Martyna Milewska – jedno opowiadanie

Ilustrowała: Marysia Jeleńska

Martyna Milewska – jedno opowiadanie

Uwięź

1a

Jesteśmy zawieszeni w mniej więcej równych odstępach na prawie niewidzialnej nici. Ledwie możemy się ruszyć, tak mocno ściskają nas kokony. Jest w tym jakieś szczęście i jakiś niewyobrażalny pech. Szczęście, że pierwszy raz mogę pooglądać świat z wysoka, nie ruszając zaciekle skrzydłami. Mógłbym powiedzieć, że to trochę jak teatr lub kino, gdzie tylko siedzisz i podglądasz czyjeś życie. Różnica jest jednak taka, że tam nic nie ryzykujesz… Pech, że zaraz zginę. Ale co tam, podobno lepiej przeżyć jeden dzień jak tygrys niż sto dni jak owca. Szczególnie, jeśli jest się muchą.

Ale ja nią nie jestem. Stoję tutaj tylko i patrzę, jak misterna konstrukcja powoli zaczyna przynosić zyski. Jak spokojnie, nitka po nitce, osadzają się na niej czarne kropki. Te większe wierzgają jeszcze przez moment; tragedii małych nawet nie sposób zauważyć. W południowym słońcu sieć lśni tak czarująco, że sam dałbym się w nią złapać.

Jest zimno, wieje dość silny wiatr, a pajęczyna wydyma się na wszystkie strony. Mógłbym powiedzieć, że jest jak żagiel na wietrze, ale to wiadome… Nic więc nie powiem. Może tylko tyle, że ona przetrwa to wszystko, tak czuję. Rozejdziemy się, a ona zostanie. Wbrew pozorom niewidzialne sieci są najbardziej trwałe. Aby je zniszczyć, pogoda musi być wyjątkowo niesprzyjająca.

Jest tak chłodno, że mimowolnie przebieram nogami i z przyzwyczajenia kopię małe kamyki. Wygrzebuję je najpierw czubkiem buta z ubitej ziemi, a później trącam jednego za drugim i patrzę, jak odskakują – niemal zawsze nie tam, gdzie chcę. Powtarzam czynność z uporem, raz za razem, ale im bardziej nerwowo, tym gorzej wychodzi… Trochę głupio, że zajmuję się tym teraz.

2

Ojciec myślał, że może być wielkimi stopami, które kopią mały kamyk, gdziekolwiek im się podoba. Niestety, z małymi kamykami zawsze jest pewien problem. Zacząłem czytać jego książki, żeby dowiedzieć się, jakim jest człowiekiem. Nie mogłem zrozumieć, jak ktoś na co dzień tak posępny może stwarzać różnorodny i bogaty świat. Oczywiście, kartka papieru zawsze była ważniejsza ode mnie. Ale w końcu byłem tylko małym kamykiem. Papier, kamień, nożyce… Papier na kamień, wiadomo, kto wygrał.

Wszystko byłoby prostsze, gdyby raz a dobrze powiedział: nie chcę cię. Sprawa byłaby załatwiona. Rozstalibyśmy się w spokoju: przez uścisk ręki i skinienie głową. Tak po męsku, bez wymuszonych uśmiechów i łez. Czasem się zdarza, że ludzie sobie nie podpasują, nawet jeśli łączy ich ta sama krew. A może zwłaszcza wtedy? Wczoraj widziałem gniazdo os w futrynie okna. Natura się pomyliła, nie miały tam szans na przeżycie.

Ojciec pisał od rana do popołudnia, później gdzieś wychodził: to na spotkanie, to do redakcji, to ustalić szczegóły scenariusza, udzielić wywiadu, spotkać się z czytelnikami czy na jakiś tam bankiet. Pewnie chodził jeszcze w tysiąc różnych innych miejsc, o których matka nie miała pojęcia. „To nie jest twoja sprawa” – słyszałem nie raz. Ale to w domu, bo w telewizji stawał się elokwentny: odpowiadał zniżonym głosem, z nienaganną dykcją i nie stronił od zalotnej ironii. No jasne, że każdy jest aktorem, tylko że niektórym wystarczają kameralne sceny, a innym potrzeba tych wielkich. Nie wiedziałem, co miałbym zrobić, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Musiałbym chyba zamienić się w cyrkowca. Potrzebny by mi był mocny sznurek i jakieś wysokie krzesło.

Kiedy pisał, miała być absolutna cisza, a my chodziliśmy na palcach, żeby nie zaskrzypiała żadna z podłogowych desek. Oczywiście do jego mahoniowego gabinetu nie mieliśmy wstępu, chociaż nigdy się nie dowiedziałem, dlaczego. Już jako dorosły zrozumiałem, że sensu niektórych zasad nie warto dochodzić.

Kiedy przychodził do domu ktoś ważny, ojciec zapraszał go do gabinetu, częstował whisky i prezentował swoje literackie białe kruki. Mnie nigdy nie pokazał żadnego. Raz, kiedy byłem jeszcze mały, zakradłem się tam, by sprawdzić, co takiego może ekscytować dostojnych mężczyzn. Wcześniej, zza uchylonych drzwi, widziałem jedynie, jak z nabożną starannością przekładają kartki w postarzałych okładkach. Niektóre były piękne – pozłacane na brzegach i oprawione w skórę.

Gdy wszedłem do środka, byłem pewien, że nie ma go w domu. W pomieszczeniu panował półmrok, wielkie okno do połowy zasłaniała gruba, ciemnozielona kotara. Podszedłem do regału, jeszcze raz obejrzałem się za siebie, wspiąłem na palce i drżącą ręką sięgnąłem po jedną z ksiąg. Wysunęła się lekko, potem jeszcze, a za nią kolejne i kolejne. W końcu były już całkiem blisko… Reszta – to wiadomo. Upadłem pod ich ciężarem i zrobiło się zupełnie ciemno.

Ojciec wszedł do środka, matka zaraz za nim. Matka, ta niestrudzona mediatorka wszelkich konfliktów. Leżałem na podłodze, powiedziałbym, że jak spłoszone, dzikie zwierzę, ale to wiadomo… Nic więc nie powiem. Może tylko tyle, że pierwszy raz widziałem tych dwoje par oczu tak blisko siebie: jedne – pełne urazy, drugie – pełne współczucia.

Ojciec krzyknął do matki: „Zabierz go stąd!”. Nawet wówczas nie dostąpiłem zaszczytu, żeby powiedział coś bezpośrednio do mnie. Zaczęła się kłótnia. Matka, jak płochliwa pensjonarka, na kolanach zbierała książki z podłogi. Zza zamkniętych już drzwi słyszałem, jak ojciec krzyczał: „Patrz, jak go wychowałaś!”. Nie „wychowaliśmy”, a „wychowałaś” – tam nigdy nie było miejsca na żadne: „my”.

Czy zastanawialiście się kiedyś, jak ktoś tak mądry, może być jednocześnie tak bardzo niemądry? Już dawno doszedłem do wniosku, że empatii powinno się uczyć od małego. Najlepiej w szkole ze specjalnie wyszkoloną we wrażliwości kadrą. Może byliby to mistrzowie zen albo znawcy Dostojewskiego i innych takich? Zło opisanym złem zwyciężaj. A może to naiwne.

Wszystko byłoby prostsze, gdybym mógł powiedzieć: „nienawidzę” i odejść. Ale tak być nie mogło. Ta wrodzona pajęcza sieć oblepiała mnie i tak miało już zostać. Życie jest jedno i ono miało już zawsze tak właśnie wyglądać – z nim w moim sercu, w mojej głowie. Nie mogłem zdobyć się na czystą niechęć lub, co lepsze, obojętność – jak wobec przypadkowego człowieka w pociągu, który bez powodu wszczyna kłótnie.

Nie mogłem odejść, wyjechać, nie wracać, przeciąć wszystkich linii wysokiego napięcia jednym ruchem ręki – tak, żeby ten dom zgasł raz na zawsze. Owszem, wyprowadziłem się, ale nie zerwałem kontaktu. A to było jak dawkowanie sobie trucizny, jak podtrzymywanie nałogu. Najlepiej jest odstawić raz a dobrze: cierpi się wtedy mocno i krótko i żyje się mocno i krótko.

Powodem przywiązania była ta, która jest tutaj, bardzo blisko. Była, jak to się pobłażliwie mówi… i podobnie traktuje – dobrym człowiekiem. Zdecydowanie zbyt dobrym. Czy można mieć żal o czyjeś dobro? Chyba można. Ja mam, bo gdyby była inna, sam nie wiem, bardziej stanowcza, skupiona na sobie i konsekwentna – dostałaby to, na co zasługiwała. Ale ona miała w sobie tę skazę ludzi mocno wierzących: wiara w przyszłość, nadzieja na lepsze i patrzenie na życie pełne miłości.

Nie płacz, Matko. Łzy pewnie rozlewają się w szczelinach zmarszczek wokół Twoich zgasłych oczu. Nie bądź taka, proszę, zjedzą cię, tak jak teraz zjada Cię ta ziemia. Może i lepiej, że Cię nie ma, bo teraz już w końcu odpoczniesz. Powiedziałbym, że to nie jest kraj dla słabych ludzi, ale to wiadome… Nic więc nie powiem.

Gdyby nie ty, nie miałby nic albo bardzo niewiele. Ludzie podziwiali go za osiągnięcia, za wiedzę, za wspaniałe książki, ale nie mieli pojęcia, że nic by z tego nie było, gdybyś nie zadbała o każdą sferę jego codzienności. Że też większość nie ma pojęcia, ile osób kryje się za jednym sukcesem. Raz nawet, gdy ktoś z telewizji poprosił cię o udzielenie wywiadu, cały czas pytał o ojca: jak to jest żyć u boku kogoś TAKIEGO? Pamiętasz? Nie zadał ani jednego pytania o Ciebie: co TY sądzisz, jak TY się czujesz. Pomylił bohaterów, tępak. Byłaś najbardziej niedocenioną postacią w całym tym show: jedyną dublerką, nigdy niewychodzącą na końcowe brawa.

Najbardziej śmieszy mnie, jak słyszę, że ktoś wlicza założenie rodziny i bycie ojcem w poczet jego zasług. Jak dla mnie, to jego największe porażki. Ludzie skrajnie skupieni na sobie i tym, co robią, nie powinni zakładać rodzin. Tak uważam, a co… Powinien wiedzieć, że nie znajdzie na nią czasu, nie będzie w stanie poświęcić jej uwagi, nie będzie skory do kompromisów. To było tchórzostwo, bo wiadomo, że samemu jest trudniej. Ale rodzina to odpowiedzialność – ile jeszcze razy trzeba to powtarzać? To nie ćwierkanie z ambony o pokorze, sprawiedliwości i niepamiętaniu złego.

Był tak oczytany, a nigdy nie domyślił się, że sprawiając jej przykrość, zabija część mnie. Jeśli ją obraża, obraża i mnie: krew z krwi. Mógł kłaść mi rękę na głowie i mówić, że jestem dzielnym chłopcem. Ale jeśli ona płakała, ja płakałem razem z nią. Ta nasza wojna domowa była bardzo współczesna – nie siłowa, a intelektualna. Byliśmy przecież jedną z tych szczęśliwych rodzin, które są do siebie podobne i jedną z tych nieszczęśliwych, z których każda „jest nieszczęśliwa na swój sposób”. Niby nie powinno się rozpamiętywać złego, ale to wiadomo… Nietzsche pisał, żeby nie żywić resentymentu, bo to osłabia. To prawda, słabo mi, słabo.

3

Jako dziecko, w nocy, kiedy wszyscy już spali, wdrapywałem się na szeroki parapet w pokoju na piętrze i patrzyłem na pełnię księżyca. Obserwowałem jego plamy, śledząc wnikliwie, czy cokolwiek się zmieniło od ostatniego czasu. Najbardziej zadziwiała mnie hipnotyzująca jasność: zupełnie taka, jakby, będąc nocą, jednocześnie chciała być dniem. Raz, gdy tak siedziałem, przyszło mi do głowy, że może i byłoby lepiej, gdyby ojciec podniósł rękę na któreś z nas. Mógłbym go wtedy za nią złapać – wierzyłem, że byłbym już na tyle silny – i wtedy sprawa byłaby załatwiona. Jeśli nie, zamieniłbym się w wilkołaka i zagryzłbym go… Pamiętam, że zamknąłem wtedy oczy i poczułem na rękach delikatne mrowienie, które stopniowo przemieniało się w tysiące drobnych ukłuć. Zobaczyłem, że na rękach wyrasta mi czarna sierść, oczy płoną czerwienią, a dziąsła przebijają mi kły. Byłem nim, wilkołakiem, pamiętam to dokładnie. Stanąłem na parapecie i otworzyłem okno – niebo jeszcze nigdy nie było tak blisko, ostrza gwiazd niemal wpijały mi się w skórę. Wyprostowałem się i wyciągnąłem ręce przed siebie. Widziałem lśniące w blasku księżyca dachy na wysokości moich nóg, układały się w srebrzystą drogę, wystarczyło zrobić jeden krok, nie taki znów wielki. Mimo zwierzęcego cielska poczułem się lekki jak piórko. Byłem bestią zdolną do wszystkiego – z całym światem u swoich stóp. Wystarczyło po niego sięgnąć, ruszyć się…

Nagle poczułem szarpnięcie, które nadludzką, jak mi się wtedy wydawało, siłą, z którą nigdy przedtem nie miałem do czynienia, wciągnęło mnie gwałtownie do wnętrza pokoju. Ogromne dłonie ścisnęły moje przedramiona tak mocno, że przez skórę prawie dotknęły moich kości. Ręce zaczęły szczypać i utworzyły się na nich czerwone ślady. Nie zdążyłem otworzyć oczu, zanim moja głowa znalazła się na twardej powierzchni, spod której słychać było jakieś rozszalałe dudnienie. Zdezorientowany wbiłem zęby w tors ojca, ale on nawet nie drgnął, tylko mocno przyciskał mnie do swojej piersi.

Pierwszy raz usłyszałem wtedy jego serce. Zrozumiałem, że on też je ma. Pierwszy i jedyny… Zaschło mi w gardle. Nic więcej nie powiem.

1b

Zaczyna być wietrznie. Słyszę głos księdza, ale mój wzrok znów przyciąga wydymająca się pajęczyna, rozpięta między kątem prostym drewnianych ramion krzyża. Jest mocna, więc to przetrwa. Gdy się porusza, lśni w słońcu tak samo srebrną poświatą, jak księżyc tamtej nocy. Stoimy przed grobem ojca. Jesteśmy na jego pogrzebie, na który przyszło mnóstwo ludzi. Żegnają wybitnego człowieka… Zimno mi.

 

Martyna Milewska – obecnie magistrantka filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskich, niegdyś aspirująca instrumentalistka z zamiłowaniem do muzyki jazzowej. Ma na swoim koncie własne próby pisarskie, z których większość, póki co, wylądowała w szufladzie. Zdobyła wyróżnienie w konkursie na scenariusz spotu reklamowego promującego kampanię „Ojczysty – dodaj do ulubionych” (2017), który zorganizowało Narodowe Centrum Kultury, oraz w konkursie na recenzję polskiego filmu fabularnego „Młodzi o filmach FPFF” (2018), zorganizowanym przez Warsztaty krytyki filmowej w Gdyni. Jako wolontariuszka wykłada literaturę na Płockim Powiatowym Uniwersytecie Trzeciego Wieku. Lubi chodzić po Tatrach, jest biegaczką amatorką.

Ilustrację wykonała:

Marysia Jeleńska (20 lat) – z Warszawy, studiuje Communication Design oraz Domestic Design w School of Form w Poznaniu. W wolnej chwili zajmuje się historią sztuki i designu. Uwielbia chodzić po muzeach i przesiadywać w nich długie godziny. Interesuje ją także fotografia – gdzie tylko może, zabiera ze sobą aparat. Lubi jazdę na nartach. Jest instruktorem narciarstwa i jeśli tylko ma taką możliwość, wyjeżdża na obozy narciarskie. Instagram: @marysiajelenska