Miasto. Wyspa. Statek.
To musiało być wtedy, kiedy spotkały się nasze palce. Twój najmniejszy i mój. Przeciwnie.
Niby przypadkiem ocierające się o siebie, kiedy akurat oboje stoimy twardo na ziemi, a z okien spoglądają na nas rozsłonecznione liście. Roześmiane tym blaskiem, kiedy otwierasz usta a ja spijam z nich żart, jakbym mieszkał do tej pory na pustyni, a ten był kroplą w morzu. Więc też się uśmiecham.
Znowu go nie ma.
Wlazł za szafę i pewnie
przegryza pająki jak taśmę.
Poskleja ci buty w watę,
pajęczyn wystarczy na was oboje.
I miasto
i wyspę.
I statek.
Którym dosięgnie go prowiant,
bo znowu go nie ma, a gdy tak znika,
lubi gorącą herbatę.
Przytykać usta do srebrnych łyżeczek,
sprawdzać powierzchnię językiem.
A nawet wydrapać alfabet Morse’a,
bo gubi go bliskość, a jeśliby został,
to tylko latem.
Po nodze biegają mi mrówki. Rozedrgają się potem na tułów i dłonie. Z nadgarstków wyrosną drewniane liny, a potem powiążą nas jak magnez. Przytwierdzą do siebie tak mocno, że nie zechcę już nigdy ich zerwać.
W podłodze mieszkają ptaki.
Od czasu do czasu znajduję piórko
i przyozdabiam nim okna,
przez które zaglądają do środka szkielety budynków.
Dziergam im sukienki, żeby nie przemarzły zbytnio,
skoro za rogiem termometr wskazuje wyraźnie,
że nie tędy droga.
A spod podłóg dobiegają mnie trele.
Są tak ciepłe, że odruchowo kładę się tam,
gdzie wypukłość w drewnie pozwala mieć chociażby pomysł,
że za chwilkę zadzwonisz i staniesz się kiełkiem.
Zapuszczę korzenie głębiej, niż sięgnąłby sam wszechświat, gdyby akurat zapragnął zagrzać miejsca na herbatę. Na dom, samochód i dwoje dzieci.
Rozświetlają mnie milimetrowe eksplozje,
każda z nich jest lepka i mieści się w kropli.
Osiadają na rękach, drażniąc podświadomie,
aż skrzepną, zetną się w sznurek.
Pełno go na drzewach, trawa skrzy się szumem,
jakby ktoś próbował mnie dośpiewać i uległ,
więc mogę się tylko rozsypać.
Zamieszkać w szczelinach, między kamieniami,
wrastając stopniowo w ich chłód.
Aż rozprysną się, na kształt baniek mydlanych.
A ty je pozbierasz spod stóp.
Bo to musiało być wtedy, kiedy świat się w końcu zazielenił aż tak, że zorze polarne straciły kolor i stały się tylko martwe. W odcieniach i świetle księżyca, przyrzekaliśmy sobie lato jako wieczność. Potrafiłem godzinami opowiadać tę samą larwę, z której potem wyrosną motyle. Porozbiegają się po całym świecie, bo odtąd tym będzie dla mnie każdy twój skrawek. Każda możliwość, że kiedyś jeszcze spotkamy się pod stołem, palcami.
Na pokład wtargnęły już wodorosty.
Oplotły kadłub – po łokcie –
i nadal rosną.
Mogę co najwyżej drapać stopami,
ratować się skokiem – do wody –
lub w bezmiar szaleństwa,
co na jedno wychodzi.
Choć podzielone, niczego nie zmniejsza.
Rozkładam więc dłonie ku słońcu,
na wzór kwiatków, o których pamiętam
że były zielone jeszcze zanim
zdążyłem się rozbić.
Rozpętać, zmieniając temperaturę,
w pokojach większych niż szafa i metraż,
i most, po którym biegniesz.
Jak wtedy, kiedy nawet się przecież nie znaliśmy, a wystarczył dotyk jako impuls wzrostu.
Miłość jako żniwo.
Nietknięta.
Październik/Listopad 2019.
Dedykowany.
Marcin Lenartowicz – wujek Marcin
Joanna Wojciechowska (ur. 1979) – dzieciństwo spędziła na Dolnym Śląsku. Później wielokrotnie przenosiła się z miasta do miasta – od Opola przez Poznań, Kopenhagę, aż po malowniczą, duńską wieś Hellested, w której obecnie mieszka wraz z rodziną. Dotychczasowe życie spędziła na walizkach, przez co nie czuje się przywiązana do konkretnego miejsca. Skończyła wychowanie plastyczne na Uniwersytecie Opolskim oraz rzeźbę na poznańskiej Akademii Sztuk Pięknych. Obecnie zajmuje się rzeźbą, ceramiką, rysunkiem oraz malarstwem. Zdarza jej się też coś napisać.