Kinga Ludwik – opowiadanie

Kinga Ludwik – opowiadanie

Potwór

– Musisz to usunąć – powiedziała sucho i pomyślałam, że w zasadzie mogłabym nadać temu jakieś imię. Adam. Albo Ewa. W pewnym sensie matka tak zrobiła.

*

Drugiego tygodnia w końcu zagnieździłam się w trzewiach domu, choć może „zagnieździłam się” nie jest dobrym określeniem. Raczej wrosłam w łóżko jak guz z koców i poduszek, który czasami tylko robił przerzuty do łazienki.
Czytałam Biblię, bo to jedyna książka, która była w domu. Otwierałam ją na chybił trafił i szczególnie często trafiałam na jeden fragment – czy to przypadek, czy pech, czy przeznaczenie:  „Za to, że jej gwałt zadał, nie będzie jej mógł porzucić przez całe swe życie”.
Z matką łączyło mnie ciche porozumienie. Krążyłyśmy na dwóch piętrach domu, ona wzlatywała ku niebu, ja ciążyłam ku piekłu. Dopóki zachowywałyśmy tę chwiejną równowagę, dopóty panował spokój. Aż pewnego dnia matka zstąpiła z wyżyn. Spłynęła po schodach akurat wtedy, gdy studiowałam akapit Księgi Powtórzonego Prawa o winach ojców.
– Musisz to w końcu usunąć – powtórzyła. Miałam powiedzieć, że nadałam temu imię Adam, ale zmilczałam. Moja matka była tak uduchowiona, że brakowało jej poczucia humoru. Stwierdziłam zatem tylko:
– Wiem.
– Skoro wiesz, to czemu jeszcze tego nie zrobiłaś?
W tym momencie, tak jak często, przypominała mi gołębia. Ale nie takiego niosącego na skrzydłach natchnienie Ducha Świętego, ale miejskiego latającego szczura z kruchymi kostkami i głodem w paciorkowatych oczach.
Wzruszyłam ramionami. Już kiedyś odbywałyśmy tę rozmowę, w dniu, kiedy wróciłam do domu. I nawet wcześniej, zanim ludzie zaczęli chorować, kiedy przyszłam od lekarza z tą dziwną nowiną.
– Zawieszono zabiegi – weszłam w scenariusz.
– Gdybyś chciała, to byś to – „Adama”, dopowiedziałam w myślach nie bez ponurej satysfakcji – załatwiła.
Wstałam z krzesła, a ona wycofała się na schody. Zastanawiałam się, po co tu właściwie przyszła. Zawsze się wzdrygała, kiedy musiała mnie przytulić, miałam wrażenie, że w jakiś sposób ją brzydzę. O czym wtedy myślała? Że mam takie same oczy, uśmiech, włosy jak on? W każdym razie musiała mieć ważny powód, by przebywać ze mną w jednym pomieszczeniu.
– Trzeci raz maglujemy to samo – zaczęłam ostro. Chciała coś powiedzieć, ale nie pozwoliłam jej. – Masz coś jeszcze, czy przyszłaś pojęczeć?
Aż wciągnęła powietrze ze świstem i wybałuszyła na mnie oczy, jednak dobrze przyswoiła sobie naukę, że gniew człowieka nie czyni tego, co jest sprawiedliwe u Boga. Odwróciła się i niemalże wbiegła po schodach. Kolejny raz Bóg uchronił mnie przed szczerością matki.

*

Tej nocy spałam niespokojnie. Nie śniły mi się krowy grube i chude, ale wody Nilu. Chłodne, ciemne tonie, falujące w rytm bicia gigantycznego serca. Powoli nasycały się czerwienią i dopiero po unoszącym się nad wodami zapachu rdzy rozpoznałam, że to krew. Weszłam do rzeki powoli, czując, jak posoka obmywa moje kostki, kolana, pieści uda. Weszłam do niej cała. Pomiędzy trzcinami kołysały się zęby, z których wyrastały paznokcie, nerwy i włosy. Adam – szepnęłam i wyciągnęłam dłoń. Istota przylgnęła do moich palców, była ciepła i pulsowała w rytm gigantycznego serca.

*

W kuchni przyłapałam matkę, jak wyciąga jedzenie z lodówki. Podejrzewałam, że robi to nocą – nie spodziewałam się, by pościła lub żywiła manną z nieba łapaną na balkonie do miedniczki. Wyrozumiale spałam zatem kamiennym snem. Zazwyczaj, bo dziś obudziłam się przed świtem, z wysuszonym gardłem i bólem brzucha.
– A, to ty – bąknęłam zaskoczona, widząc ją pochyloną nad lodówką. Drgnęła, słysząc mój głos.
– Zgłodniałam. Kiedy człowiek siedzi ciągle w domu, miesza mu się dzień z nocą.
– No tak. Mnie też coś obudziło, zaschło mi w gardle.
Wzięłam butelkę z wodą i chciałam wyjść, kiedy matka powiedziała:
– Zaczekaj.
Stała w świetle wciąż otwartej lodówki i patrzyła na mnie z dziwnym napięciem. Jakby ważyła w głowie jakieś słowa, zastanawiając się, czy warto je wypowiedzieć. Czułam na skórze zimne powietrze.
– Wiem, że rozmawiałyśmy o tym kilka razy i że naciskam. Może nie powinnam, ale…
– Brzydzi cię to – przecież wiedziałam, co chce powiedzieć i nie musiałyśmy stać w chłodzie otwartej lodówki, by w końcu dotarła do sedna. Zatrzasnęła drzwiczki, gasząc jedyne światełko w kuchni. Myślałam, że znowu odwróci się na pięcie i sobie pójdzie, ale ciemność chyba ją ośmieliła.
– Tak.
– Wiesz, że to nic nie zmieni. I tak się będziesz brzydzić.
W mroku pomiędzy nami zawisło oczekiwanie.
– Mnie – powiedziałam w końcu. – Mnie się będziesz brzydzić.
– Co ty mówisz, jesteś moim dzieckiem…
– Twoim i…? – przerwałam jej.
Głosy ptaków się zmieniły, nadchodził świt. Za oknem zaszczekał pies.
– Twoim i…? – powtórzyłam, ale nie doczekałam się odpowiedzi. Wyszła z kuchni.

 „Za to, że jej gwałt zadał, nie będzie jej mogła porzucić przez całe swe życie”. Prościej wierzyć, że nasze nieszczęścia są w jakiś sposób zasłużone.

*

Usunięto go bez problemów. Nie naruszył tkanek. Nie był złośliwy. Nie było włosów, choć była to dojrzała teratoma.

 

 

Kinga Ludwik (ur. 1992 w Biłgoraju) – zawodowo zajmuje się korektą, redakcją, PR-em i social mediami. Publikowała w m.in. w antologii „Nic nie jest tym czym jest”, w „Stonerze Polskim”
i w „Bibliotece Biura Literackiego”. Finalistka warsztatów w ramach Festiwalu Góry Literatury.

Natasza Kornobis (ur. 1998) – studentka communication design. Uwielbia świadome doświadczanie świata. Intryguje ją człowiek i natura. W wolnym czasie śpiewa, gra na ukulele, tańczy i maluje. Pełna skrajnych emocji. Fascynuje ją film, muzyka i malarstwo. W nocy w środku lasu, przy blasku księżyca czuje się jak ryba w wodzie. Instagram: @moonllady_