Patryk Czarkowski – opowiadanie

Ilustrowała: Olga Żyminkowska

Patryk Czarkowski – opowiadanie

 

ODDZIAŁ

Nie, nie byli chorzy na raka. Tu, na podłodze o wyglądzie szachownicy, rządziły inne figury. Czy lubiłam swoją pracę dlatego, że wysysała ze mnie życie, czy dlatego, że coraz mniej lubiłam męża? Późno uświadomiłam sobie fałszywość stawiania tego problemu w duchu albo-albo; to było precyzyjnie komplementarne.                                                 
Szachownica sprawiała wrażenie zrobionej z karpatkowego kremu i lukrecjowych żelków. (Kilkunastu pacjentów codziennie grało na niej ze śmiercią; tylko, że u nas nie było ekipy filmowej. Żartowałyśmy nieśmiesznie, że grali w kości… a jedyne, co mogłyśmy w tym układzie zmienić, to kilka pampersów). Od dziecka nie znosiłam anyżowego posmaku czerni i mdłej, budyniowatej śmietankowości bieli, więc – pełna niepokoju – podziwiałam starcze, powolne kroki naszych podopiecznych. Kiedy ja, przechodząc korytarzem, czułam się, jakbym po kolana brodziła w stuletnim, połyskującym mule, nasi pacjenci byli w moich oczach jak zmultiplikowany Chrystus – nieśpiesznie kroczący po wodzie. Co dzień nie mogłam uwierzyć własnym oczom.                         
A w świecie najbezczelniej równoległym – mąż czytał synom Sienkiewicza; najchętniej Trylogię. Na przykład, kiedy w kuchni przygotowywałam im ich ulubiony budyń waniliowy z wiśniowym sokiem, w moich uszach próbowały się zagnieździć losy rywalizacji Bogusława Radziwiłła z Andrzejem Kmicicem. Rzygać mi się chciało, ale i śmiałam się po cichu – bo on chłopcom czytał powieść, a mój pielęgnacyjno-opiekuńczy oddział był ulokowany… w poradziwiłłowskich stajniach. Nie było dyżuru, żebym nie myślała o biciu, gwałtach i poniżeniu, które dokonały się pod czarno-białą posadzką. Nie było kroku, który by tym we mnie nie rezonował. Czy lepiej stąpać po białych, czy po czarnych?
Raniłam stopę wpół. Potęgowałam ból. Wierzyłam, że ujmuję go komuś.                        
Gdy tylko na dobre kończyła się zima, zazwyczaj gdzieś koło połowy kwietnia, wyprowadzałyśmy pacjentów na patio. Czyniło cuda. Słońce, złagodzone przeprawą przez zaporę parkowych liści, przywracało siły i spokój. Lubiłam patrzeć na nich zza szyby, stojąc na „szachownicy”. Wędrowałam wzrokiem – między korytarzem, a ludźmi na dziedzińcu; czułam, że są na właściwym miejscu. A sama – zapadałam się coraz głębiej w połyskującym kontrastowo mule.                 
Na jednym z nocnych dyżurów zbudził mnie krzyk. (Niby powinien dzwonek – każdy pacjent ma przy łóżku coś w rodzaju alarmowego pilota – ale na oddziale tego typu mało kto korzystał z urządzeń bez duszy; a do takich, jedna z pacjentek, zaliczyła kiedyś wszystko podłączone do prądu; i nie zrobiły na niej wrażenia respiratory, fotokomórki w łazienkach ani telefony… Usłyszałyśmy wtedy, że każdy musi umrzeć, srać można po ciemku, a od telefonu lepsze są odwiedziny). Przez chwilę myślałam, że alarm mi się śni. Ale krzyk – przeciągły, niezbyt głośny, bliższy może panicznym jękom niż wyrazom bólu – nie ustawał na dłużej niż wdech. Problem w takich chwilach polegał na tym, że krzyk trzeba było zlokalizować – nie komunikował się z tablicą w dyżurce…      
Już na korytarzu poczułam dziwny zapach. Ale że Norbert (imię było ostatnią rzeczą, którą przestałam kochać w mężu) ciągle się śmiał z moich – jak je nazywał – omamów, starałam się nie zwracać na to uwagi. Ale krzyk trwał i dochodził od strony głównego wejścia – mijałam kolejne sale wschodniego korytarza… pierwsza, druga, trzecia. To tu – zapach spotężniał. Weszłam. Biały Laufer leżała pod oknem. To ona krzyczała. Na sali były jeszcze dwie pacjentki  – wydawało się, że śpią… Nie zapalałam światła.           
– Lauferku, kochanie, co z tobą? Co się stało?                                                                             
– Skacze, tratuje… Koń!

 

Patryk Czarkowski – ur. 1982 w Białej Podlaskiej. Nie lubi ludzi.

Olga Żyminkowska (ur. 1999) – studentka filozofii z Poznania. Publikowała w „Bezkresie”,
„Iksie” i „Helikopterze”. Zajmuje się ilustrowaniem światów.