Jarek Westermark – opowiadanie

Ilustrowała: Paulina Radoń

Jarek Westermark – opowiadanie

Badacze

Jałowa gadka. Myślałby kto, że w takiej sytuacji łatwo przejść do rzeczy, zabłysnąć, skierować konwersację na nowe tory, ale nie. Po przekroczeniu pewnego poziomu jałowości, błyskotliwy komentarz za bardzo zwraca uwagę, wzmaga czujność rozmówców. Docelowy przekaz nie ma szans wślizgnąć się podprogowo. Wpada na ścianę świadomości i może zginąć, uschnąć, odrzucony i zapomniany. Nie tędy droga! W mojej branży najlepiej być szeptem w tle, omamem na krawędzi dyskusji. Trzeba wskakiwać bezpośrednio we wspomnienia rozmówców, pomijając przy tym ich przeżywaną teraźniejszość. Mógłbym tak tłumaczyć całą noc. Mam mnóstwo przemyśleń i teorii, a przede wszystkim: praktyki.

Unoszę kufel do ust, żeby nie było, że nie piję. Szkło jest apetycznie zimne, lekko spocone, szkoda że w środku ta ohydna lura bez smaku, cmykam pod nosem – cmyk, cmyk. Niech tam. Wszyscy piją piwo, nie zamierzam odstawać. W mojej branży lepiej być częścią grupy niż odważnym indywidualistą. Nie wolno wyglądać na trendsettera, jeśli chce się settować trendy. Cmyk, cmyk. Mam dziś kłopoty ze skupieniem. Słucham jednym uchem rozmowy ludzi, do których dokleiłem się jakąś godzinę temu, kiedy imprezowali już w najlepsze. Jednym okiem rozglądam się po knajpie. Wokół dym z sziszek, rozmowy, stukot krzeseł i brzęk szkła. Godziny szczytu wypełniają wnętrze, naciskają na szyby, dają odpór nacierającej z zewnątrz ciemności. Wpół do jedenastej. Piąteczek.

Przy połyskującym kręgami wilgoci stoliku siedzi moja ekipa na dzisiejszy wieczór, mój pięcioosobowy target. Mamy zatem parę z kategorii świeża: on – wysoki, podgolony po bokach, z blond zaczesem, w markowej koszuli, cały czas usilnie stara się zwrócić na siebie uwagę, być w centrum zainteresowania grupy, choć zależy mu oczywiście tylko na dziewczynie, z którą przed chwilą trzymali się za ręce. Dziewczyna patrzy niby znudzonym wzrokiem, ale trochę się czasem do siebie uśmiecha, do siebie i do koleżanek. Ma włosy splecione w warkocz, sukienkę w kwiaty, niemarkową, nijaką, ale to może nieprzypadkowa nijakość, celowy zabieg. Piękna dziewczyna. I chłopak też piękny. Takie rzeczy mają znaczenie, muszę je brać pod uwagę. Poza parą są też przyjaciółki – jedna wyższa, druga niższa, jedna chudsza, druga grubsza, ale ubrane ewidentnie do pary: w takie same ciemne leginsy i bluzki z długimi rękawami, mimo skwaru, który sprawia, że czuję, jak pot spływa mi po plecach między pośladki. Całości dopełnia przydupas. Wiadomo, że jest tu na doczepkę, ale chyba mu to nie przeszkadza. Długie, splątane włosy, spodnie moro. Nie wypowiedział od ostatnich piętnastu minut ani słowa, tylko pomrukuje co pewien czas na znak, że zgadza się z kimś z pozostałych. Pije najszybciej i obstawiam, że już niedługo urwie mu się film. Dobrze.

No i jestem jeszcze ja, Ten Obcy, element z zewnątrz, idealnie uśredniony, niewyróżniający się, ale zawsze gotów rzucić anegdotą czy postawić kolejkę. Swój chłop poznany po drodze, nomada bez własnej grupy, już nie student, ale jeszcze nie starzec, gotów do zabawy, ciekawy, otwarty, ale nieekspansywny. Po prostu: fajny facet poznany na zupełnym spontanie. Ktoś, kogo warto wziąć ze sobą na kolejną imprezę albo zaprosić do stolika, jeśli akurat przypadkiem trafi się na niego po raz drugi. Zupełnie szalonym przypadkiem.

Sformułowałem już strategię działania na dzisiaj, ale nadal nie mogę się skoncentrować,  zmusić do rozpoczęcia akcji. Biorę nieudawany łyk piwa i rozsiadam się wygodniej. Nie ma pośpiechu. Znam się na rzeczy. Moi pracodawcy z całą pewnością wysoko mnie cenią – dają temu wyraz co miesiąc, w formie pokaźnego przelewu. Nie, absolutnie nie muszę się spieszyć.

Brzęczenie rozmów cichnie na moment, przebija zza niego muzyka tła – jazzowa wersja rockowej piosenki sprzed pół wieku. Parskam. Świat zżera swój ogon, ogon odrasta coraz krótszy, zasada zachowania energii działa na naszą niekorzyść. Staram się wyjrzeć za okno, w noc wypełnioną przez pijane tłumy, ale prawie nic nie widać, bo szyby są poklejone plakatami. Widzę informacje o zniżkach, koktajlach i nadchodzących koncertach. A zza nich, z muru po drugiej stronie ulicy, łypią na mnie ogromne błękitne oczy słynnego piłkarza, który reklamuje kolejny słynny produkt.

I jeszcze czyjeś – jeszcze jedna para oczu. Zdawało mi się? Twarz mignęła, załopotał w ciemności czarny płaszcz, zniknął za rogiem. Rozkrzyżowuję nogi, znów siadam prosto. Może jednak Badacze nie ufają mi tak bardzo, jak sądziłem. Może wciąż patrzą mi na ręce.

Zmuszam się, żeby wrócić do rzeczywistości. Słucham państwa.

– No i dlatego właśnie trzeba brać wszystkie zajęcia na piątek – peroruje podgolony czerep.

– My mamy piątki wolne – odpowiada chudsza przyjaciółka. – Najlepsze imprezy są w piątki.

Przydupas mruczy, że tak, rzeczywiście.

– Szanuję, spoko – rzuca czerep, po czym tłumaczy dalej. – Ale to jest tak: ludzie biorą piątki wolne, za to poniedziałki mają zawalone. A przecież to właśnie w piątki najczęściej są godziny dziekańskie!

– A tego nie trzeba potem odpracowywać? – pyta sukienka w kwiatki.

– Chyba nie… – czerep robi zamyśloną minę.

– A ja się zgadzam – mówię – ze wszystkimi. Nie ma jak piąteczek! – I unoszę kufel.

Stukamy się, trochę śmiechu, trochę piany chlapie na stół.

– Przebijemy dokądś jeszcze? – pyta chudsza przyjaciółka. – Czy zostajemy tutaj?

– Za gorąco, żeby łazić – mówi przydupas. – Zaraz się, kurwa, rozpuszczę.

Dzięki ci za to, kolego.

– A widzisz – mówię odrobinę za cicho, tak, żeby musieli się przysunąć. – Trzeba było odpowiednio dobrać garderobę. Krótkie spodnie, kolego, krótkie spodnie. Polecam.

Nie chcę się przechwalać, ale kurwa! powiedziałem to z perfekcyjnie odmierzoną porcją zaangażowania, niedbale, z uśmieszkiem. Jednocześnie na serio i nie na serio. Uzyskałem przekaz, który wyparowuje w mgnieniu oka jak rozlany spirytus, a przy tym wchłania się, wsiąka, przyczaja w podświadomości. Co prawda w sytuacjach społecznych nie przeżywam już typowych uniesień – zero chwytania chwili, poczucia wspólnoty i tym podobnych – ale satysfakcja z dobrze wykonanej roboty? O, tego haju nikt mi nie odbierze. Wybornie!

Przydupas zbywa mnie machnięciem ręki, więc zwracam się do przyjaciółek, choć nie patrzę im przy tym w oczy, bo to by już była przesada.

– Poważnie. Widziałem ostatnio fantastyczny zestaw w galerii, do czarnych leginsów króciusieńkie spodenki dżinsowe z wysokim stanem. Na każdą figurę, na każdą okazję. I pod sukienkę też jak znalazł w sumie.

– A co, dużo nosisz sukienek? – parska piwem czerep.

Wstaję ze śmiechem, obracam się wokół własnej osi, prezentuję modnie porwane spodnie za kolano.

– Ja, mili państwo, zdecydowałem się dziś na krój nieco bardziej zachowawczy, ale przecież atrakcyjny, przyznacie, atrakcyjny.

Ryzykancko, ale nie przeliczyłem się. Alkoholu popłynęło już dość, godzina jest wystarczająco późna, moja naturalna charyzma i przystojna morda robią swoje. Tekst przechodzi. Teraz pora na jakiś czas odpuścić.

– A co właściwie studiujecie? – pytam. – Chodzicie tu, na uniwerek?

Odpowiadają, oczywiście, co prowadzi do anegdot i żartów, a ja powinienem je rejestrować,   zbierać do późniejszego wykorzystania, ale znowu opada mnie niemoc. Nie słucham, w kwestii kiwania głową zdaję się na autopilota. Jeśli Badacze rzeczywiście mnie obserwują, nie mogą tego nie zauważyć. Ale ja też mam, do cholery, swoje granice. Też miewam gorsze dni.

– Hej! Mogę się przysiąść?

Głos jest niski, dźwięczny. Idealny na pierwsze wrażenie, tak dobry, że podnoszę wzrok. Dla mnie to super, że ktoś nieznajomy chce się przysiąść, bo będę miał więcej okazji, żeby robić po cichu swoją robotę. Ale głos sprawia, że w ogóle o tym nie myślę, bo należy do dziewczyny, która od razu bardzo mi się podoba. Śmieję się trochę z siebie w duchu, że cóż to, cóż to? Co za nieprofesjonalne podejście, co za żałosne ludzkie odruchy! Ale żadna kpina nie zmieni faktów. Ta kombinacja oczu i nosa, odsłonięte ramiona, płynność gestów, nie wiem co jeszcze, po prostu: całość. Mój target jednogłośnie zaprasza ją do stolika, że tak, jasne, siadaj, więc odsuwa sobie krzesło. A ja ją obserwuję – za długo, za intensywnie – nagle skupiony tak bardzo, że w ogóle nic nie mówię.

Rzuca mi jedno spojrzenie, przelotne, ale poważne, i stawia na stole własne piwo. Z sokiem, więc zabarwione na czerwono, czerwień dobrze współgra z bielą jej bluzki, z jasną szminką, ze wszystkim, wszystkim! Naprawdę, wszystko jest na swoim miejscu.

– Dzięki! – mówi. – Byłam ze znajomymi, ale mnie wystawili.

– Witaj, strudzony wędrowcze! – intonuje czerep.

– Wędrowczyni – momentalnie wysuwa się ze skorupy przydupas.

Sukienka w kwiatki i obie przyjaciółki patrzą na nią z sympatią, bo biedna, wystawiona. Nadal nie mogę znaleźć języka w gębie, chociaż szukam, szukam.

– W ogóle to za chwilę będę chyba przebijała do parku – mówi nowoprzybyła. – Na takie ciepłe noce nie ma nic lepszego niż impreza pod chmurką, co nie?

Target kiwa głowami, kupiony w stu procentach.

Zupełnie już nieprofesjonalnie myślę, że oto spotkałem kogoś, kogo rzeczywiście chętnie zobaczyłbym w tych nieszczęsnych krótkich spodniach. Zupełnie tracę dystans i wątek. Podoba mi się jej śmiech i pozorna pogoda ducha, która niemal – niemal! – doskonale maskuje głęboki, wyzierający z jasnobłękitnych oczu smutek. Skąd ty tam, smutku? Jak cię wydobyć, jak przegnać? Nie otwieram ust, bo boję się, że palnąłbym coś o nogawkach, a naprawdę nie mam na to ochoty.

Kurwa, że też nie umiem już normalnie gadać z ludźmi!

Tracę tę zdolność powolutku, krok po kroku, od dłuższego czasu. Zaczęło się od maila. Dziwacznego, kłującego w oczy mieszanką anachronizmów, młodzieżowej gwary i korporacyjnej nowomowy. „Dostrzegliśmy, iż posiada Pan naturalne wyczucie nurtu przemian społecznych, potrafi z łatwością zadzierzgać relacje międzyludzkie, a do tego focusuje się w pełni na określonym przez siebie targecie, umiejętnie unikając przy tym wszelkiej siary”. I tak dalej. Jakby autor tekstu starał się dotrzeć do wszelkich potencjalnych odbiorców jednocześnie, znając przy tym współczesną polszczyznę jedynie z opowieści. Ostatecznie coś mnie tknęło i zamiast – jak pierwotnie zamierzałem – podesłać maila znajomym w ramach ciekawostki, odpisałem na niego, że owszem, wiem to i owo, umiem nawiązywać kontakty i chętnie dowiem się więcej.

Niedługo później zaproponowano mi spotkanie na żywo w restauracji hotelowej na dwudziestym piętrze jednego z wieżowców w centrum miasta. Restauracja była zupełnie pusta. Chwilę po mnie weszli do niej dwaj wysocy mężczyźni w ciemnych płaszczach, czarnych kapeluszach i okularach o szkłach grubych jak denka od butelek.

– Witamy – powiedział pierwszy.

– Bardzo nam miło – dodał drugi.

– Proszę nie wsssstawać.

– To my usiądziemy.

Posłusznie opadłem na krzesło, a oni spłynęli na dwa sąsiednie, tak obsiedli mnie z obu stron. Zostałem okrążony.

– Są panowie szpiegami? – rzuciłem, żeby rozładować napięcie. Wtedy jeszcze umiałem żartować całkiem naturalnie. Ba, nawet to lubiłem.

Ale Badacze najwyraźniej nie, bo zasyczeli jak polane wodą węgielki.

– Co? – spytał pierwszy. – Co to za pytanie?

– Szpiegami z krainy deszczowców – wyjaśniłem. – Nie gorąco panom?

– Ach, to dowcip – rzucił zgryźliwie pierwszy.

Drugi sapnął mi śmiechem w ucho:

– Haa, haa, haa.

– Może przejdę do rzeczy – powiedziałem. – Nie jestem pewien, czy dobrze rozumiem treść ostatniego maila. Miałbym reklamować…

– Krótkie ssspodnie.

– No właśnie. Ale jakąś konkretną markę, tak?

– Nie, nie. Nigdy żadnych konkretów – żachnął się pierwszy.

– To zbyt transssparentne – dodał drugi. – Nie sprawdza się. Tak wynika z badań rynku.

Na słowo „rynek” obaj skłonili na moment  głowy. A potem zaczęli szeptać mi wyjaśnienia raz w jedno ucho, raz w drugie, jakbym miał na ramionach dwa blade, niedowidzące diabełki:

– Musi pan być na czasie.

– Działać sprytnie.

– Z poziomu gruntu.

– Praca u podssstaw, tak?

– W tajemnicy.

– Od niechcenia.

– Ma pan przyjaciół, którzy w nieskończoność wychwalają konkretny produkt?

– Markę ciuchów? Ulubione spa? Thermomix?

– Na pewno pan ma, na bank.

– I kupił pan ten produkt? Posłuchał ich?

– Nie sądzę.

– A influencerzy?

– Z sssocial mediów?

– Sssprzedali się. I wszyscy to wiedzą.

– Stracili wiarygodność.

– Błąd, błąd, błąd.

– Nie powtarzamy błędów.

– Uczymy się. Badamy sytuację. Jesteśmy Badaczami rynku.

Znów skłonili głowy, co dało mi szansę zabrać głos.

– W porządku. Ale skąd będziecie wiedzieć, czy robię, co do mnie należy?

– Będziemy wiedzieć – zapewnił pierwszy.

– Będziemy obssserwować… pana wyniki.

– Proszę tym nie kłopotać swojej ślicznej główki.

– Haa, haa, haa.

– Fundusze będą wpływać na konto dziesiątego każdego miesiąca.

– Z premią, jeśli się pan przyłoży.

– Nie mamy wątpliwości, że tak będzie.

– Wiążemy z panem wielkie nadzieje.

– Przynieśliśmy zaliczkę.

Zerknąłem na wysuniętą, bladą dłoń pierwszego z Badaczy. Był w niej pokaźny plik banknotów. Co mogę powiedzieć? Nie dostałem się na akademię teatralną, skończyłem dziennikarstwo, ale nie złapałem nigdzie fuchy na dłużej. Miałem wrażenie, że wypaliłem się, zanim jeszcze zdołałem cokolwiek osiągnąć. A tutaj taka dziwna opcja. Uznałem, że w najgorszym razie będzie z tego ciekawy reportaż.

– W porządku – powiedziałem. – Co mam podpisać?

Jeden z nich wyciągnął spod płaszcza dwa egzemplarze umowy, wedle której miałem „prowadzić badania i podejmować działania na rzecz propagowania produktów określonych w aneksie”. Aneksu nie było. Wpisałem moje dane. Drugą stroną umowy była firma „BR International”.

– International? – spytałem. – Hu, hu. Nigdy nie słyszałem o panach organizacji. Powiecie o niej coś więcej?

Dwie pary denek łypnęły na mnie z obu stron. Badacze przysunęli się bliżej. Poczułem delikatny zapach wodorostów. Blady palec wskazał mi punkt na końcu dokumentu.

– Proszę podpisać – odezwali się unisono.

Tak zrobiłem.

– Dziękujemy za owocną konwersację.

– Dobrego dnia. Serwusss, strzała.

Prześlizgnęli się między stolikami i popłynęli w stronę drzwi. W ostatniej chwili wpadło mi do głowy zapytać, czy zatrudniają wiele osób, takich jak ja, ale zniknęli, zanim zdążyłem się odezwać. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że to pytanie, ta niepewność, już wkrótce miała zrujnować mi życie. Nie, dramatyzuję, zrujnować to za mocne słowo. Ale na pewno zmienić.

 No bo jak długo mogłem w tej sytuacji trzymać się mojej dawnej ekipy? Spotykać się w kółko z najbliższym przyjacielem, chodzić w odwiedziny do dwóch zaznajomionych par? Na wstępie, kiedy nie byłem jeszcze otrzaskany w temacie, szybko okazało się, że działam zbyt otwarcie, nachalnie. Pierwsze pytanie z serii „Stary, co ty tak ciągle o tych spodniach pierdolisz?” padło już po tygodniu pracy. Mogłem zapomnieć o premii. Bałem się, że Badacze w ogóle wstrzymają wypłaty.

Nigdy nie powiedzieli mi, że muszę zerwać dawne kontakty i zmienić otoczenie – i zmieniać je potem cyklicznie co jakiś czas – ale sam szybko zdałem sobie z tego sprawę. Kiedy przyjaciele pisali do mnie z pytaniami, czemu zniknąłem, odpisywałem zawsze dowcipnie i serdecznie, lecz w sposób ucinający natychmiast wszelką dyskusję.

Skoncentrowałem się na infiltracji istniejących ekip. Ćwiczyłem bez przerwy, codziennie. Podejmowałem dorywcze prace, rozpoczynałem kolejne podyplomówki, przeprowadziłem szturm na kawiarnie, a potem, wreszcie – na kluby i klubowe zagłębia. Szybka gadka szmatka, sporo mydlenia oczu, przekazywanie podstawowych faktów na swój temat, wysłuchiwanie historii i żartów, którymi dzielili się nowopoznani, a w kluczowych momentach – zaszczepianie przekazu zgodnie z kontraktem. Robiłem się coraz lepszy. Potrafiłem zmienić ekipę nawet dwa czy trzy razy jednego wieczoru. Nawiązać quasi-przyjacielskie relacje, przybić piątki, wspomnieć mimochodem o krótkich spodniach i ruszyć dalej. Pieniądze przychodziły regularnie i było ich coraz więcej, więc ktoś na pewno odnotowywał moje wyniki. Albo bacznie mnie obserwował.

Oczywiście oznaczało to, że musiałem zrezygnować z pogłębiania znajomości. Im dłużej z kimś rozmawiałem, tym więcej miał okazji zorientować się, że w istocie chodzi mi o osiągnięcie jednego, bardzo konkretnego celu. Bezpieczniej było trzymać się zawsze na powierzchni relacji, nie nurkować głębiej. Nic nie ujawniać, niczego nie odkrywać.  

Potem, pewnego razu, słuchając nowopoznanego joggera, który nieustannie rozwodził się nad zaletami zimnych pryszniców, pojawiła mi się w głowie niepokojąca myśl. Skoro nie znam osób, z którymi rozmawiam, nie mogę mieć pewności, czy zachowują się – jak na siebie – normalnie, czy też nie. Czy to zwyczajna gadka szmatka… czy może jednak pozyskiwanie klienta? W myślach łapałem nieznajomych za fraki, potrząsałem, darłem się jak psychopata: Co chcesz mi wcisnąć? Chodzenie boso? Odgazowaną Colę? Czesanie włosów na mokro? Na sucho? Rozciąganie pleców? Jogging? Kto ci za to płaci? Ta sama firma, co mnie? Konkurencja? Ile ci dają?! Wszędzie węszyłem spisek, tym realniejszy, że sam byłem jego częścią. Im łatwiej przylepiałem się do przypadkowych grup, tym wyższy stawiałem wokół siebie mur z profesjonalnej znieczulicy. Nie interesowała mnie już nawet powierzchniowa warstwa znajomości. Odbijałem się od tej powierzchni jak ciśnięty kamień, uczyniłem z odbijania standard, ostatecznie pogodziłem się z losem. Oto ja: idealne narzędzie w rękach Badaczy.

I właśnie w tym stanie siedzę teraz i patrzę na nowoprzybyłą, która odgarnia z oczu układające się blond włosy, zamawia kolejne piwo, bierze łyk, uśmiecha się, od razu w pełni zadomowiona przy naszym stoliku.

– Ale mamy dzisiaj otwartą imprezę – mówi grubsza przyjaciółka. – Samych fajnych ludzi poznajemy.

– A kto tu jeszcze jest nowy? – pyta nieznajoma.

Wskazują na mnie. Odchrząkuję, już prawie coś powiedziałem, naprawdę mało brakowało.

Sukienka w kwiatki przyciąga do siebie podgolonego czerepa, całuje go długo, wytrwale. Reszta podśmiewa się, że oho, znaczysz grunt, zazdrośnico!

Nowoprzybyła też się śmieje, znów odgarnia włosy.

Po chwili przyjaciółki zaczynają opowiadać jedna przez drugą o koncercie, na którym ostatnio były.

– Ekstra! – kwituje którąś wypowiedź nieznajoma. – Ja też słuchałam ostatnio świetnej kapeli, ale wiecie, że właściwie wszystko mi było jedno, co grają? Bo grali w parku, pod gołym niebem, na specjalnie rozstawionej scenie. Można było w dowolnym momencie odejść, wrócić. Bez tłoku, bez duchoty. Sam miód!

Strzygę uszami. To już druga wzmianka o wyjściu w plener. Czyżby?

Chwilę później przydupas pyta, jakie nowa lubi piwo.

– Gorzkie, ale z sokiem – odpowiada z uśmiechem i przysuwa swoją twarz do jego twarzy, że niby jest za głośno i nie chce się drzeć. Widzę, jakie to na nim robi wrażenie, jaki jest kupiony, jak obserwuje jej palce na kuflu. – Chociaż… w sumie to wypiję każde. Byle w miłych okolicznościach przyrody. No, wiesz. W krzakach.

I widzę, że on już tam jest razem z nią w tych krzakach, czy z piwem w dłoni, czy bez.

To się dzieje naprawdę. Nagle odzyskuję klarowność myślenia, profesjonalizm rozplątuje mi język. Nie jestem oczarowany. Jestem zagrożony. Ktoś mi podbiera target.

– Zwracam uwagę, że póki co siedzimy pod dachem i jest nam tu całkiem spoczko!

Target patrzy na mnie z uśmiechem. Blondynka też się uśmiecha, ale tylko kącikami ust.

– Zresztą, jak kolega słusznie zauważył – dodaję – jest trochę za gorąco na łażenie.

– E… – mówi przydupas. – Do parku moglibyśmy akurat pójść…

– Może na skwerek za rondem? – podsuwa niewinnie blondynka. – Świetne miejsce, polecam na przyszłość.

– W sumie to dopiero co się dosiadłaś, nie? – pytam. – A już chcesz wychodzić?

Sprytnie, sprytnie, gratuluję sobie w myśli. Kluczem jest oddzielenie jej od grupy. Jesteśmy my i jest ona, osobne byty, a kiedy ona zniknie…

– Nie no, przecież nie będziemy się dzielić – rzuca sukienka w kwiatki. Reszta przytakuje.

– Słuchajcie, jak nie dziś, to kiedy indziej – zgrabnie wyplątuje się moja oponentka. – Gwarantuję, że na tym skwerku jest super, ale mamy tu w mieście mnóstwo innych miejsc pod chmurką do melanżu.

– Tak, tak, to już słyszeliśmy – mówię, a w głos wkrada mi się lekka irytacja. – Koleżanka chyba się nam zacięła!

– Przecież to ty dopiero co zanudzałeś nas gadką o spodniach – prycha przydupas.

Kurwa, kurwa, kurwa mać. Blondyna uśmiecha się kpiąco. Wie, że ja wiem, że wie, że wiem. Na pewno. A ja w przypływie zazdrości zmniejszyłem zarówno jej szanse na sukces, jak i swoje. Zero profesjonalizmu. Zero!

– Skoczę do łazienki, zaraz wracam – mówi ona delikatnie urażonym głosem. I wstaje, nie dając mi chwili, żeby jakoś uratować sytuację. Jeśli zostanę, będzie czerstwo. Będę typem, który zepsuł wszystkim humor.

Więc też się podnoszę.

Mógłbym – ba, powinienem – dodać na wyjściu coś o krótkich spodniach, żeby rozładować atmosferę i zaznaczyć, że zdaję sobie sprawę, że głupio wyszło. Ale w ogóle nie mam do tego głowy. Widzę tylko plecy blondyny, które znikają wśród imprezujących. Nagle rozumiem, albo zdaje mi się, że rozumiem, smutek za jej oczyma. Jest wyobcowana tak samo jak ja. A teraz jeszcze wszedłem jej w paradę, zepsułem akcję, którą prowadziła naprawdę po mistrzowsku, stanąłem jej ością w gardle. Nie, chwila, moment. To ona mi stanęła ością! Od razu wyczuła, po co tu jestem, ale nie odpuściła, gotowa wygryźć mnie bez mrugnięcia okiem.

Tak się podburzam, nakręcam, szykuję do walki. Idę za nią przez falujący tłum, po schodach, pod ziemię, w stronę kibli. Tutaj tłok jest jeszcze większy, ale to dobrze, w tłoku każdy myśli o sobie, a my zamkniemy się w dwuosobowej bańce, będziemy mieli odrobinę prywatności w oku cyklonu, w piżmowych oparach rozemocjonowanych ciał. Doganiam ją, dotykam w ramię.

Odwraca się i świdruje spojrzeniem.

I co?

I co ja mam jej powiedzieć?

Mój kontrakt jest w tym względzie jednoznaczny. Nikomu nie mogę zdradzić, jak zarabiam na życie. Inaczej koniec imprezy. A więc co, jeżeli się mylę? Jeśli zacznę wypytywać blondynę, naciskać ją, opierdalać, a ona o niczym nie wie, Badacze z pewnością mi tego nie wybaczą.

Zresztą, kiedy tak na nią patrzę, to czuję, że wcale nie mam ochoty jej opierdalać. Wręcz przeciwnie. Chcę opowiedzieć jej o wątpliwościach, które miałem i które mam, wykrzyczeć, jaki jestem samotny, zamknięty ciągle we własnym łbie. Chcę posłuchać, czy ona ma tak samo, jak sobie z tym radzi, od jak dawna jest w branży, dowiedzieć się o niej, ile tylko zdołam, bo nikt poza nią na całym świecie nie może mnie w tej chwili naprawdę zrozumieć.

– No? – pyta. – Co się gapisz?

Nie mogę. Nie mogę.

Nie zaryzykuję, że Badacze się ode mnie odetną.

Już raz mi tym przecież grozili. Kiedy poczułem, że jestem doskonale ukształtowanym narzędziem w ich rękach, jakaś resztka zdrowego rozsądku nakazała mi zakwestionować ten stan. Zacząłem badać sprawę. Szukałem artykułów, wzmianek na forach, hasztagów. Ostatecznie znalazłem tylko strzępy, nawiązania, parę niejednoznacznych komentarzy. Najbliżej sedna byłem, gdy wygrzebałem martwy mirror forum miłośników koszul w kratę. W temacie pod tytułem „Koszula w spodniach czy na zewnątrz?” znalazłem post sugerujący, że jego autorowi tajemniczy „Znajomi” polecili za całkiem niezłą sumę propagować opcję „na zewnątrz”. Temat zamknięto niedługo potem, a po miesiącu nie istniało już całe forum.

Kto je zlikwidował? Czyżby sami Badacze? Kim właściwie byli? Im więcej myślałem o naszej rozmowie, o ich dziwacznym zachowaniu i niejasnych celach, tym więcej miałem w głowie fantastycznych teorii. Wydawali mi się złowrogimi mutantami z bagien, człekokształtnymi kretami, tubkami kremu do opalania, w które tchnięto złowieszczą parodię życia. Aniołami, demonami, czymś pomiędzy. Szpiegami z krainy rynkowców. Jak wielką dzierżyli władzę? Co chcieli osiągnąć?

Byłem w gorączce – za dnia wypełniałem karnie swoje obowiązki, ale nocami ślęczałem przed ekranem, usiłując przedrzeć się przez gąszcz półprawd, przebić przez mur milczenia. A potem nadszedł kluczowy wieczór, kiedy między jedną a drugą serią nerwowych kliknięć w klawiaturę, usłyszałem ciche pukanie do drzwi.

Uniosłem głowę. Mrok wypełniał moje mieszkanie, jedynym źródłem światła była blada, zimna gwiazda monitora. Nie bardzo chciałem się od niej oddalać, ale pukanie powtórzyło się, dłuższe i bardziej natarczywe.

Nie wiem, czemu nie zerknąłem przez wizjer. Kiedy tylko uchyliłem drzwi, oni natychmiast wślizgnęli się do środka. Pierwszy Badacz uniósł dłoń i pogroził mi palcem.

– Słyszeliśmy, że marnuje pan swój potencjał.

– I energię – dodał drugi.

– Na bezcelowe działania.

– Niedobrze.

– Ja tylko… – zacząłem, ale nie dałem rady skończyć. Po plecach przemknął mi dreszcz. Cofnąłem się o kilka kroków, próbowałem wymacać włącznik światła, ale czułem pod dłonią tylko ścianę. Dwie ciemne, wrzecionowate sylwetki były coraz bliżej. Odległy blask monitora odbijał się w denkach ich okularów, tak że w powietrzu wokół mnie unosiły się teraz cztery upiorne błędne ognie.

– Jesssteśmy tu, żeby podkreślić, że nie życzymy sobie tego typu aktywności z pana strony.

– Proszę zarzucić poszukiwania.

– I żadnych artykułów, reportaży.

– Żadnych possstów.

– Unikajmy rozgłosu.

– Nie ryzykujmy, dobrze?

– Proszę się nie dekoncentrować.

– Żeby nie wiem co.

– Bo to będzie koniec.

– Koniec naszej… wssspółpracy.

Nareszcie udało mi się wymacać włącznik. Światło lampy zalało cały salon, błędne ognie zgasły, a wrzeciona znów przybrały znajome, ludzkie kształty.

– Ja po prostu chciałbym wiedzieć, co konkretnie robię.

– Pomaga nam pan – odparł pierwszy Badacz.

– Jeszcze jak! – zabulgotał drugi.

– Świetnie panu idzie.

– Jest pan w pierwszej sssetce naszych działaczy w tym mieście!

– Na samym szczycie ssstawki!

– Jeśli wskoczy pan do pierwszej pięćdziesiątki…

– …pana wynagrodzenie wzrośnie o pięćdziesiąt procent.

– Nie licząc premii.

Mieli mnie. Jasne, że mnie mieli. Ale przy okazji uchylili rąbka tajemnicy, jeśli chodzi o liczbę pracowników firmy „BR International”. Odniosłem drobne zwycięstwo. To już coś.

Tak sobie powtarzałem, żeby łatwiej przełknąć fakt, że dałem się kupić, a tymczasem Badacze pokiwali głowami i ruszyli w stronę drzwi.

– Muszę wiedzieć więcej – zatrzymałem ich. – Błagam. Jaki sens ma moja praca? Działałbym lepiej… wydajniej… gdybym to rozumiał! Kto zyskuje na promocji krótkich spodni jako takich? Co to w ogóle znaczy? Czy firmy odzieżowe zmówiły się, żeby oszczędzać na materiale? Czy to zapowiedź zmian klimatycznych? Wielki test nowych technik wiralowych? Błagam, powiedzcie mi. Powiedzcie, o co chodzi!

Spojrzeli na siebie i przez moment miałem wrażenie, że nie są pewni, co zrobić.

– Niech pan… – rzekł wreszcie pierwszy – nie kłopocze sobie tym swojej ślicznej główki.

Zachichotali i wyszli, a ja zostałem sam.

Zalała mnie fala wściekłości i przez moment byłem gotów podrzeć kontrakt, napisać artykuł, wszystko ujawnić. Ale odpuściłem. Skasowałem historię przeglądania, a potem, następnego dnia i później, skupiłem się tylko i wyłącznie na pracy. Bo oczywiście mieli rację. Główki zaprzątać sobie nie było po co. I tak nie rozumiem mechanizmów mojej rzeczywistości – wielkich i małych, ludzkich i nadludzkich. Chodzę przez świat pełen technik socjologicznych, brudnych zagrywek, przekazów podprogowych, namolnych kampanii i genialnych sloganów. Pod gigantycznymi plakatami, pod spojrzeniem słynnych piłkarzy, sportowców, piosenkarek, modelek. Wszyscy wymachują mi nad głową ogromnymi aparatami telefonicznymi, samochodami, krawatami. Słucham radia, w którym aktorzy udają lekarzy, żeby wcisnąć mi najnowsze specyfiki, w internecie zamykam okno za oknem mimo zainstalowanego adblocka, a w telewizji filmy stanowią już tylko listek figowy, przesłaniający ordynarną pornografię niekończącego się pasma reklam. Czy na tym tle promowanie wśród ludzi krótkich spodni to naprawdę aż takie dziwactwo?

Nie, zdecydowanie nie warto drążyć. Nie warto główki sobie kłopotać. I absolutnie nie warto zaglądać w zęby niezwykłej szansie, którą mi podsunięto, zaglądać za kulisy cudownie lukratywnego przedsięwzięcia.

Tak właśnie sobie myślę, siedząc znów przy stoliku, wśród imprezującego targetu, czekając aż dziewczyna, która mnie pokonała, wróci z łazienki i raz na zawsze sprzątnie mi dzisiejszy wieczór sprzed nosa.

– Jakoś smutno wyglądasz. Podać coś jeszcze? – pyta pracownica knajpy, zgarniając puste kufle. – Zostało nam jeszcze kilka butelek świetnego lokalnego krafcika, polecam.

Patrzę jej w oczy. Jesteś w porządku. Przynajmniej wiadomo, co robisz i dlaczego. Kiwam głową.

– Poproszę.

Nie powinienem już więcej pić, ale w czym mi to może teraz zaszkodzić? Sukienka i czerep znowu się całują, przyjaciółki sprawdzają coś w telefonach, przydupas to patrzy im przez ramię, to zerka w stronę schodów, czekając na powrót nieznajomej. Mnie nikt nie zaszczyca choćby spojrzeniem. Mam to gdzieś. Kiedy wróciłem, spróbowałem jeszcze ostatniego dostępnego mi zagrania, żeby odzyskać zainteresowanie i sympatię grupy. Zagrałem zawiedzionego romantyka, który ruszył w pogoń za obrażoną wybranką i został brutalnie odtrącony.

– Ech, chuj, nie wierzę w miłość – rzuciłem smętnie. – Nie rozumiem mechanizmów tego świata.

Zgrywanie żałosnego nieudacznika przyszło mi aż nazbyt naturalnie. Zamiast litości wzbudziłem zakłopotanie. Więc odpuszczam. Niech się bawią. Niech imprezują. Wzdycham, czekając na piwo, dzisiejszy dzień trzeba spisać na straty. Jutro może zostanę w domu. Bariery mentalne wymagają odbudowania, muszę odzyskać dystans, oczyścić się ze zbędnych emocji.

Blondyna wraca z łazienki. Ledwie ją rejestruję, ale pozostali wznoszą okrzyk radości.

– No! – rzuca ona. – Gotowi się ruszyć?

Jasne, że są gotowi.

– To idziemy na skwerek.

Wstają, pakują się, śmieją. I tylko ja siedzę, uwiązany złożonym dopiero co zamówieniem. Tym lepiej. Będę miał wymówkę, żeby odkleić się od grupy.

– Ale wiecie co? – rzuca nieznajoma figlarnym tonem, który sprawia, że znów podnoszę na nią wzrok. – Strasznie dziś gorąco! Aż żałuję, że się lżej nie ubrałam. Bo na wypad do parku nie ma jak krótkie spodnie.

Jarek Westermark (ur. 1985) – debiutował w 2016 roku zbiorem „Opowiadania, które napisałem” (Nisza). Tłumaczy powieści, pisze opowiadania, wiersze i piosenki. Publikował m.in. w „Piśmie”, „Znaku”, „Przekroju”, „Elewatorze” i „Wizjach”. Lubi grać na harmonijce i malować figurki. W 2021 roku nakładem wydawnictwa Nisza ukazał się jego drugi zbiór – „10 opowiadań na krzyż”.

Paulina Radoń – ilustratorka oraz graficzka mieszkająca w Krakowie. W swoich pracach najbardziej lubi eksplorować tematy baśniowe, nierzeczywiste, a także wywodzące się z kultury folkowej. Źródłem inspiracji są dla niej m.in. stare książki dla dzieci oraz filmy Tima Burtona. Instagram: @paulina_radon.