Jakub Belina-Brzozowski – opowiadanie

Ilustrowała: Marysia Rękawek

Jakub Belina-Brzozowski - opowiadanie

 

Florian  

Poznaliśmy się za blokami, na skraju lasu: w miejscu, w którym mieszał się z poniemieckim sadem.

Musiała mieć swoje lata. Nie sądzę, by dobrze mówiła po polsku; nijak nie reagowała na moje zwierzenia, ignorowała też książki, kładzione na jej ramionach. Bardziej na „bitte” i „hunger”, których nauczyłem się w czwartej klasie. Miałem wrażenie, że od kiedy przychodzę odrabiać na niej „Dein Deutsch”, zrzuca mi owoce odrobinę obficiej.

Była średnia. Ani za duża, ani za mała. Akurat taka, żebym wspiął się na pierwsze gałęzie, gdzie nie doskakiwały już puszczane bez smyczy psy. Bałem się psów. Wtedy o wiele bardziej, niż ludzi.

Trzeci z konarów miała ucięty. Pomiędzy dwoma pozostałymi uwiłem swoją siedzibę. Na jednym opierałem plecy, o drugi opierałem się nogami. Z książką w ręku mogłem zaklinować się na godziny. Do czasu, gdy z okna nie zaczynała wołać mnie matka.

Dzieciaki za mną nie przepadały. Nawet nie za czytanie. Chyba ot tak, po prostu. Na kogoś paść musiało, padło akurat na mnie.

W dni, w które ktoś popychał mnie, czekając aż oddam, uciekałem na śliwę. Biegałem dość szybko, doganiali mnie tylko niektórzy ze starszych. Ale przy śliwie odpuszczali i oni. Nie raz potykali się o wybrzuszone przez nią korzenie, uderzali o pochyloną gałąź. Ześlizgiwali się z pnia, na który ja wspinałem się łatwo. Była nasza granicą. Miejscem, gdzie to ja zyskiwałem na sile.

To jej opowiedziałem o Adzie. Mojej pierwszej, zerówkowej miłości. Przyprowadziłem ją potem pod drzewo. Oparci o pień plecami, pluliśmy dużymi pestkami owoców. Nie dotykaliśmy się. Nie wiedzieliśmy, że trzeba.

Kilkoro młodszych też zaczęło ją lubić. Podjadali jej słodkie owoce lub wspinały się po gałęziach. Im też nie podstawiała pod nogi korzeni. A czasem sama strąciła coś dojrzałego na ziemię.

Nie przychodziłem już wtedy do niej tak często. Od kiedy zacząłem grać w piłkę, w klasie i na podwórku męczyli mnie mniej. Ba, teraz i ja mogłem męczyć tych słabszych. Nie potrzebowałem, jak niegdyś, schronienia. Odwiedzałem ją tylko czasami. Już nie z potrzeby, a z sentymentu.

Nie pamiętam, kto zauważył to pierwszy. Może ja, a może któryś z dzieciaków, które chroniły się na niej teraz przede mną. Pewnego dnia po prostu śliwa po prostu zniknęła. Nie ostał się pieniek, czy połamane gałęzie. Nie było też dziury w ziemi, jaka zostaje po wyrwanych korzeniach. Tam, gdzie rosła jeszcze dzień wcześniej, widać było tylko owal zasklepionej ziemi. Jeszcze nie porośniętej trawą, ale twardej i uklepanej. Jak skóra po zagojonej ranie.

Podejrzewałem przez chwilę braci Sikorów. Rodzice twierdzili, że to ci z Budohoxu. Firmy, która na skraju lasu chciała postawić nam bloki. Ojciec stwierdził, że na terenie bez drzew, o pozwolenie jest zawsze łatwiej.

Sąsiadka mówiła z kolei, że śliwę przekopał do siebie ktoś z działek.

– Słodkie, niemieckie owoce. Kto by takich mieć nie chciał – twierdziła. Była w tym tak przekonująca, że przekradłem się któregoś dnia do jej ogrodu. Poza kwiatami i porzeczkami, nic tam jednak nie rosło.

Tajemnicy nikt nie rozwiązał. W ciągu następnych miesięcy, znikały kolejne drzewa. Jedno na dwa, trzy tygodnie. Tak samo, bez śladu. Zassane przez powietrze.

W wakacje pojawiła się taśma. Niedługo potem – ogrodzenie. Czekaliśmy już tylko, aż dawny sad rozjadą nam buldożery.

Wtedy na blokowisku pojawił się Florian.

*

Florian był człowiekiem dorosłym. Tak myślałem wtedy o studiujących ludziach. Był u nas na rocznej, polsko-niemieckiej wymianie. Po polsku mówił zygzakiem: co któreś słowo ześlizgiwało mu się bokiem, do pionu przywracały go niemieckie wtrącenia. Studiował coś z „bio” w nazwie: mówił, że to tak, jakby przez cały tydzień uczyć się w szkole przyrody.

Szukał pokoju. Do centrum było od nas daleko, ale mu pasowało ponoć, że tak blisko tutaj do lasu. Wylądował na stancji u pani Ochmańskiej, drzwi w drzwi z nami. Była emerytką, marki jej się przydały. Poza tym, lubiła zygzakowatość Floriana. Mówiło się, że mieszkała tu jeszcze przed wojną.

Jak na dorosłego, Florian był całkiem w porządku. Organizował nam na podwórku zawody (w tych biegackich zdarzało mi się wygrywać), opowiadał o zwierzętach, roślinach i drzewach. Jeśli siedział na ławce, można było do niego przyjść i poprosić o pomoc z „Dein Deutsch”. Pani Krawiec co prawda dziwiła się czasem na, jak to mówiła, „archaiczne sformułowania”, ale Florian kazał jej odpowiadać, że to bawarski dialekt.

Na ławce siadywał często, bo z chodzeniem był nieco na bakier. Florian miał garb. Wyglądało to tak, jakby kręgosłup chciał wyjść mu z pleców odrobinę za wcześnie.

Jak już chodził, to chodził najczęściej pod ogrodzenie. Uderzał ręką w metalową siatkę, wpatrywał się w te kilka drzew, które się za nią ostało. Podobno o ich wycięcie walczył Budohox. Pod ich banerem (z cegłą i czerwonym bicepsem przy nazwie) Florian zaczynał mówić po niemiecku. Słów, które wypowiadał, za nic nie chciał nas uczyć.

Nikogo więc nie zdziwiło, że gdy w końcu przyjechał buldożer, na drodze stanął mu Florian. Stanął przy siatce, potem pani Ochmańska przyniosła mu krzesło. Kierowca groził policją, Florian zaś – konsulatem. W końcu przyjechała policja: Budohoxowi brakowało pozwoleń, buldożer niepyszny wracał do miasta.

To był dopiero początek. „Nasz Niemiec”, jak nazywał go zadowolony z blokady budowy tato, postawił pod ogrodzeniem namiot. Jakiś czas później dołączyli do niego kolejni: dziewczyny z uniwersytetu, jakiś kolega z wymiany. Na czele stanęli Florian i Fiona: on skulony na krześle, ona prosta, wysoka, blada i ciemnowłosa. „Drzewni wojownicy”, „Puszcza Bukowa, sprawa (ponad) narodowa” – pisał o nich Kurier i Głos. „Zrobimy im tutaj Isengard”, mówiła reporterce Wyborczej Fiona. Przyjeżdżała telewizja, nagrywało i radio. Ja i inne dzieciaki też czasami coś mówiliśmy: codziennie chodziliśmy między namioty, przynosiliśmy z bloków jedzenie. Jako „zatroskana” mieszkanka wypowiadała się czasami i mama. Nikt nie chciał przecież, żeby bloki zabrały nam widok.

Budohox zebrał papiery, miał te pozwolenia, co trzeba. Zapowiedzieli, że dają na „kemping” ze dwa tygodnie. Potem wjadą na teren, czy to się nam podoba, czy nie.

Ale ktoś nagrał wiceprezesa, jak mówi o „faszystowskim garbusie”. I o tym, że z przyjemnością takiego rozjedzie. Sprawa zrobiła się głośna, włączyła się ambasada. W imieniu miasta przepraszał Floriana prezydent, który walczył o transgraniczne współprace. Budohoxowi dali mniej drażliwe tereny, pozwolenie cofnięto. Zniknęły ogrodzenia i taśmy. Skraj Puszczy był znowu nasz.  

*

Tuż po zakończeniu protestu, drzewa jakby się zagęściły. Śliwa nie powróciła, ale ja zyskałem Floriana. Najpierw jako sąsiada, potem nauczyciela: Florian został i zatrudnił się w ogrodniczym technikum. Pani Ochmańska, której zmarło się ze dwa lata potem, zostawiła mu swoje mieszkanie. Zamieszkał w nim razem z Fioną, dzikszą i surowszą od niego.

Po skończeniu technikum zacząłem ludziom urządzać ogrody. Florian z mistrza zmienił się w przyjaciela. Siadaliśmy u niego w salonie, opowiadaliśmy historie o szczecińskich roślinach. Zdarzało się, że i o książkach. Florian wciąż zaskakiwał mnie swoim oczytaniem.

– Znam, znam – mówił o powieściach, które czytałem za młodu.

Fiona czasami siadała z nami, czasami szeleściła czymś w kuchni. Zazwyczaj wychodziła jednak do lasu. Przez okno widać było, jak między drzewa wchodzi smukła, wyprostowana sylwetka. Poruszała się sztywno i płynnie zarazem.

Florian niedołężniał rok za rokiem. Pochylał się i opadał ku ziemi. Raz runął na piętrze ze schodów, trzasnęło mu w obu rękach.

– Łamliwe kości – rozłożył ręce lekarz.

Florian kurczył się i zasychał. W końcu obumarł, tuż po czterdziestce. Dzień przed się ze mną pożegnał. Powiedział, że tak będzie najlepiej.

– Co z ziemi wyrosło, niech do ziemi wróci – przekręcił nieco kościelny aforyzm.

Fiona ukryła się w kuchni. Przez palce ściekały jej łzy. Były gęste jak syrop.

Jakub Belina-Brzozowski – najbardziej gadatliwe dziecko szczecińskiego blokowiska. Potem mu przeszło. Rusza się po sali, parkiecie i kartce papieru. Publikował w Helikopterze, Ósmym Arkuszu Odry oraz na stronie Wydawnictwa J.

Marysia Rękawek – ilustratorka i graficzka z Warszawy. Oddana fanka graficzek, graficzek i dada. Współtworzyła pierwsze w Europie i pierwsze w Płocku (!) Muzeum Memów. Rysuje niepoważne komiksy, ilustruje poważne historie.