Mirosław Mrozek – opowiadanie

Ilustrowała: Dominika Czarnecka

Mirosław Mrozek – opowiadanie

KAPUŚNIAK

Najzabawniejsze i najbardziej przerażające zarazem jest w życiu to, że nieważne, jak bardzo absurdalne wydawałyby się postronnym przyczyny bólu, który odczuwasz, ten ból dla ciebie jest prawdziwy. Ten ból potrafi cię zniszczyć na wielu poziomach, na wiele sposobów. A całe twoje cierpienie nie poruszy nikogo, nie będzie miało żadnego sensu, stanie się jedynie przedmiotem drwin i niewybrednych żartów. Dlatego nie należy okazywać słabości, myślałem, byłem bowiem brodatym mędrcem, kilka miesięcy później ogoliłem się, dwie dekady później zmądrzałem. A gówno tam – zmądrzałem!

Raczkowała nowa era,  pracowałem w fabryce, wynajmowałem miniaturowy pokój (w myślach nazywałem go celą) na pierwszym i zarazem jedynym piętrze budynku, który za czasów komuny był hotelem robotniczym. W całym budynku było kilkanaście pokoi. Wynajmujący mieli do dyspozycji małą kuchnię z kuchenką gazową, dwie toalety, prysznic, była też pralka, niestety nie działała. Hotel zamieszkiwali głównie studenci i studentki katolickiej uczelni oraz budowlańcy wznoszący kolejne budynki tejże uczelni, mieszkał tu również alkoholik wypełniający dni zbieraniem butelek a noce opróżnianiem butelek, gej pracujący jako inkasent wodomierzy, emerytowany ubek dorabiający jako taksówkarz, domokrążca ukrywający się przed komornikiem, moja osoba dopełniała obrazu tej menażerii.  Nikt tu nie stronił od alkoholu, a stroniący stronili od tego miejsca.

Siedzę na barłogu, prześmierdły potem, tytoniem i lękiem. Nie pomaga prysznic rankiem i wieczorem, antyperspirant, woda po goleniu ani żadne perfumy – śmierdzę  strachem. Inni to wyczuwają, na poziomie zapachu i na poziomie lęku. Kasjerki w supermarkecie nie chcą brać monet wprost z mojej ręki, ludzie w autobusie odwracają się, współpracownicy znacząco się uśmiechają i coraz odważniej zaczynają badać, jak daleko mogą się posunąć w gnojeniu mnie. Gaszę w kubku po kawie kolejne niedopałki – oprócz ruchów dłoni związanych z paleniem zastygły niczym mumia. Żołądek, który musiał w ciągu ostatnich godzin przyjąć kilka litrów kawy, daje o sobie znać. Pędzę do kibla. Siadam na sedesie, kiszki robią swoje. Wreszcie ból brzucha się kończy, wracam do pokoju. Zdejmuję slipy i wrzucam na dno szafy, siadam na łóżku, zapalam papierosa.

Dochodzi czwarta, za dwie godziny będę musiał wziąć prysznic, umyć zęby, ubrać się i wyjść na przystanek miejskich autobusów. Wytrzymać kilka minut pośród oczu wlepionych we mnie, potem wytrzymać kwadrans w autobusie, a wreszcie wieczność całą, osiem godzin, w biurze. I jeszcze powrót, a potem hotel i jego szepczące ściany. Nie ma miejsca, gdzie byłbym bezpieczny. Nie ma ani jednej osoby, której mógłbym zaufać. Jeden przeciwko całemu światu.  Boję się tej niepojętej, strasznej samotności, boję się jej bardziej niż śmierci.

Na schodach w przejściu pod torami kolejowymi robi mi się ciemno przed oczami, mam wrażenie, że zaraz zemdleję, przezwyciężam kryzys, nie zatrzymując się. Jeszcze miesiąc temu wbiegałem po tych schodach, przeskakując po dwa, trzy stopnie, a moje łydki działały niczym sprężyny. Teraz poruszam się jak starzec. W górę, ciągle w górę, a tym szczytem, na który się wspinam, jest poziom miasta, poziom zero. Zupełnie jak w życiu, kto startuje z depresji, musi wiele poświęcić, by dostać się na poziom morza, w tym samym czasie ktoś wyruszający z poziomu morza może dostać się na górkę, a ktoś z wyżyn wspiąć się na górski szczyt. Każde z nich zużyje podobną ilość sił i straci porównywalną ilość czasu. Dlatego tak trudno zdobyć szczyty ambicji – albo sił nie starczy, albo czasu zbraknie. Słyszę szum fal, czuję napór wody, z każdym krokiem zanurzam się głębiej. Nigdy nie byłem nad morzem. Nauczę się pływać albo utopię się. Albo morze wzgardzi mną, odrzuci mnie, wyrzuci na skały. Rozbitka. Mitycznego Ulissesa.

Wdrapałem się w końcu po schodach, pojąłem, że jeśli nie wypiję kawy, padnę trupem. Patrzę na hasło wymalowane sprayem na ścianie dworca: Uciec, ale dokąd? Jakby ktoś – może projektant tego strasznego uniwersum, gdzie rozgrywa się ta groteskowa fabuła, a bohaterem jednego z jej slapstickowych wątków jestem ja – dawał mi znać, że obserwuje mnie i świetnie się przy tym bawi. W dworcowej budce kupuję kawę, bez cukru, bez mleka, bez śmietanki, bez litości i przebaczenia. Czekam, aż odrobinę ostygnie, wypijam jednym haustem, zamawiam kolejną. Od wielu dni, a raczej nocy – nie potrafię dokładnie określić ilu – nie zmrużyłem oka nawet na sekundę. Czuję, że obława się zacieśnia, że domyka się krąg. Zaczęło się to tego wieczoru, kiedy usłyszałem…

Wchodzę do biura, wieszam płaszcz i torbę na wieszaku. Wyglądam przez okno, by urzeczywistnić budynek lokomotywowni, magazyny i główną księgową, zmierzającą właśnie nieśpiesznie krokiem do biurowca. Patrzę, a gdzie spojrzę, nabiera pewności, przybiera określone kształty fragment rzeczywistości zawieszony dotąd w niepewnej nieoznaczoności, kiedy odwrócę spojrzenie, niknie on, ale nie bezpowrotnie. Wciskam kolejno przyciski startowe trzech pecetów, muszę odczekać kilka minut, aż na ekranach pojawią się okienka logowania. W międzyczasie podlewam kwiatki, nastawiam dzbanek kawy. Wstukuję hasła do komputerów, później do potrzebnych mi aplikacji. Robię zestawienie wczorajszej sprzedaży. Wysyłam je kilka minut po siódmej do kierownika sprzedaży i dyrektora, kiedy spojrzą na godzinę maila, będą wiedzieli, że pracuję od rana. Za godzinę zrobię zestawienie produkcji, a za dwie godziny zestawienie stanów magazynowych surowców. Znaczna część mojej pracy opiera się na programach komputerowych i jest dla mnie błahostką. Część pracy związana z kontaktami z ludźmi śni mi się w koszmarach sennych.

Pół biedy jeszcze, kiedy chodzi o klientów, z którymi można pozostać na stopie oficjalnej. Najgorzej jest ze współpracownikami. W całym biurowcu pracuje ledwie dwadzieścia kilka osób, wszyscy znają się od podszewki, odnoszą do siebie w sposób poufały, nasączony obłudną życzliwością. Dla mnie największą udręką są zwykłe rozmowy dotyczące choćby tego, jak spędziło się weekend: jeden mówi, że pokłócił się z żoną, drugi, że był w kinie, jeszcze inny, że spił się w barze z kolegami. A ja, co mam opowiedzieć?

Do biura wchodzi kierownik. Wszystko w porządku? W porządku. Wiem dobrze, że wcale nie pyta, ale i pyta, że obchodzi go to na poziomie niedopowiedzenia. Wie dobrze, że ja odpowiadam i nie odpowiadam, że inaczej odpowiedzieć nie mogę. Obydwaj wiemy, że muszę odpowiadać za siebie i nie mogę już dłużej odpowiadać za siebie, że każde słowo jest poczytalne i niepoczytalne. Cofam się więc w siebie, zamykam oczy na rzeczywistość, bawię się w artystę rysującego kredkami myśli autoportret, karykaturę postaci mędrca, co naucza, że właściwie nic nie można powiedzieć, że nie mówi się tego, co się myśli, że głos wewnętrzny dyktuje językowi słowa całkiem inne, niż te, które język wypowiada, że sam głos wewnętrzny jest okrojony z jakiejś części prawdy, która jest może sednem, że nawet sny są metaforycznymi przesunięciami znaczeń, jakby nigdy i nigdzie nie dało się znieść siebie bez skłamania.

Głosy. Za drzwiami, na korytarzu. Obgadują mnie, nie dbają nawet o to, że ich słyszę. Znają wszystkie moje sekrety, wiedzą, co mnie najbardziej boli, jak bardzo słaby jestem. Wyjdę i stanę przed nimi z wysoko podniesioną głową, nie wytrzymają dumnej pogardy mojego spojrzenia, padną na ziemię i odpełzną niczym padalce, którymi przecież są. Nie, skoro nie mają odwagi przyjść i powiedzieć mi tego prosto w oczy, nie zniżę się do ich poziomu, będę wyniośle milczał i to milczenie będzie moim zwycięstwem, dowodem wyższości niezłomnego i nieulękłego charakteru nad podłością ludzką. Jednakże fizjologia,  przepełniony pęcherz, żądający wizyty w toalecie, poskramia wyższość mojego niezłomnego i nieulękłego charakteru, zmusza mnie do otwarcia drzwi, wyjścia na korytarz. Gdzie nie ma nikogo.

Jak to możliwe? Pewnie gdzieś tutaj zainstalowali głośniki, mikrofony, kamery. Halo, halo, słyszycie mnie? W ubikacji sparaliżowany myślą, że mogę być nagrywany, nie potrafię spuścić z pęcherza nawet kropli. Wracam do biura i pojmuję wreszcie, gdzie tkwi prawdziwe zagrożenie. Wyjmuję z kieszeni telefon komórkowy, zaczynam go rozkładać na części. Szukam pluskwy, nie mogę znaleźć, nie mam zresztą pojęcia, jak może wyglądać. Zgniatam obcasem buta te części urządzenia, które da się zgnieść, kartę SIM tnę nożyczkami w drobniutkie paski, baterię wrzucam do kubka z gorącą kawą. Zbieram później wszystkie te szczątki do woreczka foliowego i wynoszę do kontenera, śmieciarka opróżni go za kilka godzin. Po co mi telefon, skoro ten numer dawno już wykasowałem z listy kontaktów.

Otworzyłem drzwi kabiny prysznicowej, która była właściwie murowanym pokoikiem, zobaczyłem dziewczynę piorącą w umywalce różowe majtki uszyte z jakiegoś cienkiego, prześwitującego materiału. Domyśliłem się, że to jedna z trzech studentek, które wprowadziły się jakiś czas temu do pokoju na parterze. Stała w oparach gorącej wody, pachnącej przyjemnie jakimś kwiatowym środkiem do prania. Przypominała mi kogoś z przeszłości. Było coś niezwykłego w jej oczach, kiedy odruchowo odwróciła głowę i spojrzała na mnie, biło z nich światło i załamywało się na szkłach okularów, przez co cała twarz jaśniała, a może stała po prostu w smudze porannego światła, wpadającego przez okno, a ja poetyzowałem, bo poprzedniego wieczora sporo wypiłem i trwałem w stanie natchnienia.

Cześć. Cześć. Stanąłem przy sąsiedniej umywalce, zacząłem się golić i jednocześnie popatrywałem na jej odbicie w lustrze, dostrzegłem, że ona popatruje na mnie. Miałem na sobie tylko ręcznik kąpielowy, którym przepasałem się w biodrach. Metr osiemdziesiąt trzy wzrostu, siedemdziesiąt pięć kilo wagi, płaski brzuch, mocne sploty mięśni, szare oczy, w których przebłyskiwało coś dzikiego, wręcz szalonego, co czyniło je na pewien sposób interesującymi. Niektórym dziewczynom się podobałem. Była niższa o jakieś piętnaście centymetrów, jasne włosy spięła w kucyk, w jeansach rurkach jej tyłek wyglądał nadzwyczaj apetycznie, biała bluzka z jakimiś falbanami miała pewnie maskować niewielki rozmiar piersi. Jakimś sposobem odnalazłem w sobie odwagę, żeby zaprosić ją na wieczorną kawę.

Kiedy godzinę później wychodziłem na podwórze wyrzucić śmieci do kubła, zauważyłem sznur biegnący od gwoździa wbitego w futrynę okna pokoju, w którym mieszkała, do gałęzi niewielkiej jabłoni. Na sznurze wisiało kilkanaście par damskich majtek, rozpoznałem wśród nich te różowe. Zastanawiałem się, jak może wyglądać życie erotyczne trzech dziewiętnastoletnich atrakcyjnych dziewcząt, mieszkających razem w jednym pokoju, z dala od domu, z dala od swoich tatusiów, z dala od swoich chłopaków, jeśli takich miały.  Co tam się działo? Nie potrafiłem uwolnić się od tych myśli.

Przetrwałem osiem godzin. Przed wyjściem podpisałem wszystkie zaległe dokumenty, poukładałem papiery w segregatorach, uporządkowałem nawet przybory biurowe. Chciałem, żeby pozostał po mnie porządek. W portierni zostawiłem klucze od biura, magazynu, archiwum, szaf. Pokwitowałem zdanie, portier pokwitował odbiór. Był piątek. Byłem wolny. W drodze z przystanku do hotelu wstąpiłem do sklepu, kupiłem drożdżówkę z marmoladą, butelkę soku marchwiowego i karton mocnych papierosów. Nim dotarłem do hotelu, zjadłem drożdżówkę i wypiłem sok.

W holu mijam się z nią. Cześć. Cześć. Jak obcy sobie ludzie. W pokoju rozbieram się do samych majtek, nie działa pokrętło regulacji temperatury kaloryfera, jest gorąco jak w piecu, nie pomaga nawet to, że okno jest uchylone przez całą dobę. Patrzę przez to okno na ludzi przechodzących ulicą. Czy jestem jednym z nich?

Książki w podniszczonych okładkach leżące na biurku. Jedna z nich otwarta jest na stronicy rozpoczynającej opis Patusanu. Pamiętam dobrze, że ją zamknąłem, zawsze zamykam, jak zawsze chciałem zamknąć się w świecie iluzji, którego początek i kres wyznaczają okładki, które zostały przez kogoś celowo otworzone, by pokazać mi, że nie jestem nigdzie bezpieczny, że jestem bez ustanku śledzony, że nie ucieknę nigdzie, nawet w fabułę.

Niszczę twardy dysk komputera. Ubieram się. Wrzucam papierosy do naramiennej torby. Idę na dworzec. W tunelu panuje niemal zupełny mrok, pod nogami chrzęści szkło rozbitych świetlówek. Za sobą słyszę kroki, przyspieszam, wbiegam na poziom dworca. Patrzę na rozkład jazdy pociągów. Ten, który mnie interesuje, odjeżdża dopiero za kilka godzin, postanawiam przeczekać je w hotelu. Wracam do niego okrężną drogą, przez miasto. W świetle latarń kilkusetletnie kamienice wydają się piękne, ładne są karłowate drzewa, urok ma nawet lichy, nierówno ułożony uliczny bruk. Przejmujący żal, że trzeba to wszystko zostawić. Mija ten dziwny zachwyt, mija nawet lęk. Pojawia się myśl, że w końcu decyduję o sobie, że jestem panem sytuacji.

W hotelu okazuje się, że drzwi do pokoju są uchylone. Czyżbym zapomniał zamknąć je na klucz? Nonsens, nigdy w życiu nic takiego mi się nie zdarzyło, takie błędy nie są w moim stylu. Nie mogę zostać w tym pokoju, ale na zewnątrz hotelu też nie. Zostaje dach – tego nie mogli przewidzieć. Wdrapuję się po metalowej drabince, wypycham klapę, zamykającą dach. Oto moje królestwo. Trzysta metrów kwadratowych pokrytych papą i lepikiem, wysadzonych dwoma rzędami kominów wentylacyjnych, do których umocowano drążki z przykręconymi do nich antenami telewizyjnymi, okolonych półmetrowej wysokości murkiem, w którym porobiono okrągłe otwory, by woda mogła spływać do rynien. Palę, patrzę w gwiazdy, nie myślę o niczym.

I wtedy zstępuje. Zstępuje na mnie. Zstępuje na mnie świadomość. Zstępuje na mnie świadomość, że oto ten świat i wszystko, co na nim biega, pełza, fruwa, rodzi się i umiera, czasami myśli, zawsze cierpi, oraz to, co pozostaje pozornie w martwym bezruchu, i nieskończoność światów przed tym światem i nieskończoność światów po tym świecie oraz nieskończoność światów równoległych do tego świata i wreszcie nieskończoność ludzkiej myśli, co pojęcie nieskończoności stworzyła – że wszystko, że wszystko to powstało, że wszystko to powstało dla mnie, a ja dla tej chwili, w której jestem tym wszystkim. Ogarniam sobą wszechświat, jestem wszechświatem, jest to uczucie wszechwładzy, wynikającej z tego, że nic czynić nie należy, że mogę dokonać wszystkiego, dlatego nie chcę czynić niczego. Wszystko ma sens, zasadzający się na tym, że nic nie jest lepsze czy gorsze, wszystko jest jednakowo słuszne. Jest to uczucie szczęścia i harmonii, co jest, co panuje cały czas, ale dostrzec da się dopiero z tej wyższej perspektywy. Jestem punktem równowagi. Punktem, w którym przecinają się wszystkie proste i krzywe czasoprzestrzeni, boskiej świadomości. Lecz oto równowaga chwieje się. Punkt jest wymazywany. Zstępuję. Zstępuję w otchłanie. Zstępuję w otchłanie rzeczywistości.

Wysiadam z pociągu. Peron. Dworzec. Miasto. Noc. Idę bez wahania, szybkim, zdecydowanym krokiem. Pełna jasność umysłu, całkowita obojętność na otoczenie. Już tylko trzysta metrów.  Ssanie w żołądku, zawracam. W dworcowej budce kupuję bułkę z kotletem schabowym i kawę. Bułka sucha, kotlet zimny, kawa rozpuszczalna, nie przeszkadza mi to powtórzyć zamówienia jeszcze raz i drugi. Syty schodzę do dworcowej toalety, żeby się odlać. Jeszcze dwa papierosy z rzędu. Idę, zdeterminowany, nieugięty, złamany.

Docieram do placu budowy otoczonego płotem z drucianej siatki, w budce ciecia świeci się światło, poszczekuje pies. Wspinam się po siatce, po drugiej stronie leżą rury kanalizacyjne o dużej średnicy, schodzę po nich wygodnie, niczym po schodach. Kiedy moje stopy dotykają gruntu, światło w budce gaśnie, a pies przestaje szczekać. Cztery potężne słupy, pnące się w górę, poprzecinane czworokątami platform. Wspinam się na pierwszą. Obchodzę ją dookoła, nie ma żadnych schodów ani innej możliwości, by wspiąć się wyżej. Opieram się o jeden ze słupów, zapalam papierosa, cieć zapala światło w budce, pies zaczyna szczekać.

Uciekam co sił, na oślep. Uciekam przed sobą w siebie. Chcę zostawić za sobą ten szyderczy głos, co krztusi się ze śmiechu i woła za mną albo we mnie. Marny aktorzyno, błaźnie odgrywający dzień pod dniu farsę, którą nazywasz swoim życiem. Szukałeś wyjścia z sytuacji bez wyjścia. Sądziłeś, że starczy ci odwagi, że odnalazłeś sposób, lecz tak naprawdę wiedziałeś, że niczym nie ryzykujesz, przewidziałeś wszystko i wszystko obróciło się przeciwko tobie.

Wiatr miota mną jak zeschłym liściem po rynku i uliczkach starego miasta. Restauracja z kebabem, antykwariat, salon tatuażu, w końcu dworzec. Pociąg odjeżdża za kilkadziesiąt minut. W kasie kupuję bilet, idę na odpowiedni peron. Stoję na linii bezpieczeństwa skupiony jak sprinter na linii startu, napięty jak sprężyna, co w jednej chwili oddać ma całą zgromadzoną energię. Nadjeżdża. Zatrzymuje się. Walka – na łokcie, kolana, przekleństwa – o miejsce w przedziale, a jakby o coś więcej. Siedzę przy oknie, głowę mogę oprzeć o gruby węzeł firanki, odwrócić się od ludzi, patrzeć na krajobrazy.

Z zamroczenia wyrywa mnie smród dochodzący z zakładu utylizacji padłych zwierząt zbudowanego na peryferiach miasta. Kilka minut później wysiadam z pociągu. W przejściu podziemnym uprzątnięto szkło, zawieszono nowe świetlówki. Dopiero w pokoju uświadamiam sobie, że zgubiłem gdzieś torbę, w której były papierosy, nie mam też pieniędzy, ostatnie wydałem na bilet powrotny, nie mam nic do jedzenia, jedyne, co mam, to dwie półkilowe paczki kawy.

Parzę kawę za kawą, z każdym wypitym kubkiem szepty stają się wyraźniejsze, coraz głośniejsze, jednocześnie bardziej odległe, jakby pochodziły od ludzi, którzy znajdują się dziesiątki a może nawet setki kilometrów stąd. Skończyła się kawa. Ile czasu minęło? Godziny, dni, miesiące? Co dalej? Nic, zupełnie nic. Metabolizm i czas same załatwią sprawę.

Słyszę (słyszę?) pukanie do drzwi.

Kiedy w towarzystwie sanitariusza przekraczam progi oddziału, trwa właśnie obiad. Kapuśniak jest smaczny.

Mirosław Mrozek (ur. w 1979 r. w Szczebrzeszynie) – poeta i prozaik. Wydał tomy poetyckie: „Horyzont zdarzeń” (2014, wydanie 2: 2015), „Odpowiedź retoryczna” (FORMA 2016), „Paragnomen” (Fundacja Duży Format 2018). Publikował w czasopismach tradycyjnych i internetowych. Laureat m.in.: IV edycji Turnieju Poetyckiego „Orzech” im. J. Kozarzewskiego w Nysie (2010), 2 edycji Konkursu Literackiego imienia Henryka Berezy „Czytane w maszynopisie” za tom poetycki Horyzont zdarzeń (2014), za który był także nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej (2015), 6 Ogólnopolskiego Konkursu na Tomik Wierszy „Duży Format”; (2018) za tom poetycki „Paragnomen”.
Mieszka w Czarnymstoku.

Strona autorska

Dominika Czarnecka – hobbystka (grafika, komiks). Ig: @basgroua