją miłość? Co poczuje w związku z tym, że nie będzie mógł tego zrobić, bo mama nie będzie akurat w kontakcie? Wstyd. Wielu rozumiało potrzebę macierzyństwa Sabiny, bo sami bardzo chcieli mieć dzieci, ale nie było ich na nie stać. Sabinę też nie było stać na dzieci, ale potencjał nie może się zmarnować. Sabina zawinęła noworodka w prześcieradło z gumką – najlepsze, jakie miała, jakby chciała tym aktem oddać cześć świętości narodzin. Zawinąwszy, wystawiwszy w wiadrze do piwnicy, wytarłszy odchody poporodowe, powróciwszy do skrobania karpia, rozmyślała, czy jeszcze dziś sklepy są otwarte i czy warto jeszcze dziś podjechać na rowerze do weterynarza po poradę. Musiała wytrzeć jeszcze raz. Przy tym cudownym akcie narodzin było wyjątkowo dużo krwi. Zdołała wystawić rower z piwnicy i pojechała. Od dawna zdana była tylko na swoją damkę, gdy lata temu, podwieziona pod dom przez sąsiada, wysiadła z dziwnym pożegnaniem na ustach: „A gdybym teraz wszystkim powiedziała, że pan próbował mnie zgwałcić?”.

Sabina sprytnie wymyśliła, że najpierw zapyta weterynarza o najlepszą maść dla swojej pupilki, a następnie kupi wymagany specyfik w pobliskiej lecznicy za złoty pięćdziesiąt mniej. Czyhała na weterynarza od kilku dni na rynku, a dziś akurat udało jej się go dopaść, gdy wychodził ze spożywczaka z ostatnim przedświątecznym pieczywem i puszką pasztetu, na czarną godzinę noworoczną.

– Ta maść na ropiejące sutki u psa, to jaka?

– Pięć złotych.

– No pan powie, co mam podać!

– Pięć złotych i pogadamy,

Sabina narobiła sobie swego czasu dużych długów, nie tylko w spożywczaku, ale los zwierzęcia nie był jej obojętny, więc znalazła w portmonetce należne grosiki i podała je weterynarzowi bez patrzenia w oczy, zaś z tęsknym spojrzeniem za bilonem.

– Teraz możemy rozmawiać. Dziś jest wigilia i nic pani nie powiem więcej. O tyle, za pięć złotych mogę pani pomóc.

Sabina, rozczarowana odpowiedzią, odchodząc, wyjęła swojego smartfona, by w nim znaleźć odpowiedź na nurtujące ją pytania. Tam znalazła odpowiedź na pytanie, jak rodzi się w domowej wannie, więc ściągnięcie ropy z sutków jamnika nie będzie problemem. I to było tak nie w smak weterynarzowi, że biedna wdowa bez matury ma smartfona, a on dalej jest na etapie klawiszowej Nokii. Na wyświetlaczu Sabiny pojawiła się odpowiedź na jej wczorajsze pytanie: „Wczoraj wieczorem upiekłam biszkopt, dziś miałam dokończyć tort dla córki, ale chyba właśnie zaczynają mi się skurcze i zbliża się kolejny poród. Nie wiem, czy rano będę w stanie dokończyć. Co z biszkoptem? Mogę zamrozić? Czy do truskawek pasuje galaretka agrestowa?”. Anna napisała, że należy jechać do szpitala, a biszkopt upiecze się później następny, bo zamrożony zrobi się gumowaty.

– No jak to później, jak urodziny córki są dziś?! – Sabina rzekła do siebie. 

– Kupiłeś mi może lotka? – zapytała żona powracającego od krowiego porodu męża.

– Kupiłeś. Wziąłem nawet dwa więcej dla dzieciaków. Może im się poszczęści w te święta.

– Ale wziąłeś metodą dywersyfikacji? – skomentowała z uśmiechem. – Bo ostatnio miałam tak, że jak brałam po kilka zakładów na jednym kuponie, to liczby się powtarzały, więc trzeba dywersyfikować szczęście. Zapłacili w gospodarstwie?

– Nie zapłacili! Widzę, jak w rynku kupują sobie po kilogramie pomidorów malinowych, piwka, papieroski, ale na gospodarę im nie wystarcza. A potem jadą do lecznicy, bo tam taniej o dziesięć groszy, a mnie ciągają po świętach – wykrzyczał weterynarz, zagryzając złość kiełbasą umoczoną w koncentracie pomidorowym. Weterynarz z szacunku dla zwierzęcej krwawicy nigdy nie pościł.

Żona, powoli wycierając sztućce na wigilijną kolację, patrzyła w okienną dal, zdając się nie słuchać tych wrzasków powtarzających się za każdym cielęcym powiciem. Myślała o tym, gdzie byłaby teraz, gdyby wtedy została w mieście. Bez dziecka mogłabym przyjąć wtedy asystenturę na uczelni, prowadzić może w przyszłości biuro rachunkowe i robić duże wałki. Nie, ona nie robiłaby przekrętów, ma na to za słabe nerwy. Przy kolejnej łyżce stołowej przypomniała jej się ostatnia wigilia z teściami. To było jakieś dziesięć lat temu. Jego matka po dwudziestu latach małżeństwa syna zaproponowała jej dużą sumę pieniędzy za podjęcie decyzji o rozwodzie, nie o rozstaniu, ale o rozwodzie, by mieć jeszcze szansę na realizację aspiracji matrymonialnych. Nie jej, lecz syna. Teściowa zawsze marzyła o innym losie dla swojego syna, o prywatnym gabinecie w centrum dużego miasta i żeby mówili do niego „panie doktorze”, a nie samo „panie”, tak po wiejsku. Od czasu tamtej wigilii, okraszonej intratną propozycją, żona weterynarza obiecała sobie nigdy więcej nie spędzić z rodziną męża świąt, ale żeby nie było jej żal tej kwoty, którą odrzuciła na rzecz oglądania pijanej co drugi dzień twarzy, postanowiła grać regularnie w lotka. Strategicznie grać, dopóki nie wygra, nie spłaci kredytu i nie wyprowadzi się z tej wsi do miasta. Poczuwszy ciepło rozlewające się po jej sercu na myśl o tym planie, odłożyła zastawę i póki była w nastroju, wzięła swój „święty” notes i zapisała kolejne wybrane przez kolekturę numery. Zapisywała wszystkie numery, jakie przez ostatnie dziesięć lat zaznaczyła lub wylosowano jej na chybił trafił. A może anulują jakieś losowanie, może uznają, że było niezgodne z zasadami komisji gier i zakładów? Będzie ubezpieczona na ten przypadek. Przypięła kupon do kartki z jutrzejszą datą i wróciła do polerowania.

Pierwsze dziecko straciła we śnie. Najpierw była na basenie, z którego mokra wyszła do hotelowego lobby. Potem windą na samą górę. Ta nie chciała zatrzymać się na żadnym z poniższych pięter i dotarłszy na sam szczyt, znalazła strych zasypany ziemią. Pośród tych hałd był synek żony weterynarza, ledwo oddychający, zakrwawiony, samotny. Nie mogła sobie wybaczyć, że nigdy nie dowiedziała się, kim był i czy wynalazł lek na raka. Dziś, zmierzając na karpia w galarecie z podwójnym układem krążenia w sobie, bała się zasypiać głęboko, by nie osierocić i córki. Ten brzuch wiele ją kosztował, szczególnie, że pojawił się tak późno. Przecież ma to być cel życia, prokreacja, rozmnażanie! Po to w ogóle jest popęd płciowy i po to łączymy się w pary! Jeśli kobieta nie odczuwa instynktu macierzyńskiego, to znaczy, że jest upośledzona emocjonalnie. Kobiety niepłodne nie powinny łączyć się w pary, w oczach natury i Boga nie powinny dalej żyć, bo to bez sensu. Jałowe osobniki powinny usuwać się ze świata. Dziecko to dar prosto od Boga, to jest najlepsza rzecz, jaka się kobiecie może przytrafić. Za modą bezdzietności podążają głównie brzydkie, niespełnione kobiety, których nikt nie chce, one dopisują do tego wielką teorię. Spełniać się w pojedynkę? Hobby, praca, kult pieniądza, kult idealnego ciała? Dobre sobie! Trzeba wszak wziąć pod uwagę, że kobieta, która ma czterdzieści parę lat i nic wspólnego z macierzyństwem, to nie kobieta. Nie mieć dzieci to maksymalne stracenie. Bezdzietnych wyzwolonych kobiet nikt nie traktuje poważnie, tylko jak jakieś dziwadła. Ojciec nieznany? To niedobrze, bo o losie dziecka powinien decydować jego ojciec, a nie matka. Na przykładzie automatu z batonami – jeśli jest się mężczyzną i wrzuca się monetę do automatu, automat po chwili wypluwa batonik, to batonik jest kupującego czy automatu? Musimy się pogodzić z rolą takich automatów, a jak ktoś nie umie, to widocznie nie jest przystosowany do życia w rodzinie i będzie całe życie cierpiał w samotności.

Podobno, gdy kobieta urodzi dziecko, to jedyne, o czym umie rozmawiać, to jej dzieciak. Zachowuje się wtedy, jakby wynalazła lek na raka. Tak? A jakie są twoje priorytety? Wynaleźć lek na raka? Dokonać odkrycia? Dostać Nobla? Żółć cię zalewa, bo pewnie jesteś samotna i kandydata na tatusia brak na horyzoncie, a zegar biologiczny bije tik tak. Dziecko to nie zachcianka, tylko pierdolony obowiązek każdej zdrowej kobiety! Przez katastrofalne skutki pięćdziesięcioletniego zastoju gospodarczego w postaci komuny Polsce i światu potrzebni są biali ludzie, bo inaczej niedługo wyginiemy przez zalew gówna z Bliskiego Wschodu.

– Co robisz? – zapytała matka przez telefon.

– Myję buty na wyjazd.

– To niesamowite, w ciąży i myje buty! A wiesz, że jak mężczyzna podaruje kobiecie pantofle, to ona w nich od niego odejdzie?

Tak, kupił jej buty swego czasu. Jakąś chwilę później pakował jej rzeczy w worki na śmieci. Potem nie nosiła już nawet kapci.

Przybieżały do lokalnego Betlejem razem. Ciotka, matka i córka. Każda z opustoszałym krwioobiegiem.

– Majonez Winiary ma konsystencję kremu i smakuje jak mgła. Majonez Kielecki jest jedynym słusznym majonezem – zawyrokowała córka, wkładając na talerz porcję sałatki jarzynowej.

– Kielecki wali octem i ma inwazyjny smak – komentowała zbulwersowana matka. – Winiary dopełnia smak potraw, których jest dodatkiem. Jak sama robiłam majonez, to dodawałam jedynie konieczne minimum octu. Kielecki może smakować tym samym ludziom, co gustują w piwie VIP, lubią, jak zupa składa się w pięćdziesięciu procentach z maggi i generalnie mają przeżarte szlugami kubki smakowe. A ty, Sabinko, co sądzisz?

Sabina nic nie odpowiedziała, gdyż usta miała zapchane resztą opłatka.

Tego wieczoru na wigilijnej wieczerzy nic się nie zmarnowało. Zjadły wszystko. Tego wieczoru ku tej jednej gwieździe unosiły się duchy nienarodzonych dzieci i cieląt. Podobno w czasie wigilijnej kolacji nie powinno się za dużo mówić. Jeśli nadto się rozgadasz, przyszły rok minie pod znakiem kłótni i plotek.

Powrót

W Tam wieczorne światła paliły się w każdym oknie, w oknach mężczyzn i przede wszystkim w oknach kobiet. Światła paliły się w oknach kobiet nie tylko dlatego, że kobiety się bały – im również zdarzało się spędzać noce przy biurkach nie po to jedynie, by kolorować flamastrami indyjskie mandale. Tam było jedynym miejscem, w którym oczy budynków nigdy nie mrugały, by nie dać po sobie poznać symptomów senności. Mężczyźni zapalali światła w kuchniach i salonach, bo smród instynktu nie dawał im zasnąć. Kobiety, czując ten znajomy zapach, zapalały światła nawet w ślepych łazienkach, by zmącić prądy miejskiego powietrza, które od dawna niosło echo pradawnego zewu – powrócić do kobiecego łona. Zamiast otwierać swoje kancelarie czy biura projektowe musiały co wieczór wkręcać nową żarówkę w swoich kuchniach i łazienkach, żeby ciemność ich mieszkań nie biła blaskiem po oczach, nie wzniecając tym samym pędu pożądania w pomieszkujących między nimi mężczyznach. Ci nie odrzucali sposobności, by każdej przypadkowo napotkanej kobiecie wkręcić się na nowo w macicę, rozciągając jej mięsień do monstrualnych wielkości – porównywalnych z ich kancelariami i biurami projektowymi. Czuli, że wyświadczają kobietom przysługę, bo z brzuchami wielkimi jak planeta mogły kupować znaczki pocztowe bez kolejki, jeździć autobusem od pętli do pętli z gwarancją miejsca siedzącego. Tam należało zatem do galaktycznych matron, które kroczyły po mieście chodem rodem z Dzikiego Zachodu, lecz nie z powodu pewności siebie, a raczej z poluzowania stawów miedniczych. Mężczyźni za dnia pochłonięci byli na poły pracą, na poły reminiscencjami skurczów porodowych, które dziesiątki lat wcześniej wypchnęły ich na świat – wbrew ich woli.

Ewa mieszkała na ostatnim piętrze starej pokolejarskiej kamienicy, obok stacji benzynowej. W czasach gdy jej podbrzusze bywało jeszcze białe jak śnieg, lubiła całować się z chłopcami, szczególnie tymi, którzy sprawnie wygrywali palcami na stole klasyczne symfonie. Spotykała się z nimi tylko w swoim pokoju wyłożonym jasnym dywanem, po którym nie wolno było stąpać kapciami, a jedynie przemierzać bosą stopą – niczym łąkę skroploną poranną rosą. Sadzała ich na swojej białej kanapie pod strażą pluszowych misiów i, zakrywając swoje uda to literaturą rosyjską, to Tajemniczym ogrodem, wyczekiwała momentu głębokiej eksploracji. Po wszystkim odprowadzała młodych wirtuozów na pobliski przystanek, a później, siedząc na okiennym parapecie przy świetle wysokowatowej żarówki, próbowała oszukać chronometryczny charakter swojego pożądania. Anatomiczny lej udawało jej się oszukiwać co miesiąc. Była jak owad, czekający na zalanie żywicą.  

Adam urodziła się jako pierwsza i z tego też powodu dane jej było oglądać, jak poczęły się kolejne siostry i kolejni bracia. Najczęściej matka sadzała ojca na materiałowym fotelu na kółkach i, bujając się na nim, miarowo zagnieżdżała w sobie pustoszejącą co roku jamę. Adam chodziła w tym czasie od drzwi swojego pokoju do drzwi łazienkowych i sekundowała rodzicom, bo jej zadaniem było – już po wszystkim – przyniesienie ojcu wilgotnego ręcznika. Ojciec należał do tych raczej leniwych. Innym razem, by wyzwolić się od nieprzyjemnego rytuału płukania lepkiego ręcznika, Adam zaczynała histerycznie płakać, ilekroć w środku nocy słyszała furkot rozszerzającej się od jęków tchawicy. Tak, Adam za wszelką cenę chciała uwolnić matkę od niegasnącej rui, która zabierała jej matkę ubraną i najedzoną wczesnym śniadaniem. Muzyka może nastrajać, więc Adam chowała w tajemnicy za kanapą wszystkie jazzowe poduszkowce. Alkohol może nastrajać, więc tłukła każdą zakupioną butelkę wina czy wódki. Adam obsesyjnie bała się, że pęczniejąca macica jej matki zmusi ją do porzucenia pierworodnej, więc porysowanymi kompaktami i obtłuczonymi karafkami starała się przedłużyć swój turnus w rodzicielskim domu. Adam była pewna, że to ojciec chce kołysać biodrami matki i, widząc swoje owłosione ręce, nogi i pachwiny, miała mu cokolwiek za złe, że tak parł na matczyny brzuch, gdy skraplał zarodek. Cokolwiek za złe ojcu miała również, że nie opanował ciekawości szklanego oka, że wszedł do łazienki wypróżnić się w czasie kąpieli Adam. Nigdy nie zrozumiała też, czemu co noc wchodził do jej pokoju, podnosił firankę przy oknie i odkręcał kaloryfer na największe grzanie. Pewnego dnia Adam zobaczyła matkę aplikującą sobie czopek i zamarzyła, by znów powrócić do łona, do ciasnego mięśnia, które trzymałoby ją w pozycji wschodzącego słońca. Zeszła zatem do równie ciemnej co matczyna tkanka piwnicy. W pierwszej kolejności zerwała wstążki z głowy. Potem było już łatwiej. Wyłyżeczkowanie policzków, obdarcie ust z rąbka czerwieni, zrywanie paznokci, wyrwanie najmniejszego włosa na rękach, nogach i w pachwinach, zeskrobanie skóry z pięt i zatkanie pochwy hydrauliczną pakułą. Adam stała się mężczyzną. Obdarła się ze skóry, oskalpowała głowę i postanowiła, że spełni swoje największe marzenia – powróci do macicy i założy warzywniak.

Ewa wracała do domu z zapasem żarówek na najbliższe wieczory, gdy na wysokości dystrybutora LPG zauważyła, że ktoś bacznie się jej przygląda i z fałszywą niewinnością kroczy za nią do bramki podwórka. Nabuzowana sokami niczym wiosenna marchew dotarła brawurowo do drzwi wejściowych swojego domu, gdy dziurkę od klucza zasłonił jej palcem osiedlowy sprzedawca warzyw. Znała go bardzo dobrze, bo miał charakterystyczną bliznowatą łysinę i zawsze wybierał jej najbardziej błyszczące jabłuszka. Po tym jak zakrył dziurkę od klucza, przyparł jej ciało do drzwi wejściowych i gwałtownie rozłożył uda. Był już gotowy do tego, by z całą siłą natrzeć swoją głową na jej dziewicze łono i zamieszkać w nim, dopóki starczy mu powietrza i pokarmu płynącego z żylastej pępowiny, zbudowanej z wczorajszych marchewek i frytek. Nacierał bardzo mocno, tak mocno jak kilkadziesiąt lat wstecz, gdy matka zdecydowała się po raz pierwszy przeć za cenę piekących piersi.

Ewa wyrwała się w chwili, gdy gałki oczne Adama oglądały już jej komory sercowe. To była ostatnia chwila, po której Ewa, wyparłszy ze swojej nieskalanego łona czubek głowy mężczyzny, wbiegła z impetem po schodach do swojego mieszkania i bez namysłu wyciągnęła z szuflady jedną z żarówek, które do tej pory odpowiedzialnie chomikowała i wsadziła ją sobie do ust. Zalewając się potokiem śliny i wygwizdując resztki powietrza z nosa, czuła, że jest w końcu bezpieczna.

Tam obudziło się porannym zmierzchem. Do macic udało się z powrotem dostać czterem mężczyznom, dwunastu podjęło próbę, jeden znów pozostał sam na świecie z wtórną respiracją. Trzem kobietom udało się na czas zapalić światła w mieszkaniu. Jedna sama stała się żarówką.

Paulina Adamczyk – historyk sztuki, muzealnik, autorka esejów o sztuce oraz prozy, poezji, recenzji książkowych. Dotychczas jej teksty ukazywały się na łamach między innymi: „Arteonu”, „Twórczości”, „Migotań”, „Tekstualiów”, „Nowych Książek”, „Magazynu Literackiego KSIĄŻKI”. Zadebiutowała tomikiem poezji Przeszłość chwili obecnej, wydanym nakładem Wydawnictwa Mamiko.

Ilustrację wykonała:

Dobrochna Witczak – studentka Communication Design w poznańskiej School of Form. Animuje, filmuje, ilustruje i maluje. Od dziecka rysuje na potęgę i z tym właśnie planuje związać życie. Równie mocno fascynuje ją animacja. Jej prace obfitują w dowcip i stanowią trafny komentarz do rzeczywistości. Radość sprawia jej także przebywanie ze zwierzętami. W wolnych chwilach jeździ na rowerze. Instagram: @dochna_