Monika Mańka – opowiadanie

Ilustrowała: Anna Grochowiak

Monika Mańka – opowiadanie

 

Margines

Myślał pan kiedyś o końcu? Ja, proszę pana, myślałem, że nigdy się nie skończę. Schyłek rozumie się jako wybuch, coś głośnego i spektakularnego. Gromadzą się gapie i nekrofagi, ustają procesy, które nazywały życie. U mnie koniec był najcichszy. Nieśpiesznie traciłem strukturę. Bezkształtna, nieorganiczna maź zastąpiła moje ciało. Jeśli ujawniamy siebie w czynach, to moje odkleiły się ode mnie. Żyły życiem, którego nie znałem.
Rozszczelniłem się.
Przejdźmy się po mieście, coś panu pokażę.
Tutaj kiedyś mieszkałem. Piękna kamienica, prawda? Stać mnie było, żeby mieszkać w centrum. Doborowe towarzystwo, nie powiem. Na tym straganie, po lewej, prezenterka telewizyjna warzywka sobie kupuje. Tam znany celebryta na jogging chodzi. A powiem panu jeszcze jedną rzecz. Ja też byłem człowiekiem słowa. Jako przedstawiciel cmentarnej zmiany wyznam panu, że alkohol odporny jest na podziały. Piją wszyscy. Aktorzy wcale nie lepsi. Tutaj niedaleko sobie pracują. Teatr Narodowy, Muzyczny, Współczesny. Ostatnio pomagałem jednej aktorce zaparkować samochód, nie będę wymieniać nazwiska, bo ja to dyskretny jestem. Znana persona w każdym razie. Dała mi dwadzieścia złotych. Mówię, Anka, no co ty, nie trzeba. Anka do niej mówię, bo wie pan, mieliśmy kiedyś małą historię razem. Dawno temu, jak jeszcze w show-biznesie siedziałem. No ale nie poznała mnie. Schudłem, nie powiem. Kiedyś też brody nie miałem, może dlatego.
Czemu już nie pracuję w zawodzie? A wie pan, na czym polega praca takiego dziennikarza? Nagabujesz pan ludzi całymi dniami. Pytasz, wiercisz, wyciągasz, co się da. Piszesz i czekasz, aż rzucą się sobie do gardeł. Przy dziennikarskiej rekonstrukcji zjawisk i procesów obiektywizm często zawodzi, przyzna pan. Ale nie powiem, te umiejętności przydały mi się później w życiu.
Różnie to ludzie znoszą. Taką pracę, znaczy się. Jednym to przychodzi bez problemu. Inni, co wrażliwsi, pomagają sobie procentami, używkami, co by się nie jąkać na wizji. Pierś wypięta, oczy nieruchomo, zacięte usta. Tak podobno wygląda profesjonalizm. Może dlatego ich tylu pije? Ileż to można w takim zgięciu wytrzymać.
Nie mój problem już. Teraz jestem, można powiedzieć, freelancerem. Trochę tu, trochę tam. Jestem wolny.
Tak sobie myślę, kto nie pije w tym kraju? Cała Polska od pokoleń wokół wódy. Ochota, Wawer, to przecież kiedyś karczmy były. Świat się wokół nich kręcił, to i stały się zaczątkami małych światów. Wie pan, czemu tak lubimy alkohol? Bo lubimy kłamstwo. Kłamiemy o sobie. O innych. Kłamiemy, jacy to wielcy jesteśmy, naród wybrany, naród Maryi, papieża. Kłamiemy, że nie zazdrościmy, że nie pogardzamy. Że każdy równy.
Ja to nigdy nie przepadałem za wódą. Może teraz tak mówię, ale swoje wypiłem, nie powiem. Alkohol jako katalizator sprawdza się świetnie. Od razu wszystko fajnie, kawały śmieszniejsze, kobiety ładniejsze. Zawierzyły mu w końcu miliony ludzi. Rozwiązuje język, spory. Rodziny też.
A moją? Znaczy rodzinę? Nigdy za bardzo nie miałem. Rodzice umarli, ja jedynak. Kobiet się dużo przewinęło, zwłaszcza przez moje mieszkanko. Wszystkim się tam podobało: wysokie sufity, okna na park, bajka. Zawsze jak któraś przychodziła, to kierowałem ją do mojej biblioteczki. Miałem taki sekretarzyk jak prawdziwy literat i kolekcję starych książek. Moja najcenniejsza zdobycz to pierwsze wydanie „O powstawaniu gatunków” Darwina z 1859 roku. No a jak pan myśli? Sprzedałem. Mieszkanie też, tak jakby. Kiedyś nazwaliby mnie ascetą, dzisiaj jestem minimalistą.
Teraz mam dużo czasu, żeby obserwować, wie pan. Przysiadam sobie tutaj na ławce i co widzę? Picie, zakłamanie, to już wymieniłem. Nieufność – następna na liście. Jak zaczepiam kogoś na ulicy, to ta podejrzliwość, lęk przed nieznanym – stoją na ugiętych nogach, gotowe do wycofania się przy niewygodnym pytaniu. Ach, ten tylko pyta o drogę! I zupełnie inna osoba przede mną. Powoli puszczają jej mięśnie. Dowcipkuje, wyciąga telefon, odprowadza mnie hen, za horyzont, w końcu może komuś pochwalić się, że wie, jak obsługiwać Google Maps.
A ja drogę znam. Gówno mnie droga obchodzi. Nie po to pytam.
Ciemno się już robi, chodźmy na bulwary. Widzi pan te murki? Tak, tam, gdzie młodzież siedzi. Ja to lubię z młodzieżą rozmawiać. Stąd też znam te wszystkie słowa: „bifor”, „after”. Oni mnie uczą. Całe to życie jest bifor albo after. Czego, w sumie? Nie wiem. Ale o murkach mówiłem. One ratują życie ludziom w potrzebie. Alkohol w klubach drogi, więc co niektórzy kupują małpki czy pół litra na bifora i przychodzą tutaj. Jeżeli nie dopiją, to zostawią. W piątkowy wieczór raz się pan przejdzie i jest pijany za darmo. No, proszę pana, ja to jestem prekursorem zero waste. Freeganinem. Kocham naszą planetę i martwi mnie jej los. Cali w śmieciach toniemy, więc ja robię wszystko, żeby tych śmieci dodatkowo nie produkować. Idę sobie pod jedną restaurację, drugą i pomagam. Trendy wyprzedzam. Proszę spojrzeć tutaj. No, lodówka sobie stoi. To lodówka, gdzie ludzie mogą przynieść jedzenie i zostawić innym. Łebskie, co?
Tak samo ubrania. Buty. Meble. Śmieci to wszystko, ot co. Więc je zabieram. Pomagam.
Specjalnie tu pana przywlokłem, żeby coś pokazać. No, budynek telewizji. Spędziłem tam dwadzieścia pięć lat. Kiedy przyszedłem pierwszy raz, w dziewięćdziesiątym szóstym, to jakbym pana boga za nogi złapał. A potem powoli, powolutku, jak żaba w garnku.
Prezentowałem rzeczywistość. To było moje zadanie. Tworzenie pewnego świata umownego, który za ramę miał moralność. Świat jest bardzo skomplikowany, zgodzi się pan. Dokonując selekcji, pomagałem ludziom go zrozumieć. Byłem ich uszami i oczami. To była moja misja.
Ale coś mnie tak cisnęło, wie pan. Zauważyłem to w trzewiach. Żołądek przeprowadzał akcje dysydenckie. Hydroksyzyna z whisky pomagały zamykać oczy. Zaczęli zwalniać moich kolegów z pracy. Zmienili szefa. Patrzyłem z szóstego piętra na wkurwiony tłum pod bramą i myślałem, no, źle jest, ale co zrobić. Dalej sobie siedziałem cichutko, w końcu byłem nie do ruszenia. Niezastąpiony. Gdzie indziej mógłbym przychodzić do pracy pijany i ruchać stażystki w schowku na miotły? Tak sobie myślałem wtedy.
Jak już zostałem, to jakoś wstyd było spotykać się ze starymi kolegami. O czym z nimi gadać? Byłem zdrajcą. Nowi, młodsi o połowę, studenciaki jakieś albo znajomi kogo trzeba. I tak zaczęło się wyludniać. Zostałem sam ze swoim wstydem.
A ciało ciągnęło w dół. Coraz bardziej ściśnięty, zgięty. Garb mi rósł, czy co, myślę, ale od czego niby. Mówię lekarzowi: proszę mi zwiększyć dawkę. Dalej nie śpię. Lekarz dał maksymalną i zaleca odpoczywać. Na wakacje. A gdzie ja niby odpocznę, jak wszędzie ten syf za mną jedzie?
Najgorszy to chyba ten wstyd.
Ludzie pisali do mnie: „Jak pan sobie umie spojrzeć w twarz?”, „nie wstyd panu?”. Pisali, że każda władza się kiedyś kończy. Ja w sumie chciałem, żeby się skończyła. Żeby ktoś to zakończył za mnie. Zakleili mi oczy, dodali wąsa albo dokleili moją głowę do prezenterki z Korei Północnej. Nie było już gdzie odejść. Tak mnie uwięziła moja własna morda.
Próbowałem sam siebie przekonać, że jest dobrze. Przecież przysłużyłem się dobrej sprawie. Wprowadzamy porządek. Sprawiedliwość. Ludziom się lepiej żyje. Mnie też niczego nie brakuje. Nigdy nie będzie tak, że wszyscy zadowoleni. Jak mi coś zgrzytało, no bo czasem zgrzytało, wiadomo, to zawsze byłem dobrze zaopatrzony w specyfiki, że tak powiem, ujarzmiające rzeczywistość.
Ale jednak czułem, że się rozklejam. Rozwarstwiam. Jakby mnie ktoś kiedyś tak naprędce skleił, przyczepił do ciała mój gówniany los, a teraz pod wpływem grzyba, brudu i wilgoci, wszystko zaczęło się rozłazić. Ubywało mnie, to przyrastało. Plułem krwią i zębami. Oczy się zapadły. Rzęsy spadały do talerza. Puchłem na twarzy, pęczniały mi palce. Zaciskałem pasek coraz mocniej, a wszystkie spodnie i tak mi spadały z tyłka. Ropne owrzodzenia rzeźbiły łydki i przedramiona. Włosy zatykały odpływ. Zobaczyłem siebie jako przypadkowy zlepek idei, które ktoś kiedyś mi przyczepił i zostało. Od tego momentu wiedziałem już, że należę do obozu słabych. I że moją drogą jest upadek.
A więc miałem nową misję. Dać świadectwo zepsucia, degrengolady. Nie wywalą mnie, myślałem sobie. Ja nie mogę się zwolnić. Ale mogę się stoczyć. Byłem symbolem władzy. Chciałem się stać symbolem jej zmierzchu.
Poddałem się? Tak pan myśli? Wobec siły wyższej i tak pan jesteś poddany. Co mi po szamotaniu się, kto by mi uwierzył? Przecież kochamy kłamstwo, mówiłem wcześniej.
O, tutaj dzisiaj mieszkam. Pan też? No i jak pięknie się składa. Oby nas dzisiaj wszy oszczędziły! To powinna być forma pozdrowienia, zgadzam się. Skoro jesteśmy współlokatorami, to może po brudziu?
Jak to się życie układa. Miałem dom, pracę, pieniądze. Porządek i spokój miały być nagrodą. Tylko że to wszystko na rachitycznych nogach stało. Kłamstwa budowały ład i harmonię. Więc nie mogłem przestać kłamać, zgodzi się pan? Nie mogłem.
Prawda jest taka, że jak przeżyjesz w syfie miesiąc, rok, dwa, to myślisz – dałem radę, przetrwam dalej. I to ta umiejętność przetrwania cię w końcu straci. Ludzie myślą, że jak ktoś jest biedny, to jest leniwy, pasywny, nie chce mu się wysilać. A ja byłem bogaty i mi się nie chciało.
Teraz ludzie patrzą na mnie i myślą: ten to z marginesu, nie chce się dopasować. Nie chce uszanować reguł społecznych. A ja przez tyle lat się podporządkowywałem, dostrajałem do reszty. Aż straciłem kształt. Kolor. Zatarłem swoje życie. Poddałem się słabości i ona mnie uwolniła. Słabość jest najlepszą wersją mnie.

 

Monika Mańka – ( ur. 1989 r.) krytyczka literacka, lektorka, studentka Studiów Literacko-Artystycznych na Uniwersyteckie Jagiellońskim. Publikowała w „Przekroju”, „Fabulariach”, „Tygodniu Polskim”, „Polonicum”. Mieszka w Warszawie. manka.m@o2.pl

Anna Grochowiak (ur. 1993) – studentka filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Pracę magisterską zamierza napisać o poezji. Miłośniczka wszystkich zwierząt. Interesuje się przede wszystkim kinem; rysowanie i (szczególnie) malowanie to zaniedbane hobby, do którego bardzo chce wrócić.