Tomasz Dalasiński – opowiadanie

Ilustrowała: Olga Żyminkowska

Tomasz Dalasiński – opowiadanie

 

Ptak ciernistego krzewu

No więc wziął się i umarł. Umarł tak, jak żył: cicho, osobno, samotnie. Umarł nie wiadomo kiedy i nie wiadomo, w jaki sposób. Lekarzowi, który stwierdzał zgon, wystarczyło, że nieżyjący nie żyje naprawdę, za to już zupełnie nie obchodziło go to, dlaczego nie żyje. W akcie zgonu wpisano: niewydolność serca, wcale nie zastanawiając się, czy zmarły miał serce, bo na wsi różnie na ten temat gadali.

W gruncie rzeczy nie był dobrym człowiekiem. Pił. Pił za swoje, dopóki miał swoje; kiedy wszystko już przepił, pił za cudze. Pożyczał pieniądze bez zamiaru oddania, w sklepie brał wódkę na zeszyt. Gdy to się ucięło, a ucięło się dość szybko, kradł. Kradł kury, kaczki i drobne urządzenia gospodarskie. Kradł i sprzedawał, pieniądze upłynniał Stołową albo Vistulą. Któregoś razu połakomił się nawet na Wartburga świeżo sprowadzonego z NRD przez mieszkańca sąsiedniej wsi. To było już jednak za wiele – nie dało się tego puścić w niepamięć i po chrześcijańsku przebaczyć. Przyjechała milicja, szybko odnalazła wehikuł w rozlatującej się starej szopie. Był cały, nietknięty, przykryty jakąś derką i ubiegłorocznym sianem. Auto oddano właścicielowi, a złodziej zaliczył odsiadkę w zakładzie karnym w Strzelcach Opolskich. Jak się miało okazać, nigdy przedtem i nigdy potem nie był tak daleko od domu – zarówno fizycznie, jak i umysłowo.

Bił żonę. Bił żonę, dopóki ją miał. Pewnego dnia żona spakowała się w małą podróżną torbę i wczesnym rankiem, gdy on leżał w łóżku jeszcze zalany w trupa, a może już skacowany, wyszła z domu w kierunku przystanku PKS-u i ślad po niej zaginął.

Bił również dzieci. Bił je, dopóki jako tako nie wydoroślały i nie zostawiły go samemu sobie, wyjeżdżając do wielkich miast, a może nawet za granicę.

Szkół nie kończył. Tułał się po podstawówce, powtarzając klasy, aż osiągnął wiek, po którym mógł oficjalnie wypiąć się na edukację. Nauczył się jednak trochę czytać i pisać – na tyle, żeby umieć podpisać się pod umową o chwilówkę, ale niewystarczająco dobrze, żeby zrozumieć jej treść i uniknąć wizyty łysoli z kijami bejsbolowymi.

Po szkole upomniało się o niego państwo, a dokładniej – armia ludowa. Próbował za wszelką cenę wywinąć się od poboru, skombinował nawet orzeczenie o chorobie psychicznej, ale nic to nie pomogło. W wojsku szorował kible żyletką, zbierał wodę sznurowadłami i w środku nocy był zrywany na alarmy z rozkazem wyniesienia z koszar wszystkiego, łącznie z łóżkiem.

Nie pracował praktycznie nigdy. Najmował się czasem jako pomocnik na budowach albo parobek w gospodarstwach, ale tylko po to, żeby przyjść do roboty na jeden dzień, wziąć pokaźną zaliczkę i czym prędzej zniknąć. Nikt go potem za to nie ścigał, bo każdy wiedział, że nie ma to najmniejszego sensu; można go było złapać, można było dać mu w mordę, ale na odzyskanie pieniędzy nikt nie znalazł jeszcze żadnego skutecznego sposobu.

Ludzie mówili, że w starych czasach dorabiał sobie, donosząc gminnym władzom ludowym na temat antykolektywizacyjnych zapędów lokalnych kułaków. Często przesiadywał wtedy w GS-ie, który był jednocześnie pijalnią wódki. Zazwyczaj siedział samotnie przy jedynym w sklepie stoliku nakrytym tłustą, podartą i śmierdzącą ceratą, sącząc ciepłą setkę z literatki. Siedział i słuchał, o czym to ciekawym rozmawiają ze sobą gospodarze, którzy wpadali do GS-u na szybkie piwo w przerwie od żniwowania. Zazwyczaj nie rozmawiali o niczym innym niż pogoda i rolnicze technikalia, ale to wystarczało; władze, wiedząc, że on siedzi w sklepie, że patrzy i słucha, uznawały za prawdziwe wszystko, cokolwiek im mówił. Nie wiadomo zresztą, czy rzeczywiście kiedykolwiek komukolwiek zaszkodził, przekazując gminnej radzie jakieś istotne informacje – aż do schyłku tak zwanej komuny wszystkim w okolicy żyło się względnie spokojnie, więc chyba nie. Poza tym, co zauważono już po latach, lokalne władze wcale nie miały zamiaru nękać obywateli, chciały po prostu regularnie wykazywać się zasługami w walce z wrogami ludu przed władzami usytuowanymi wyżej w ówczesnej hierarchii. Z tego też powodu wszelkie donosy traktowały zarazem śmiertelnie poważnie i z przymrużeniem oka. A on czerpał z nich podwójne zyski. Naczelnik gminy każdą wartą odnotowania ciekawostkę nagradzał butelką Żytniej, a wizytujący GS gospodarze, chcąc stępić słuch i wzrok donosiciela, wszystkie wizyty w sklepie zaczynali od słów: „Wpierw polej, pani, tamtemu setuchnę!”, wskazując ruchem głowy pijaka siedzącego przy stoliku.

Równocześnie donosiciel donosił na księdza. Często łaził po wsi i rozpytywał o niego parafian, używając przy tym zasłyszanych w urzędzie gminy sformułowań typu „działalność kontrrewolucyjna” i „element niepożądany”. Na księdza donosił najchętniej. Kiedy czasy się zmieniły, wszystko odwróciło się o sto osiemdziesiąt stopni: najchętniej nie donosił już na księdza, ale księdzu. Jeśli dobry pasterz nie dowiedział się czegoś o swoich owieczkach w sakramencie spowiedzi, mógł być pewien, że za butelkę wiśniówki dowie się tego od donosiciela. Z jego usług ksiądz korzystał zresztą skwapliwie, jak nikt inny w całej wsi rozumiejąc, że najcenniejszym, co można posiadać, jest informacja, a zwłaszcza – informacja tajna.

Do kościoła jednak donosiciel nie chodził, a przynajmniej nie chodził po to, żeby się tam modlić. Podobno do Boga i jego ziemskich delegatów zraził się za dzieciaka przez zdewociałą ciotkę, która wychowywała go po śmierci rodziców (bo rodzice, jak to dawniej mawiano, odumarli go wcześnie; matka przy porodzie, a ojciec cztery lata później, przygnieciony przez siewnik do kukurydzy), a wychowywała go w duchu złożonych rączek i ugiętych kolan, w duchu trwogi przed grzechem masturbacji, obrażaniem Boga mową, uczynkiem, a nawet myślą, w ciągłym strachu przed piekłem, o którym potrafiła opowiadać godzinami z taką pasją, jakby dopiero co stamtąd wróciła. Bał się więc boskiego oka, które spoglądało na niego z góry nie czule, a karcąco; które widziało każdy jego dziecięco zły uczynek urastający niemal do rangi ludobójstwa; które, co najgorsze, nie zamykało się nigdy. Drżał na myśl o zapachu kadzielnego dymu kojarzącego się ze smrodem przydomowej wędzarni, w której ciotka często zamykała go, kiedy popełnił jakąś przewinę. Przerażała go pustka konfesjonału, przytłaczał ogrom stołu ofiarnego. Niezdrowo fascynowali go ubrani w białe szaty chłopcy asystujący grubemu mężczyźnie w czarnej albo kolorowej sukni, zaś sam ten gruby mężczyzna budził grozę i rozbawienie. Grozę, bo okropnie krzyczał z ambony o płaczu i zgrzytaniu zębami, o ogniu i popiele, o wiecznych mękach i potępieniach, które będą udziałem każdego, kto się nie nawróci (a on przecież wiele razy próbował się nawracać, zupełnie jednak nie wiedział, jak to się robi, co wywoływało u niego dodatkowe fale lęków i nocne moczenie). Rozbawienie, bo ów gruby facet, który nie mógł, przynajmniej oficjalnie, mieć żony ani dzieci, wiedział najwięcej ze wszystkich na temat małżeństwa, macierzyństwa, ojcostwa, antykoncepcji i aborcji.

Nic więc chyba dziwnego, że ten, który teraz donosił księdzu, od czasu ucieczki z domu ciotki pojawił się w kościele w celach obrzędowych tylko trzykrotnie: raz na swoim ślubie i dwa razy na chrzcie swoich dzieci. No, może czterokrotnie, jeśli wliczać w to jego własny pogrzeb; w żadnej z tych uroczystości, nie tylko w tej ostatniej, nie uczestniczył zresztą nazbyt aktywnie.

Ale w Boga mimo wszystko wierzył. Wierzył na swój sposób, czując, a może tylko mając nadzieję, że jego życie, które często przyrównywał do psiego, a nawet uważał za gorsze niż psie („bo psu zawsze ktoś da żreć i popić, pies zawsze będzie miał się gdzie ogrzać i bezpiecznie wyspać”), nie może być życiem jedynym ani ostatecznym. Że w każdym z nas jest jakaś cząstka, która musi przetrwać to, co tymczasowe, i przejść do jakiejś lepszej faktyczności, inaczej przecież nic nie ma sensu. Z taką wiarą umarł.

Z taką wiarą umarł, przeżywszy sześćdziesiąt osiem lat, cztery miesiące i dwadzieścia dziewięć dni. Na jego pogrzeb przyszła garstka osób: ksiądz i grabarz (z poczucia obowiązku), kościelny (z przeczucia jakiegoś zarobku), dwie starowinki – cmentarne bywalczynie, które chadzają na wszystkie pogrzeby, „bo żeby potem i do nas na koniec ktoś przyszedł”, trzech ciekawskich, którzy za życia życzyli zmarłemu jak najgorzej, a teraz stali pod płotem podśmiewając się i kręcąc głowami z zadowoleniem. Obecnych nie zdziwiło to, że w ostatniej drodze zmarłemu nie towarzyszył ani jeden członek rodziny; bardziej dziwne byłoby dla nich, gdyby ktoś taki się pojawił.

Egzekwie trwały kwadrans. Było zimno, późnojesienny wiatr przenikał ubrania i ciała nielicznych żałobników. Ksiądz powiedział to, co zwykle mówi się przy takich okazjach, przywołał żywioły wody i ziemi, zaintonował potężną pieśń o anielskich orszakach, kazał zmarłemu spoczywać w pokoju. Kiedy kościelny i grabarz wpuścili najtańszą sosnową trumnę w niezbyt głęboki dół, i kiedy ten drugi chwycił za łopatę, aby wilgotnym piachem wymieszanym z gliną przysypać doczesne szczątki głównego bohatera tej uroczystości, ksiądz, chyba bardziej do siebie niż do kogoś innego, skierował słowa, które niejeden uznałby za nielicujące z powagą sutanny albo nawet przeczące całej reprezentowanej przez niego tradycji świętego Kościoła rzymskiego. Słowa, które odbiłyby się we wsi szerokim echem, gdyby tylko ktokolwiek zwrócił na nie uwagę, a potem podał dalej: „On nie skończył się w dniu swojej śmierci. On był skończony za życia. Już w momencie narodzin był naznaczony cieniem śmierci; urodził się i umarł naraz. Gdy tylko opuścił matczyne łono, zasilił piekielne szeregi. Módlcie się za jego duszę, o ile ten człowiek w ogóle ją posiadał, bo zaprawdę powiadam wam, są ludzie, którzy nie mają duszy. Dobra, chodźmy już, bo wieje i zaczyna mżyć, a za pół godziny w telewizji puszczają Ptaki ciernistych krzewów”.

Tomasz Dalasiński (ur. 1986) – twórca tekstów poetyckich i prozatorskich, doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Autor książek z wierszami „©”, „Większe” (nominacja do nagrody im. K.I. Gałczyńskiego „Orfeusz” za rok 2018) i „Póki nie żyjemy”, książki prozatorskiej „Nieopowiadania” oraz książki krytycznej „Jadąc do ciebie. Szkice o poezji Jacka Podsiadły”. Stypendysta MKiDN, Miasta Torunia, Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego oraz ZAIKS w dziedzinie kultury.

Olga Żyminkowska (ur. 1999) – studentka filozofii z Poznania. Publikowała w „Bezkresie”,
„Iksie” i „Helikopterze”. Zajmuje się ilustrowaniem światów.