Michał Rogalski – dramat

Ilustrowała: Aleksandra Lewandowska-Ferenc

Michał Rogalski – dramat 

 

PONIEDZIAŁEK

 

OSOBY:

WANDA – profesorka literatury, 60 lat
JACEK – ksiądz katolicki, jej syn, 30 lat

W końcu, Kwiecieńko, wszystko jest sprawą widzenia, kto i jak patrzy na ten świat…

Bohumil Hrabal, Podziemne rzeczki

Wojtkowi.

AKT 1

Poniedziałek.

Styczniowe przedpołudnie.

Duży pokój w mieszkaniu Wandy w większym mieście,
stare budownictwo. Na każdej ścianie od góry do dołu
książki. Tylko na jednej ze ścian pomiędzy regałami
duże okno o niskim parapecie. Na środku pokoju solidny
stół zarzucony papierami i książkami. Leży na nim
także zamknięty laptop, kara􀀨ka z wodą i szklanka. Przy
stole dwa krzesła. W pomieszczeniu znajduje się także
fotel i stolik kawowy, na którym również leży sporo
książek. Odgłos klucza przekręcanego w zamku.
Wchodzi Jacek w płaszczu i niegustownej czarnej
czapce, pod płaszczem sutanna, na czapce duże,
kolorowe, słuchawki dobrej jakości. Jacek wyłącza
muzykę na swoim smartfonie, zdejmuje czapkę, płaszcz,
buty. Wchodzi do pokoju. Siada na fotelu, zaczyna
przeglądać książki.

JACEK: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

Pauza.

JACEK: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Pauza.

JACEK: Dzień dobry!

WANDA: (nie od razu, z drugiego pokoju) Dzień dobry.

Po chwili wchodzi Wanda. Trzyma w ręce kartkę
papieru i kopertę. Podchodzi do stołu, składa kartkę i
wkłada do koperty. Odkłada kopertę na stół. Nalewa
sobie wody do szklanki. Wypija jednym tchem.

WANDA: Po co przyszedłeś?

JACEK: Z wizytą.

WANDA: Niedziela była wczoraj.

JACEK: Wczoraj nie mogłem. Pracowałem.

WANDA: Dzisiaj ja pracuję.

JACEK: Jak to? Twój laptop jest wyłączony. Ładowarka też jest wyjęta z
kontaktu.

WANDA: Pracuję.

JACEK: Jak, przepraszam?

WANDA: A co? Żeby pracować trzeba siedzieć przy komputerze? A słyszałeś o
takim typie pracy, który nazywa się “myślenie”?

JACEK: Coś mi się obiło o uszy.

WANDA: Być może w Twojej korporacji myśli się rzadko, być może nie jest to
szczególnie promowana aktywność, ale w moim przypadku
pracować to przede wszystkim myśleć.

JACEK: Wspaniale. Gratuluję.

Pauza.

JACEK: Jak miło przyjść z wizytą.

WANDA: Wspaniale. Gratuluję.

JACEK: Dostanę może herbaty? Kawałek ciasta?

WANDA: Miałeś ochotę na ciasto, to trzeba je było wziąć ze sobą.

JACEK: Przyszedłem w gości.

WANDA: Popatrzcie go, samiec. Przyszedł w gości. Usiadł, prawie się położył,
zaraz będzie ziewał, a ty go karm, troszcz się, dopieszczaj.
Poniedziałek jest. Do pracy. Jest prawie południe.

JACEK: Może chociaż herbaty dostanę?

WANDA: Woda jest.

JACEK: I tylko jedna szklanka.

WANDA: A co, matki się brzydzisz? Jeśli się brzydzisz, to idź do kuchni i weź
sobie. Wiesz gdzie co leży.

Wanda przegląda kilka kartek leżących na wierzchu
stosu papierów, zerka po kolei na każdą, a potem
gniecie ją i rzuca na podłogę.

JACEK: Co ty robisz?

WANDA: Wychowuję cię.

JACEK: Mam trzydzieści lat. Nie trzeba mnie wychowywać.

WANDA: To może zrobiłbyś herbaty?

JACEK: Woda jest.

WANDA: To się napiję.

Wanda nalewa wody do szklanki, ale jej nie wypija.
Odstawia pełne naczynie.

WANDA: Co porabiasz?

JACEK: Co porabiam?

WANDA: Co porabiasz.

JACEK: Przepraszam?! Można “coś porabiać” jak się ma piętnaście lat, albo
na emeryturze. Co porabiasz?

WANDA: Nie jestem na emeryturze.

JACEK: A może masz piętnaście lat?

WANDA: Chciałabym.

JACEK: Widzisz już, o co mi chodzi?

WANDA: Nie, nie widzę.

JACEK: Chodzi mi o szacunek.

WANDA: Dziecko, jest poniedziałek, przedpołudnie. Pakujesz mi się w sam
środek pracy i chcesz szacunku.

JACEK: Ale twój laptop! Ładowarka.

WANDA: I co?

JACEK: A, nieważne. Zawsze przychodzę w poniedziałki.

WANDA: To, że zawsze przychodzisz, wcale nie sprawia, że to jest normalne.

JACEK: Co się dzieje? O co ci chodzi?

WANDA: Chodzi o to, żebyś mnie nie kłuł swoim życiem po oczach!

Pauza.

JACEK: Ok. Chwileczkę. Przywróćmy tej rozmowie odrobinę rozsądku, tak?
Nie przychodzę w niedzielę, bo taką mam pracę.

WANDA: Pffff.

JACEK: To jest moja praca i ona sprawia, że niedzielę mam zajętą od rana do
wieczora. Do tego wszystkiego jest styczeń, kolęda i każde jedno
popołudnie spędzam biegając między blokami od mieszkania do
mieszkania, żeby się ze wszystkimi pomodlić, wszystkich
pobłogosławić, przejrzeć zeszyty od religii i przeprowadzić setki
podobnych do siebie rozmów, które rzadko kiedy są interesujące.

WANDA: Nikt ci nie kazał.

JACEK: Trochę jakby muszę. Zresztą nie o to chodzi. Jestem zajęty, a mimo
wszystko staram się wykroić dla ciebie choć trochę czasu, żebyśmy
mogli porozmawiać. Przychodzę do ciebie, ty do mnie nie.

WANDA: No po prostu syn miłosierny i marnotrawna matka. Jak ci tak z tym
źle, to idź gdzie indziej.

JACEK: Poszedłbym do ojca. Gdybym go miał.

Pauza.

WANDA: Na pewno to by rozwiązało wszystkie twoje problemy.

JACEK: Myślę, że większość.

WANDA: Jacek, dziecko, o co ci dzisiaj chodzi?

JACEK: O co mi chodzi? O co tobie chodzi?

WANDA: Przychodzisz do mojego domu z toną najróżniejszych oczekiwań. W
poniedziałek! Wymagasz, żebym ci dała ciepło, komfort, słodycze,
żebym zapytała, co u ciebie, żebym cię przytuliła, pogłaskała po
głowie, żebyś mi mógł puścić swoją nową ulubioną piosenkę,
żebyśmy razem napili się herbaty, żebyśmy pooglądali zdjęcia i
żebym wyleczyła wszystkie twoje dziecięce traumy i żebyś mógł
wyjść stąd szczęśliwy i rozświetlony od wewnątrz. A może ja po
prostu nie jestem tego typu człowiekiem? Może nie mam na to siły?

JACEK: Nie umiesz być matką.

Pauza.

WANDA: A ty umiesz. I zaraz mnie nauczysz. Bo co? Bo chodzisz w sukience,
czy po prostu przeniknąłeś ten problem swoim głębokim męskim
umysłem? Poukładałeś to sobie w swojej niezwykłej męskiej głowie i
teraz będziesz uczył kobietę, jak to się robi.

JACEK: Po prostu widziałem wiele innych matek.

WANDA: O jezu! Jak ja cię przepraszam, bardzo cię przepraszam,
zapomniałam, że ja nigdy nie widziałam żadnej innej matki. Ja sama
jestem jedyną matką, którą kiedykolwiek widziałam.

JACEK: Ironizujesz.

WANDA: Muszę, bo kompletnie nie rozumiem, co ci daje prawo, żeby tak
mówić. Co sprawia, że w ogóle możesz tak myśleć? Dzielisz sobie
ludzi w głowie na lepszych i gorszych, sposoby życia na lepsze i
gorsze, i kogo nie spotykasz, tego od razu przypisujesz do którejś
kategorii.

JACEK: Sposoby życia są albo lepsze, albo gorsze.

WANDA: Dzielisz je na lepsze i gorsze. Na podstawie czego?

JACEK: Tego, czy człowiekowi służą, czy nie służą.

WANDA: I ty jesteś tym, który to ocenia! A kto ci dał to prawo? Bóg, Kościół
czy Polska?

JACEK: Polski w to nie mieszaj.

WANDA: Pomieszam. Pomieszam Kościół i Polskę, bo najwidoczniej uderzyły
ci do głowy.

JACEK: Chwileczkę. Porozmawiajmy o prostszych rzeczach. Wściekłaś się, bo
poprosiłem o ciasto. O ciasto! Rozumiesz? Ja naprawdę nie
potrzebuję nic wielkiego. Nie chcę jakichś nie wiadomo jakich
dowodów miłości. Chcę ciasta, po prostu chcę ciasta. Chcę trochę
bliskości w poniedziałek przed południem, chcę domu.

WANDA: A co, nie czujesz się dobrze w Polsce?

JACEK: Co?

WANDA: Polska to twój dom. Nie czujesz się dobrze w swoim domu? W
Polsce?

JACEK: Co ty dzisiaj z tą Polską? Tak ci tu źle, to trzeba było wyjechać.

WANDA: Mogłam, ale nie wyjechałam. Żal mi było literatury.

JACEK: No to nie miej teraz do Polski pretensji.

WANDA: Ja chwilowo nie mam pretensji do Polski. To znaczy mam. Zawsze
mam pretensje do Polski, ale w tej chwili mam pretensję do ciebie w
Polsce i do Polski w tobie.

JACEK: Nie rozumiem, co do mnie mówisz.

WANDA: Bo to przez Polskę i polski kościół, przez przedszkole, szkołę, twoich
dziadków, ciotki, przez panów w seminarium, przez nich wszystkich
tobie się wydaje oczywiste, że przychodzisz i żądasz od matki: zajmij
się mną. A to nie jest oczywiste.

JACEK: Niczego nie żądam. Prosiłem.

WANDA: Jasne.

JACEK: Jesteś jakaś zdenerwowana. Co cię dzisiaj ugryzło?

WANDA: Nic mnie nie ugryzło! Jak jeszcze raz zrobisz jakąkolwiek aluzję do
emocji, do histerii, jakąkolwiek szowinistyczną uwagę, to wyjdę z
siebie.

JACEK: Nie robiłem żadnych aluzji. Zdziwiło mnie to, że dzisiaj zaczęliśmy
się kłócić jakieś dziesięć minut wcześniej niż zwykle.

WANDA: Tra la, la, la, la.

Pauza. Jacek sięga po książkę ze stolika i gładzi ją po
grzbiecie.

WANDA: Co robisz?

JACEK: Dotykam. Okładka jest niby twarda, a jest w niej coś miękkiego.

WANDA: Bo to miękka okładka.

JACEK: Mimo wszystko. Jest z kartonu, w tym sensie jest twarda.
Chwila ciszy. Jacek gładzi książkę.

WANDA: Naprawdę? Będziesz teraz macał tę książkę?

JACEK: Dotykał. I tak. Będę. To miłe.

Pauza.

WANDA: To Hrabal.

JACEK: Mhm.

Jacek wącha książkę.

JACEK: Ładnie pachnie.

WANDA: A zamknij się!

JACEK: Komuś by się tu przydał porządny spoczynek w Duchu Świętym.

WANDA: Co?

JACEK: No spoczynek w Duchu Świętym. No, że modlisz się, modlisz, ktoś
nakłada na ciebie ręce i osuwasz się miękko na podłogę i czujesz
spokój, i bezpieczeństwo, i ciszę.

WANDA: To jest obrzydliwe.

JACEK: Dlaczego?

WANDA: Naiwna psychologiczna potrzeba kontaktu, połączona z nadętą
przesadną radością, która sprawia, że pozbywasz się hamulców i z
dziecięcego głodu bierzesz omdlenie za wizytę jakiegoś świętego
ducha.

JACEK: W tym momencie ranisz bardzo wiele osób. Pochopnie i przesadnie
stanowczo oceniasz.

WANDA: A twoi współbracia i współsiostry, wy katolicy, robicie co innego?
Kiedy wpychacie się w cudze życia z dobrą nowiną, której nie macie
siły głosić, ale chcecie ją prawnie zadekretować. Niech wszyscy
wiedzą i niech się cieszą! Policja moralna, szpiedzy cudzego
występku.

JACEK: A może nam, jako ostatnim, jeszcze na czymś zależy? Zależy nam,
żeby świat nie urwał się z własnej orbity.

WANDA: Ale dlaczego moje dziecko, dlaczego akurat ono?

JACEK: Nikt mnie nie zmusił.

WANDA: Sam się zmusiłeś.

JACEK: Chciałem mocniej żyć.

WANDA: I dlatego odciąłeś się od seksu?

JACEK: A co seks ma do tego?

WANDA: Może nic, a może bardzo dużo.

JACEK: Może akurat ty nie jesteś osobą, z którą chciałbym o tym rozmawiać.

Pauza.

WANDA: A ja akurat nie mam tu hamulców. Przez pierwszy okres twojego
życia mieliśmy nadmiernie bliski kontakt, na dziewięć miesięcy
podłączyłeś się pod mój organizm, zrobiłeś ze mnie magazyn i stację
paliw. Rozmowa o seksie, przy tym, to są pogaduszki w cukierni.

JACEK: To, jak o tym mówisz, jest nienaturalne.

WANDA: A co według ciebie jest naturalne?

JACEK: Przez kilka miesięcy rosło w tobie nowe życie. Z nicości powstało
coś. Dzięki Bogu rozwinął się w tobie wspaniały, pełnowartościowy
owoc twojego życia.

WANDA: Rosło, owoc. Może jeszcze fruwały motylki, śpiewały ptaszki, a chóry
anielskie przygrywały na cytrach, żeby uczcić to niepokalane
poczęcie. To wszystko w rzeczywistości jest spuchnięte i śliskie,
trochę śmierdzące i czerwono-fioletowe. Nie pachnie pudrem tylko
potem.

JACEK: A może nie ma w tobie duchowej przestrzeni, żeby to zobaczyć?

WANDA: Nie ma we mnie duchowej przestrzeni na co? Na te wszystkie bzdury
o owocach, kwiatkach i ptaszkach?

JACEK: Nie ma przestrzeni na zrozumienie głębi macierzyństwa.

WANDA: Poniosło cię, nie uważasz?

JACEK: Nie wiem. Głośno myślę. Nie wydaje mi się, żeby mnie poniosło. Ja
rozumiem pot, rozumiem krew, rozumiem wody płodowe, łożysko,
nadmiar pokarmu. Ja to naprawdę wszystko rozumiem. Ale to nie
zmienia tego, co chcę powiedzieć. Pod tym wszystkim jest coś
wyjątkowego. Pod tym wszystkim jest Duch, pod tym wszystkim jest
nowe życie i misja, którą Bóg daje kobiecie, bo kobieta to, co innego
niż mężczyzna. Nie patrz tak na mnie. Nie, wcale nie mam na myśli
tego, że jest gorszym człowiekiem. Nic takiego nie mówię. Nie mam
też na myśli, że jest niżej lub wyżej. Nie o to chodzi. Po prostu jest
inna. Ma inną misję, inne przeznaczenie. Jest dawczynią życia. To jest
jej duchowa droga. To jest jej duchowa przestrzeń, o której mówię.
Rozumiesz?

WANDA: Rozumiesz, rozumiesz, rozumiesz. Rozumieć. Słyszysz to? Rozumieć.
Ty rozumiesz, ale nigdy nie poczułeś. Nie poczułeś tego jak nadyma
ci się brzuch, jak nagle ktoś opina cię na samej sobie.

JACEK: Jakby, nie mogłem poczuć.

WANDA: Nie o to mi chodzi. Nie próbowałeś sobie tego nigdy wyobrazić, nie
próbowałeś wejść w te emocje. Tykasz to tylko rozumem, wszystko
tykasz rozumem.

JACEK: Co jest złego w rozumieniu, pani profesor.

WANDA: Profesorko jeśli już.

JACEK: Pani profesorko, hm?

WANDA: Zamykasz się na emocje. Dzielisz je, znowu dzielisz, z góry na dobre i
złe. Chcesz czuć tylko te dobre, te złe wypychasz zanim zdążysz
porządnie zrozumieć, o co w nich chodzi. I właśnie to zepsuł w tobie
kościół!

JACEK: Naprawdę, mógłbym znaleźć kilka lepszych powodów, dla których
jest to we mnie “zepsute”.
Pauza.

WANDA: Nie! Nie. Nie odwracaj głowy. To kościół. To wszystkie te bzdury o
życiu jako nieustannym upodabnianiu się do chrystusa i byciu
dobrym, grzecznym, świętym.

JACEK: Upodabnianie się do Chrystusa znaczy dużo, dużo więcej. To bycie
wolnym człowiekiem, wolnym od grzechu.

WANDA: To ciekawe dlaczego w tobie nie ma tej wolności? Czemu są tylko
zasady.

JACEK: Bo wolność istnieje w ramach zasad, a nie poza granicami dobra i
zła.

WANDA: Polemizowałabym. Nie widzę miejsca na wolność w ramach choroby.
Kiedy cię coś zżera od środka. Kiedy zamieniasz się w mięso. Jak
jesteś chory, zamieniasz się w mięso!

Pauza.

JACEK: O co chodzi? To jakaś wegańska aluzja?

WANDA: Nie, ale może być.

JACEK: Wspaniale.

WANDA: Tobie to nie przeszkadza, to że jesz mięso?

JACEK: Nie. Dlaczego?

WANDA: No nie wiem, bo w raju nie jedli? No nie wiem, bo jezus położył kres
krwawym ofiarom?

JACEK: Jezus jadł ryby.

WANDA: I koniec. Jezus jadł ryby, więc my też musimy jeść ryby. Jezus chodził
w sandałach, więc my też musimy chodzić w sandałach? W żaden
sposób nie możemy wyjść poza jezusa?

JACEK: Po co? Jezus to Jezus. Trzeba go naśladować.

WANDA: I robić wszystko to samo.

JACEK: Nie. Robić wszystko tak samo.

WANDA: A gdzie w tym duch, gdzie w tym wolność w duchu i w prawdzie?

JACEK: Do czego zmierzasz?

WANDA: Chcę ci pokazać, że stawiasz granice współczuciu, że stawiasz
granice wrażliwości.

JACEK: Po prostu wierzę, że świat ma pewien porządek, a porządek to
relacje, różne relacje. Trzeba umieć je nazywać i rozróżniać.

WANDA: I w piątek jeść tylko ryby, a już we wszystkie pozostałe dni tygodnia
opychać się na zmianę świnią lub kurczakiem.

JACEK: Spłycasz to. Człowiek to człowiek. Zwierzę to zwierzę. Relacje
między ludźmi to jedno, a relacje do zwierząt to drugie. Należy im się
szacunek, ale może jednak bez przesady. Zwierzęta są po to, żeby
człowiekowi służyć. Czyńcie sobie ziemię poddaną, mówi Pismo.
Słucham tego, co mówi Pismo.

WANDA: A ja słucham tego, co mówi nauka. Pszczoły tańczą. Pszczoły tańczą i
rozwiązują łamigłówki. Rozumieją co znaczy “zero”. Pszczoły! A co
dopiero ryby, bobry, świnie, kurczaki, krowy, konie, zające i dziki.

JACEK: Nie chcesz jeść mięsa, to go nie jedz. Chcesz tak ratować świat, to go
ratuj, ale odczep się od mojego mięsa.

WANDA: To nie jest twoje mięso. Tyś kość z moich kości i ciało z mego ciała.

JACEK: Uwierz mi, nie jest mi z tym dobrze.

WANDA: Z mięsem czy ze mną?

Pauza.

JACEK: Proszę, otwórzmy okno.

WANDA: Nie. Styczeń jest. Za zimno.

Pauza.

JACEK: Jak praca?

WANDA: Zmieniasz temat.

JACEK: No chodź, na chwilę zmienimy temat. Może łatwiej nam pójdzie. To
jeszcze raz, jak praca?

Wanda milczy.

JACEK: Naprawdę chcę wiedzieć.

WANDA: Mogę pisać tylko wtedy, kiedy jestem nie tu.

JACEK: Nie rozumiem.

WANDA: (wstaje) Kiedy siadam przy biurku, nie mogę pisać. Czuję, że to nie
ten czas, nie ta gęstość. Wystarczy, że wyjdę z domu i wsiądę do
autobusu, a już, już mam w głowie tysiące myśli, trafne pytania,
idealnie skrojone zdania. Tyle że w autobusie.

JACEK: (żartem) Śmieszne. A może po prostu jesteś leniwa?

WANDA: Nie pouczaj mnie.

JACEK: Nie pouczam. To miał być żart.

WANDA: Pouczasz. Może żartem, ale pouczasz.

JACEK: Może pouczam, ale mam rację.

WANDA: Całe to twoje księżowskie życie to nic tylko racja, racja, racja. Jakbyś
miał ciągle Boga na słuchawkach, który ci rozwiązuje wszystkie
problemy, wszystkie dylematy, prosto do ucha dyktuje ci wszystkie
odpowiedzi, a ty nic tylko racja, racja, racja.

JACEK: Przesadzasz.

WANDA: Ja przesadzam?! Daj mi wody!

JACEK: Stoisz obok niej.

WANDA: Daj mi wody.

JACEK: Uspokój się.

WANDA: Zamknij się. Nie będę się uspokajać! Daj mi wody.

JACEK: Nie będziesz mi rozkazywać.

Wanda sięga po pełną szklankę. Wypija połowę. Nie
odstawia szklanki.

WANDA: Ja przesadzam! To ja wciąż wszystkich pouczam, zaglądam im pod
kołdrę, do brzucha, do garnka, do lodówki, do piwnicy? Jednym
mówisz: Bóg byłby z ciebie dumny, a drugim: Bóg to potępia i zawsze
będzie potępiał. Jezus by tak nie zrobił.

JACEK: A ty skąd wiesz?

WANDA: Wiem, bo ja umiem czytać.

JACEK: A ja nie?

WANDA: Nie umiesz słuchać.

JACEK: Mam to po tobie.

WANDA: Jak możesz! Jak możesz!

Wanda wypija wodę w szklance do końca.

JACEK: Może weźmiesz jakąś tabletkę. Coś na uspokojenie.

WANDA: Nie będę brała żadnych tabletek. Ty byś sobie lepiej coś wziął. Na
oświecenie.

Wanda gwałtownie odstawia szklankę. Bierze głęboki
oddech. Siada.

WANDA: Głupek.

JACEK: A ty jesteś ta oświecona. Masz przecież literaturę. Literatura cię
oświeca.

WANDA: A ty co myślałeś, że literatura to tylko kalendarze diecezjalne i
książeczki do nabożeństwa? Literatura otwiera oczy.

JACEK: To zupełnie jak Kościół katolicki.

WANDA: Rzymskokatolicki, robaczku.

JACEK: Nie mów do mnie robaczku.

WANDA: Katolicki znaczy powszechny. No, a wy nie jesteście powszechni.

JACEK: Statystyki mamy niezłe.

WANDA: Jeżeli to cię zadowala.

JACEK: Nie, nie zadowala.

WANDA: Dlaczego?

JACEK: Bo nie rozumiem. Nie rozumiem tego pęknięcia. Nie wiem, jak
można być tylko na powierzchni czegoś, co jest tak głębokie.

WANDA: Ty jesteś tym pęknięciem.

JACEK: Słucham?

WANDA: Kościół pęka przez ciebie i przez takich jak ty. Nie żeby to była twoja
osobista wina. Jesteś po prostu księdzem. Nie umiesz rozwiązać
żadnego prawdziwego problemu. Trzymasz ludzi na samej
powierzchni.

JACEK: Ostatni raz na mszy świętej byłam… Nie byłam. Nie masz prawa tak
mówić.

WANDA: Byłam, nie byłam. Nie o to chodzi. A ty byłeś kiedyś w burdelu?

JACEK: Co to ma do rzeczy?!

WANDA: Nie byłeś. Chyba. Byłeś w ciąży? Nie byłeś. Byłeś w piekle? Nie byłeś.
A w niebie byłeś? Nie byłeś. A mimo to mówisz o tych wszystkich
rzeczach, wyobrażasz sobie te rzeczy i nie są dla ciebie obce.

JACEK: Morał?

WANDA: Nie ma morału! Właśnie nie ma żadnego morału. Po prostu, patrzę i
myślę. Żyję w tym samym świecie co ty. Umiem wyciągać wnioski i
nawet wieczorem – po dwóch kieliszkach wina – umiem w sobie
znaleźć odrobinę empatii, dla katolików.

JACEK: Najwyraźniej po dwóch kieliszkach jesteś lepszym człowiekiem.

WANDA: Też byś był. Chcesz? Napijmy się.

JACEK: Nie piję. Mam krucjatę.

WANDA: Co masz?

JACEK: Mam krucjatę. Nie piję alkoholu. W określonej intencji.

WANDA: W czym?

JACEK: W intencji, w określonym celu. Nie piję, bo mam powód. Nie piję,
żeby przestać pić mógł ktoś.

WANDA: Nie bardzo ci to wyszło. Ten wers.

JACEK: Ale starałem się dla ciebie.

WANDA: I dlatego poszedłeś do seminarium. Dlatego zaplątałeś się w ten cały
kościół.

Jacek podchodzi do stołu, nalewa sobie wody do
szklanki. Nie pije.

JACEK: Po co teraz mówisz o Kościele?

WANDA: Bo mam takie samo prawo mówić o kościele jak ty. O, to jest morał.
Jednak jest morał.

Jacek siada przy stole.

JACEK: No tak, bo ja pływam tylko po powierzchni.

WANDA: Przeciwnie. Siedzisz w tym bardzo głęboko. Instytucja przyssała się
do ciebie jak huba do drzewa. Tylko w tym wypadku huba jest duża
jak drzewo, a drzewo małe jak huba.

JACEK: Nic nie rozumiesz. Mówisz o tym długo i zimno.

WANDA: Dasz mi skończyć?

JACEK: Już kończ, jak musisz.

Wanda bierze do ręki kopertę. Postukuje nią o stół.

WANDA: Siedzisz w tym bagnie po uszy. Ale nie duchowo. Chodzi ci głównie o
płody, zakaz antykoncepcji i żeby każdy ściągał czapkę jak mija święty obrazek.

JACEK: Nic nie rozumiesz. Nic nie rozumiesz.

Wanda ściska kopertę, wymachuje nią.

WANDA: A obecnie, w okresie tak zwanej kolędy, interesuje cię również
zawartość kopert zebranych po domach, żebyś mógł sobie kupić
nowy wzmacniacz i głośniki. Na które oczywiście zasłużyłeś, bo
jesteś wiernym sługą winnicy pańskiej.

JACEK: Co tam masz? Co masz w tej kopercie?

WANDA: Nie twoja sprawa.

Pauza. Wanda bierze głęboki oddech.

WANDA: (ostro, pochylając się w kierunku Jacka) Może zechce ksiądz łaskawie
przyjąć jakąś ofiarkę za wizytę.

JACEK: Nie. To dla mnie za dużo. Zostaw mnie w spokoju. Naprawdę zostaw
mnie w spokoju.

WANDA: Właśnie, że cię nie zostawię, bo mi ciebie żal.

JACEK: Daruj sobie.

WANDA: Wyobrażam sobie czasem ciebie gdzie indziej, w innym życiu, w
normalnym życiu. Widzę ramię, na którym mógłbyś się oprzeć,
widzę wspaniałe rzeczy, które mógłbyś zrobić. Widzę życie, które
oddałeś komu innemu. Nie wiem komu i żal mi ciebie, tak bardzo mi
cię żal, że psuję się od środka.

JACEK: Pójdę już.

WANDA: Jeszcze nie ma dwunastej.

Pauza.

WANDA: Zostań. Zjedz coś. Mam jeszcze piernik. Stary piernik.

JACEK: I po co?

WANDA: Zjedz coś. Porozmawiajmy.

JACEK: Nic innego nie robimy.

WANDA: Nie, jeszcze nie rozmawialiśmy. Żadne z nas nie powiedziało tego, co
naprawdę chce.

JACEK: Naprawdę chcę już iść.

WANDA: Nie. Nie rób mi tego.

JACEK: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

Pauza. Jacek wciąż siebie. Patrzą na siebie z Wandą.

WANDA: (nagle) Na wieki wieków!!!

Pauza. Jacek zrywa się, wybiega do przedpokoju, gdzie szybko się ubiera, co i tak trwa zbyt długo. Wanda po chwili zaczyna płakać.

WANDA: (przez łzy) Na wieki wieków, na wieki wieków, na wieki wieków.

Jacek wychodzi trzaskając drzwiami.

AKT 2

Poniedziałek Wielkanocny. Wieczór. Duży pokój w
mieszkaniu Wandy. Wchodzi Jacek. W ręku trzyma
kopertę o takich samych rozmiarach jak koperta
Wandy. Siada przy stole. Wyjmuje z koperty kartkę i
patrzy na nią dłuższą chwilę. Składa kartkę, wkłada do
koperty, chowa kopertę pod sutannę, do kieszeni.

JACEK: Niech będzie pochwalony

Jezus Chrystus!

Pauza.

JACEK: Dzień dobry!

Pauza.

JACEK: Niech żyje sojusz robotniczo-chłopski!

Szybkim krokiem wchodzi Wanda. Jest ubrana i
umalowana, jak do wyjścia.

WANDA: Po co przyszedłeś?

JACEK: Jest poniedziałek.

WANDA: Wielkanocny.

JACEK: I?

WANDA: To prawie jak niedziela. W niedzielę nigdy cię nie ma.

JACEK: Dzisiaj jestem.

WANDA: Mam się ucieszyć?

JACEK: Chociaż trochę.

WANDA: (przesadnie) O jezu, jesteś! Jak wspaniale! Taka niespodzianka.
Herbaty?

JACEK: Może ciasta.

WANDA: Znowu o cieście? Chyba żartujesz.

JACEK: Są Święta.

WANDA: I co z tego?

JACEK: Nie wiem. Ludzie wtedy pieką ciasta.

WANDA: Ach, ja się tam zupełnie nie orientuję w tych waszych katolickich
świętach.

JACEK: Ha, ha, ha! A na serio?

WANDA: Po co mam piec? Po co mam gotować? Jak będę miała ochotę na coś
dobrego, to sobie po prostu kupię.

JACEK: Dzisiaj sobie nie kupisz.

WANDA: Dzisiaj nie mam ochoty.

Wanda ukradkiem spogląda na zegarek.

JACEK: Jak byłem mały, zawsze piekłaś na święta.

WANDA: Czego się nie robi dla dzieci? Tradycja. Rytuał.

JACEK: Dla ciebie to tylko rytuał?

WANDA: Jeżeli wolisz, możemy mówić: gra. Gra z dziecięcą wyobraźnią. Każde
dziecko chłonie wymyślone światy. Trudno się nie skusić. Zwłaszcza
jak się bada literaturę.

JACEK: Więc całe te święta kiedyś to zabawa. I to nie dla mnie, tylko dla
literatury?!

WANDA: Dla życia. Ty to życie, literatura to życie.

JACEK: Jedno ci ucieka i drugie ci ucieka.

Wanda otwarcie spogląda na zegarek.

WANDA: Czas mi ucieka. A chciałabym go lepiej wykorzystać.

JACEK: Jakoś nie bardzo się starasz.

WANDA: To zupełnie jak Kościół katolicki!

JACEK: Co znowu Kościół katolicki?

WANDA: Nie bardzo się stara.

JACEK: Nie bardzo się stara, co?

WANDA: Nie bardzo się stara wszystko.

Pauza. Jacek milczy.

JACEK: To dzisiaj znowu rozmawiamy o Kościele?

WANDA: My zawsze rozmawiamy o Kościele.

JACEK: A właściwie dlaczego?

WANDA: Zapytał ksiądz.

JACEK: Tu mnie masz. Porozmawiajmy o czymś innym. Porozmawiajmy o
tobie.

WANDA: Co chciałbyś wiedzieć?

JACEK: Jak się masz?

WANDA: Świetnie. Nigdy nie było lepiej.

JACEK: Napiłbym się herbaty.

WANDA: Jest woda. Nalej sobie.

Jacek nalewa sobie wody do szklanki. Milczy przez
chwilę. Nie pije.

WANDA: Pijesz, czy nie?

JACEK: Na razie nie.

WANDA: Aha.

JACEK: Opowiedz co u ciebie?

WANDA: Co konkretnie?

JACEK: Cokolwiek. Pierwsza rzecz, która ci przyjdzie do głowy.

WANDA: Mogę pisać tylko wtedy, kiedy jestem nie tu.

JACEK: Ok…

WANDA: Kiedy siadam przy biurku, nie mogę pisać. Czuję, że to nie ten czas,
nie ta gęstość. Wystarczy, że wyjdę z domu i wsiądę do autobusu, a
już, już mam w głowie tysiące myśli, trafne pytania, idealnie skrojone
zdania. Tyle że w autobusie.

JACEK: I to jest pierwsza rzecz, która ci przychodzi do głowy?

WANDA: Chyba.

JACEK: Dlaczego?

WANDA: Nie wiem. Bo pytałeś co u mnie, bo już przyszedłeś, bo potrzebuję
zrozumienia, a mam mało czasu.

JACEK: No to, co dalej?

WANDA: Naprawdę?

JACEK: Opowiadaj.

Wanda wypija wodę nalaną przez Jacka. Jacek napełnia
szklankę ponownie. Zachęca Wandę, żeby wypiła.
Wanda przecząco kręci głową.

WANDA: To… robię notatki na takich małych karteczkach. Zawsze mam w
torebce takie małe karteczki, żółte. I potem we wszystkich książkach,
we wszystkich kieszeniach mam pełno karteczek z idealnymi
zdaniami, które się od siebie poodrywały, które się rozpadły. Setki
rozsypanych myśli i żadnej całości.

JACEK: Mhm.

Pauza. Jacek patrzy na Wandę bez słowa.

WANDA: Jakiś komentarz? Uwaga? Reakcja?

JACEK: Na pewno?

WANDA: Nie krępuj się.

JACEK: Mam powiedzieć, co myślę?

WANDA: Proszę bardzo.

JACEK: Sama tego chcesz. Chcesz zrozumienia. Proszę bardzo. To, co robisz,
to, co robisz całe swoje życie – to jest niszczenie, to jest destrukcja.

WANDA: No to było głębokie.

JACEK: Posłuchaj mnie wreszcie. Ja tu nic nie dodaję. Analizuję to, co robisz.
No bo co robisz całe życie?

WANDA: Czytam.

JACEK: Czytasz. Czytasz i piszesz o czytaniu. Ale to nie jest zwykłe pisanie to
jest teoria krytyczna.

WANDA: Brawo. Wiesz, co robię. Skończyłeś?

JACEK: Marksizm, feminizm, dekonstrukcja.

WANDA: Fuj. Zapomniałeś powiedzieć: fuj.
Jacek nie rozumie.

WANDA: Marksizm, feminizm, dekonstrukcja, fuj.

JACEK: Fuj, fuj, fuj. Gówno, wszystko gówno!

WANDA: (wstając od stołu) Szczeniak.

JACEK: Tak jest ci najłatwiej. Zrobić ze mnie uczniaka, zrobić ze mnie
dziecko i już niczego, co mówię, nie musisz traktować poważnie. A ja
myślę. Może i jestem katolikiem, ale myślę. Mam coś do powiedzenia,
myślę, usłysz to wreszcie.

Pauza.

WANDA: No dobra. Zaciekawiłeś mnie. Masz pięć minut, a potem cię
przewinę.

JACEK: Co?

WANDA: No jak na tinderze, cię przewinę i zacznę patrzeć na kogo innego.

JACEK: Co?

WANDA: Nic, nic. Mów dalej.

JACEK: Naprawdę myślę, że to, że wszystko ci się rozsypuje to prosta
konsekwencja tego, jak myślisz. Krytykujesz mechanizmy społeczne,
krytykujesz męską opresję, krytykujesz wszystkie utrwalone formy
życia, które nas przecież jako tako trzymają. Brniesz przez książki,
żeby pokazać: o proszę, ten pan autor jest zniewolony przez to i to, a
tu proszę, ta pani autorka wyzwala nas od tego i tego.

WANDA: I co w tym złego?

JACEK: Nieustannie chcesz wybawić świat z opresji.

WANDA: A ty przepraszam robisz coś innego?

JACEK: Nie, ale nie wydaje mi się, że żyjemy na polu minowym, gdzie każdy
krok to ryzyko i gdzie nieustannie trzeba coś rozbrajać. Nie wydaje
mi się, że wszędzie czyha na mnie zasadzka, że wszystkie poprzednie
pokolenia zmówiły się, żeby nas osaczyć, pozamykać w sytuacjach,
które nas niszczą. Nie wydaje mi się, że rodzina, że Bóg, że państwo,
że Kościół i ruchome schody w metrze są po to, żeby było mi źle, że
wszystko, co istnieje, co ma formę, co ludzie zbudowali między sobą
jest tylko po to, żeby było im źle. I tylko ty i twoi koledzy marksiści,
feminiści, liberałki i agnostyczki, albo i ateistki, i tylko wy to wiecie,
wy to rozumiecie. Wy to przeniknęłyście swoimi wyzwolonymi
umysłami i teraz będziecie dekonstruować.

WANDA: To nie tak.

JACEK: Masz w ogóle radość z czytania?

WANDA: A ty masz radość z nawracania?

JACEK: Z czego?

WANDA: No z bycia księdzem.

Pauza.

JACEK: Mam.

WANDA: Nie odpowiedziałeś od razu.

JACEK: To nie jest pytanie, na które można odpowiedzieć od razu.

WANDA: Przeciwnie. Albo masz w sercu radość albo nie masz. Albo masz
jezusa albo nie masz.

JACEK: A ty masz?

WANDA: Nie mam. Jezusa nie mam. Radości też nie mam, ale to wynika z
czego innego.

Pauza.

JACEK: Nie. Nieprawda. To wynika właśnie z tego. Właśnie z tego, o czym
rozmawiamy. Jeżeli w świecie na niczym nie możesz się oprzeć, to
nie chwycisz radości. Jeżeli jedynym sposobem, żeby żyć, jest wziąć
głęboki oddech, zamknąć na chwilę oczy i przekonać samego siebie,
że wszystkie te kolacje ze znajomymi, wyjścia do kina, posty,
streetfoody i markety, to jest prawdziwe życie, to. Jeżeli to jest
prawdziwe życie, jeżeli to jest sens, to sensu nie ma.

WANDA: Może zrobimy sobie przerwę na papierosa?

JACEK: Palisz?

WANDA: Nie. Głupie pytanie, wiesz przecież, że już nie palę. Skończyły się
czasy palenia. Teraz żyje się inaczej. Lżej.

JACEK: A zapaliłabyś?

WANDA: Dziecko, to nie jest pytanie, które zadaje się matce.

JACEK: Czyli zapaliłabyś.

WANDA: Od palenia dostaje się raka.

JACEK: Raka dostaje się od różnych rzeczy.

WANDA: A ty palisz?

JACEK: Nie.

WANDA: Nie palisz?

JACEK: Nie.

WANDA: Pijesz?

JACEK: Nie. Mówiłem ci, że mam krucjatę.

WANDA: Czyli nie pijesz.

JACEK: Nie.

WANDA: No, no. Nie masz żadnej słabości.
Jacek wyciąga spod sutanny torbę z cukierkami
miętowymi. Wkłada sobie jednego do ust.

JACEK: Miętusa?

WANDA: Ha! Czyli jednak masz jakąś słabość.

JACEK: Lubię miętusy. Lubię słodkie. Potrzebuję słodkiego. To mi dobrze
robi. Miętusa?

WANDA: Nie, dziękuję. Mam wodę.

Wanda patrzy na Jacka. Jacek ssie cukierek. Pauza.

WANDA: Nawet jak ciamkasz miętusa to jesteś jakiś taki uporządkowany.
Najpierw possiesz z jednej strony, potem z drugiej, a potem na
środku. Żeby z każdej strony było równo.

JACEK: Przeszkadza ci, że jestem uporządkowany?

WANDA: Wydaje mi się to podejrzane. Chciałabym cię trochę rozszczelnić.

JACEK: Ale przecież wszyscy to robią. Wszyscy tylko rozszczelniają. Tylko że
nic nie jest już szczelne. Tak rozszczelniacie, że nie ma już nic
pewnego, żadnych trwałych konstrukcji, żadnych instalacji. Jest
świat zepsutych rur. Kończą się nie wiadomo dlaczego i zaczynają nie
wiadomo gdzie.

WANDA: A ty byś wolał, żeby świat był jak wodociąg. Albo lepiej! Jak
kanalizacja. Wszystko domknięte, wszystko ma swoje przeznaczenie,
każda rureczka, każdy schodeczek, każdy włazik, a ścieki przelewają
się przez to bez przerwy, w jedną i w drugą, i jest straszny smród.
Smród.

Pauza.

JACEK: Chciałbym, żebyś przez chwilę była matką.

WANDA: W jakim sensie?

JACEK:  Żebyś raz upiekła dla mnie ciasto. Nie musi być trudne. Może być
drożdżowe.

WANDA: Masz miętusa.

JACEK: Tu nie chodzi o miętusa. Tu chodzi o ciasto.

WANDA: Tu się, mój drogi, nie dogadamy.

JACEK: W sprawie ciasta?

WANDA: Okazuje się, że chyba w żadnej sprawie.

JACEK: To nie mamy o czym rozmawiać.

WANDA: To może dzisiaj nie rozmawiajmy
Wanda wstaje, chce wyjść z pokoju.

JACEK: Ułożyłbym puzzle.

WANDA: Teraz?

JACEK: Lubisz układać. Ja też lubię układać.

WANDA: Ale ty lubisz co innego. Ty lubisz, żeby puzzle były ułożone.

JACEK: No i? Po to się układa, żeby były ułożone.

WANDA: Ja lubię układać. Lubię, że można obracać każdy kawałek w palcach i
wyobrażać sobie, gdzie pasuje.

JACEK: I jaka tu różnica?

WANDA: Taka, jak między układajmy a ułóżmy.

JACEK: Usiądź jeszcze na chwilę.

WANDA: Postoję.

Pauza.

JACEK: Korzystasz z tindera?

WANDA: To ty jednak coś rozumiesz ze świata.

JACEK: Chodzisz na randki?

WANDA: Nie odpowiem.

JACEK: To będzie randka? Będziesz sobie prowadziła nieunormowane,
swobodne, wolne życie erotyczne?

WANDA: Ty to na serio mówisz?

JACEK: Zgadnij.

WANDA: Jacek!

JACEK: Wychodzisz?

WANDA:Chciałabym.

JACEK: Szukasz miłości?

WANDA: Każdy szuka miłości.

JACEK: Ale czy ty konkretnie, aktualnie, w tym momencie szukasz miłości?

WANDA: Czemu pytasz?

JACEK: Bo nie miałem ojca.

WANDA: To naprawdę miało dla ciebie jakieś znaczenie?

JACEK: Jest ciężko, jak nie ma ojca.

WANDA: Nie ma ojca, nie ma ojca. Boga nie ma.

JACEK: Jestem chory od tego.

WANDA: Jesteś zmęczony. Nie masz wolnych weekendów, ani jednego. To tyle.

JACEK: Nie. To jest choroba.

WANDA: Jaka?

Pauza.

JACEK: Nie chcesz wiedzieć. Nigdy nie chcesz wiedzieć.

WANDA: Wiesz co, właściwie masz rację. Nie chcę wiedzieć. Nie mam siły tego
wiedzieć.

JACEK: Wspaniale.

WANDA: Nie chcę wiedzieć. Nie umiem wziąć cię na poważnie. Ten cały
Kościół to jest jakiś żart. Całe to twoje życie. Przebieranka. Gra. Grasz
w grę. Wielką nieprawdziwą grę. I nie ma w tym ciebie. Jest tylko
postać, którą tworzysz. Pan ksiądz. Poznajcie pana księdza. Pan
ksiądz jest wiernym sługą bożym. Pan ksiądz zawsze chodzi w
sutannie, nawet w lecie, kiedy jest gorąco i taki mały czerwony
diabełek na jego lewym ramieniu mówi mu ściągnij, ściągnij, będzie
ci chłodniej, a on na to – nie! On – pan ksiądz – zawsze mówi złu nie.
Pan ksiądz jest bezkompromisowy. I słucha muzyki, bo to mu daje
trochę wolności i sprawia, że wygląda cool. Ma swoje drogie
kolorowe słuchawki, ale to jest jedyna droga rzecz jaką ma. Poza tym
pan ksiądz żyje skromnie, bardzo dużo pracuje. Troszczy się o innych
do granic możliwości. Tylko ma jeden problem, nie wie po co, wie, że
to dobrze, ale gdzieś głęboko ma taki problem, że nie wie po co. Nie
pomaga panu księdzu to, że jest przeważnie otoczony głupotą i
kłamstwem. Koledzy, przełożeni, uśmiechnięci mężczyźni w
czarnych sukienkach, są albo głupi, albo kłamią. Czasem trafi się
wśród nich szlachetny duch i wtedy pan ksiądz jest tak szczęśliwy, że
przez kilka dni chce mu się płakać. Poznajcie go, oto on, pan ksiądz.
Ukłoń się.

JACEK: I to, to co właśnie robisz, to jest właśnie ten marksizm?

WANDA: Nie. To jest ratowanie świata.

JACEK: Robisz rachunek mojego sumienia?

WANDA: Ktoś musi.

JACEK: Gdybyś jeszcze w nie trafiała. Trafiała w moje własne osobiste
sumienie. A ty spowiadasz swoje wyobrażenia.

WANDA: Spowiadam niesprawiedliwość!

JACEK: Jakąś wyobrażoną niesprawiedliwość, nie moją. Mnie nie znasz.

WANDA: Znam. Jestem twoją matką.

Pauza.

JACEK: Otwórz okno.

WANDA: Zimno mi.

Pauza.

JACEK: A wiesz, że lubię ten zapach? Zapach książek. Dla niego tu
przychodzę. Dla zapachu książek.
Wanda staje w pozie naśladującej sylwetkę Jacka.

WANDA: Zobacz. To jesteś ty. Tak wyglądasz jak stoisz. Prosty, nienaganny,
sukienka – piękna. Jak tylko kogoś widzisz, od razu, uśmiech, energia.
Budzisz się, jak zwierzę, wyskakujesz na niego czy na nią i niech
będzie pochwalony jezus chrystus! Pan ksiądz. A tu, tu masz
wszystko pospinane, cały brzuch masz pospinany. Podbrzusze masz
ściśnięte, jakby cię tu nie było. Jakby była głowa, piersi, a potem od
razu nogi. A w środku nic.

JACEK: Nic nie mam pospinane. To jest koncentracja. Koncentruję się.

WANDA: Jasne. W środku nic. Nic co trawi, nic co wchłania, nic co wydala, nic
co pożąda. Powietrze i gwiazdy. Sfery niebieskie!

JACEK: A ty po prostu płoniesz tu pośrodku. Płoniesz z żądzy, czy tam z
czegoś.

WANDA: Może i płonę. Tak! Płonę. I zazdrościsz mi tego, że płonę. Przyznaj,
też byś tak czasem chciał troszkę popłąnąć. Ale! Sutanna cię trzyma,
guziki zapięte, trzymają. A jakbyś tak je rozpiął, chwycił coś, coś, co
masz pod ręką (rozgląda się po pokoju, dostrzega ładowarkę,
masz pod ręką (rozgląda się po pokoju, dostrzega ładowarkę,
podnosi) O! To by się nadało, ukręciłbyś sobie biczyk z kabla jak
jezus, bo wiadomo, jezusa trzeba naśladować, i byś lał.

Wanda zaczyna biczować fotel.

WANDA: Lałbyś, prałbyś i wszystko by się w tobie rozgrzało, zapłonęło, całe to
twoje niebo pomiędzy nogami a głową, płonęłoby. Niebo by ci
stanęło w płomieniach (Wanda zmęczona biczowaniem, przestaje)
Chcesz?

JACEK: Nie. Dziękuję.

WANDA: Powiedz mi, o co chodzi!

Pauza.

JACEK: Przykro mi. Czas minął. Do zobaczenia w kolejnym odcinku.

WANDA: Nie przesadzaj, proszę cię. Wiesz jaka jestem.

JACEK: Nie wiem.

WANDA: Muszę, muszę się z tobą bić. Z kim mam się bić, jak nie z tobą.

JACEK: Przykro mi, idę.

WANDA: Herbaty zrobię!

JACEK: Mam się wzruszyć? Chlip, chlip. Lecę. Mam tacę.

WANDA: Co masz?

JACEK: Tacę mam. Pan ksiądz ma tacę. Będzie chodził z wiklinowym
koszykiem i wyłudzał od naiwnych wyznawców pieniądze.
Nieopodatkowane strumienie zinansowania. Po co? – pytacie pana
księdza. Na zbożny cel – odpowiada on – aby wesprzeć i podtrzymać
uprawiające pseudonaukę katolickie uniwersytety. Ukłoń się. Pan
ksiądz się kłania.

Jacek się kłania. Pauza.

JACEK: Zdałem? Piątka z marksizmu? To żegnam. Chory od tego jestem.

WANDA: Ja też jestem chora. Mam raka.

JACEK: To świetnie, bo ja też.

WANDA: Ja naprawdę mam raka.

JACEK: Ja też.

WANDA: Ha, ha, ha. Bardzo śmieszne.

JACEK: (cicho) Idę stąd.

Pauza.

WANDA: Jesteś podłym mężczyzną. Ani nie przytulisz ani nie krzykniesz.
Jacek bierze wodę pozostałą w jego szklance i wylewa
Wandzie w twarz.

JACEK: Śmingus, dyngus. Wesołych świąt!

Jacek wychodzi.

AKT 3

Poniedziałek. Lipiec. Popołudnie. Jasny pokój szpitalny z
dużym oknem o niskim parapecie. W pokoju dwa łóżka,
obok każdego łóżka szpitalna szafka, na szafce Wandy
butelka wody i szklanka, kilka pomarańczy, obok szafki
stojak na kroplówkę. Przy każdym łóżku krzesło. Wanda
leży na pościeli w zbyt dużym t-shircie i dresach, ma
wenflon wkłuty w dłoń, do niego podłączona jest
kroplówka.
Wchodzi Jacek w szpitalnej, ale gustownej piżamie i w
kapciach. W ręku również ma wkłuty wenflon, nie jest
podłączony pod kroplówkę. Jacek siada na krześle przy
łóżku Wandy, patrzy na nią chwilę, po czym chowa
twarz w dłoniach.

WANDA: (po dłuższej chwili, z ironią) Niech będzie pochwalony jezus chrystus!

JACEK: A daj mi spokój.

WANDA: Dlaczego? Nie! Właśnie nie. Skoro już pan jezus nas tak urządził, to
porozmawiajmy.

JACEK: Podobno Pana Jezusa nie ma.

WANDA: Może i nie ma, ale w szpitalu jest. Ty sam, na pewno, nie raz
wciskałeś to na kazaniu, że proszę – mówi pan ksiądz – kiedy jest
dobrze, kiedy jest dobrze, człowiek żyje tak, jakby boga nie było,
cieszy się, raduje, grzeszy, oj grzeszy, a bóg czeka. Tu pan ksiądz
zawiesza głos. Bóg czeka i woła, a człowiek nie słyszy, ale, niech
przyjdzie choroba, niech przyjdzie krzywda, niech przyjdzie
nieszczęście, niech wreszcie – grzmi już pan ksiądz – przyjdzie śmierć
kogoś bliskiego, wtedy, wtedy! Człowiek nawraca się i woła:
dlaczego?! Więc ja, ponieważ pewnie prawie umieram, nawracam się
i wołam: porozmawiajmy!

JACEK: Bo co?

WANDA: Bo boga nie ma! Boga nie ma!

JACEK: Co ty masz z tym Bogiem?

WANDA: Nic nie mam. Próbuję cię jakoś sprowokować i dziwnym trafem, to
jest pierwsza rzecz, która mi przychodzi do głowy.

JACEK: Prowokujesz mnie już kilkanaście lat w regularnych tygodniowych
odstępach. Naprawdę zdążyłem się już uodpornić.

WANDA: Wydaje ci się. Nie ma szczepionki na matkę.

JACEK: Wielka szkoda.

WANDA: W twoim przypadku może rzeczywiście.

JACEK: Nie mów tak.

WANDA: Dlaczego? Przecież tak właśnie myślisz.

Pauza.

JACEK: Daj mi pomarańczę.

WANDA: Nie mam.

JACEK: No daj.

WANDA: Nie mam.

JACEK: Jezu, jakie to głupie. Przecież widzę. Leżą na szafce, obok ciebie.

WANDA: Nie zasłużyłeś.

JACEK: No to było głębokie. Teraz w to chcesz grać? W piaskownicę?

WANDA: Jeżeli to jest sposób, żeby cię choć trochę zrozumieć, to warto
spróbować.
Wanda zaczyna obierać pomarańczę.

JACEK: Ja sam siebie nie rozumiem.

WANDA: Daj sobie pomóc.

JACEK: Mam raka. Nie można mi pomóc.

WANDA: Dobrze wiesz, że to nieprawda. Dobrze wiesz, że to nie chodzi o raka.

JACEK: A o co?

WANDA: O to, że z jakiegoś powodu Bóg się o ciebie nie troszczy.

Pauza. Wanda odkłada obrany owoc z powrotem na
szafkę.

JACEK: Bóg się troszczy. On zawsze się troszczy. Wysłał swoje jedyne
dziecko, żeby przyszło do nas w sandałach i przez całe życie nie
miało nic. Nic!  Żeby zrezygnowało ze wszystkiego. Nie zostawiło nic
dla siebie. A potem ten jego syn, ukochany syn, wziął na siebie całe
nasze zło. Dał się zmaltretować i zabić, żeby od spodu, od podszewki
świata, wyważyć drzwi piekła i powiedzieć: nic nie umiera, nie
umieracie.

Pauza. Wahanie Jacka.

JACEK: Wszyscy zasługujecie na dobro. Wszyscy jesteście dobrem.

WANDA: Okrutny tatuś.

JACEK: I okrutna mamusia.

WANDA: Słucham?

JACEK: Skoro już tyle lat robisz to, co robisz. Mielisz i przeżuwasz ten
marksizm i feminizm, to powinnaś wiedzieć, że Bóg nie powinien być
niewolnikiem płci. Bóg płci nie ma. Taki sam z niego tatuś jak i
mamusia.

WANDA: Mówisz to bo?

JACEK: Bóg to Bóg.

WANDA: Boisz się?

JACEK: Poproszę o inne pytanie.

WANDA: A właśnie, że nie będzie innego pytania! Wyduszę z ciebie wszystko.
Nie uciekniesz mi. Nie masz gdzie. To jest teraz twój świat. Nie
musisz nigdzie iść. Nawet w niedzielę! Masz urlop. Jesteś w szpitalu.
Będziesz się mną zajmować, a ja wycisnę z ciebie ten katolicyzm jak
sok z cytryny!

JACEK: I co ze mnie zostanie?
Jacek wyjmuje z kieszeni piżamy torebkę miętusów.
Wyjmuje jednego, zaczyna go ssać. Chowa torebkę do
kieszeni.

WANDA: Nie zapytasz mnie, czy chcę?

JACEK: Przecież nie chcesz. Zjedz pomarańczę.

WANDA: Masz rację. Nie chcę. (po chwili) Palisz?

JACEK: Pytałaś mnie już o to.

WANDA: To było jakiś czas temu.

JACEK: Nie. Nie palę.
WANDA: To dobrze. Paliłeś kiedyś?

JACEK: To jest zupełnie inne pytanie.

WANDA: Odpowiesz mi na to zupełnie inne pytanie?
Jacek milczy.

WANDA: No odpowiedz.

JACEK: Tak.

WANDA: Co tak?

JACEK: Tak. Paliłem.

WANDA: Ha! Wreszcie jakieś pęknięcie!

JACEK: Tak cię to bawi?

WANDA: W ogóle mnie to nie bawi, cieszy mnie to.

JACEK: Co?

WANDA: Że widzę w tobie człowieka. Wreszcie człowieka.

JACEK: Może wcale nie ma na co patrzeć.

WANDA: Może. Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Ale nie interesuje mnie to.
Mam już tego dość. Dość tego, że zasłaniasz się przede mną
kościołem.

JACEK: Kościół to też jestem ja.

WANDA: Wiem! Ja to naprawdę wiem, ale nie cały ty! Wyłaź z siebie, Jacek,
błagam cię, wyłaź z siebie. Ja mam raka.

JACEK: Ja też mam raka, więc to jest żaden argument.

WANDA: Czy naprawdę potrzebujemy argumentu? Po co nam argumenty?
Jestem twoją matką.

JACEK: To też jest argument i to wyjątkowo słaby.

WANDA: Nie mam już siły. Porozmawiaj ze mną wreszcie. Proszę.

Pauza.

JACEK: Nie mogę, mamo, nie mogę.

WANDA: Synku, dlaczego?

JACEK: Boję się.

WANDA: Czego się boisz?

JACEK: Boję się wieczności.

Wanda chce coś powiedzieć, ale powstrzymuje się.
Pauza.

JACEK: Jestem księdzem i boję się wieczności. Nie wiem po co ona jest. A
jednocześnie wierzę, wierzę, że jest Bóg. Wierzę w sens i wierzę, że
Jezus nas odkupił. Przyszedł i nam pomógł, żebyśmy się tak w sobie
nie zapadali, żebyśmy spojrzeli wreszcie poza siebie.

WANDA: Synku, boga nie ma.

JACEK: Jest, mamo. Musi być.

WANDA: Może był. Może kiedyś naprawdę był, ale już go nie ma. Wszystko się
rozszczelniło i bóg uleciał. Jak gaz z neonu, jak hel z balonika.

JACEK: Mamo, jak tu gorąco!

WANDA: Chodź, dam ci wody żywej. Naleję ci do szklaneczki.

JACEK: Szydzisz.

WANDA: Ironizuję. To nie to samo.

JACEK: To jest Ewangelia. Z tego się nie ironizuje.

WANDA: Dlaczego boisz się wieczności?

Jacek milczy. Pauza.

WANDA: Ironia może ci pomóc. Ironia bardzo pomaga. To lekarstwo. Leczenie
przez śmiech. Bo śmiech to jedyne ocalenie. Bo jest tak, jesteś
błaznem w wielkim zamku. Nie ma królowej, nie ma króla, nie ma
dam dworu. Ale został błazen, no i wielki zamek. Trzeba się śmiać,
bo inaczej można zwariować.

JACEK: Boję się wielkich zamków.

WANDA: Właśnie dlatego trzeba się śmiać

JACEK: Jak mam się śmiać, kiedy mi smutno?

WANDA: Czemu ci smutno?

JACEK: Bo boję się tego, co jest i boję się, że tego nie ma.

WANDA: Właśnie dlatego trzeba się śmiać. Ironia stwarza rzeczy. Stwarza i od
razu nakłuwa. No ale jednak. Daje im trochę istnienia. Mnie się
wydaje, że to lepsze niż wieczna powaga. Przynajmniej coś wtedy
jest. Pewności nie ma, ale coś jest.

JACEK: Nawet jeżeli Bóg jest okrutny i skazuje nas na życie wieczne, to i tak
jest.

WANDA: To ironia?

JACEK: Nie.

WANDA: Jesteś heretykiem.

JACEK: Jestem trochę nieortodoksyjny.

WANDA: To to samo.

JACEK: Ale dużo lepiej brzmi.

WANDA: Nie da się dłużej zaprzeczać. Naprawdę studiowałeś teologię.

JACEK: Nie rozumiem.

WANDA: Umiesz owijać rzeczy w bawełnę.

JACEK: Po co to teraz mówisz?

WANDA: Język powinien być prosty. Powinien trafiać w rzeczy. To się nie uda
jak mówisz za dużo.

JACEK: Chcesz pomilczeć?
Pauza.

WANDA: Nie. Jeszcze nie. A jeżeli język nie jest prosty, to właśnie dlatego, żeby
przez nadmiar dotknąć rzeczy, o których nie da się opowiedzieć.

JACEK: To właśnie mój zawód.

WANDA: Zawód?
Jacek kreśli znak krzyża w powietrzu.

JACEK: Było nie było to jest jakiś zawód.

WANDA: Zawód i rozczarowanie.

JACEK: Zależy dla kogo.

WANDA: Jesteś szczęśliwy?

Pauza.

JACEK: Jestem bezpieczny.

WANDA: Tylko?

JACEK: Aż. Trudno marzyć o więcej, kiedy szczęście nie wchodzi w grę.

WANDA: To brzmi tajemniczo.

JACEK: I tak powinno zostać.

WANDA: Chodź, połóż się. Odpocznij trochę.

JACEK: To nie jest moje łóżko.

WANDA: I co z tego? Bierz, póki nikt go nie zajął.

Pauza. Jacek nie rusza się z miejsca.

WANDA: Masz poczucie, że źle wybrałeś?

Pauza.

JACEK: Mam poczucie, że mogłem wybrać inaczej.

WANDA: I wybrałbyś?

Pauza.

JACEK: Nie.

WANDA: Nie odpowiedziałeś od razu.

JACEK: Na takie pytania nie odpowiada się od razu.

WANDA: Wiesz, to co nas otacza, to są tylko konwencje, ustalone nawyki. To
że się leży, jak się choruje, że kobiety tu, a mężczyźni tam, że ta
pościel jest biała, że wszyscy nam przynoszą pomarańcze, że
mężczyźni ubierają się w spodnie, a kobiety w sukienki…

JACEK: W moim przypadku to się nie sprawdza.

WANDA: … że profesorowie gromadzą książki, że Bóg jest rodzaju męskiego,
że jesteś księdzem. To konwencje. A z konwencją zawsze można grać.
Można ją naginać i łamać. Żeby żyć. Żeby żyć pełniej.

JACEK: A jeśli to coś więcej niż konwencje? Jeżeli to prawa tego świata?
Jeżeli to jego struktura? Że słońce świeci w dzień, a księżyc w nocy,
że planety i gwiazdy idą w określonych kierunkach, że pączek jest
słodki a karmel słony, że dobro jest więcej warte niż zło, że Mozart
przetrwa a U2 nie, że Bóg się o nas troszczy, że się jest księdzem?

WANDA: To co wtedy?

JACEK: To wtedy świat wymaga więcej szacunku i uważnego spojrzenia.
Żeby żyć. Żeby żyć, trzeba znaleźć swoje miejsce, a nie rozepchnąć je
sobie.

WANDA: A ty jesteś na swoim miejscu?

JACEK: A ty?

WANDA: Otwórz okno. Jest tak gorąco.

JACEK: To niewiele pomoże.

WANDA: Ale będzie tak, że zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy.

Pauza. Wanda zaczyną jeść obraną pomarańczę. Jacek
otwiera okno, siada na parapecie.

WANDA: Czytam ostatnio Hrabala. Tego późnego Hrabala. On nie pisze już
powieści tylko notuje. Patrzy i notuje. Bardzo dużo tam smutku.
Jakby już nic nie dało się zrobić. Myślę sporo o tym, jak to się
skończyło. O Hrabalu, który skacze z okna. Jak trzeba cierpieć, żeby
wyskoczyć ze szpitalnego okna.

JACEK: To jest jakaś sugestia?

WANDA: Że kończy mi się kroplówka i że mógłbyś pójść po siostrę..

JACEK: Żebyś mogła sobie skoczyć? Nie ma mowy.

WANDA: Świetnie, nie chcę. Tej kroplówki. Niedobrze mi po niej.

JACEK: Przecież jej nie jesz.

WANDA: Ale mi nie dobrze.

Pauza. Wanda wyrywa sobie wężyk od kroplówki z
wenflonu.

JACEK: Daj mi pomarańczę.

WANDA: Masz.

Wanda rzuca Jackowi owoc, ten obiera go i zaczyna jeść.
Pauza.

WANDA: Dlaczego cierpimy?

JACEK: Pytasz pana księdza czy syna?

WANDA: Jednego i drugiego.

JACEK: No to najpierw pan ksiądz. Pan ksiądz wchodzi na ambonę, milknie i
pyta: dlaczego cierpimy? Rozgląda się po wiernych, milczy, spuszcza
wzrok i mówi – bo dopełniamy cierpienia Pana Jezusa, bo jesteśmy
częścią Boskiego planu, bo mamy wolną wolę, bo ofiara z naszego
bólu, choć trochę obłaskawia ten świat. Pan ksiądz podnosi wzrok i
milczy. Tyle.

WANDA: A syn?

JACEK: Nie wiem.

WANDA: Jak sobie z tym radzisz?

JACEK: Strach, który mam w sobie, jest większy niż ból, który mam w sobie.

WANDA: Masz w sobie strach?

JACEK: Mam strach. Mam strach i Boga. Boga i strach.

WANDA: A bóg nie jest miłością? Miłość podobno usuwa strach. Wiesz, w biblii
tak piszą, podobno.

JACEK: Nie wiem. Ja mam w sobie i miłość, i strach.

Pauza.

WANDA: I po to wciąż do mnie przychodzisz?

JACEK: Po co?

WANDA: Po lekarstwo na strach?

JACEK: Może.

WANDA: A nie wystarczy ci matka boska?

JACEK: Daj mi spokój z Matką Boską.

WANDA: Ale ona tak działa! Takie lekarstwo na strach. Dla tych, co za bardzo
boją się boga.

JACEK: Na mnie nie działa.

WANDA: Więc próbujesz ze mną?

JACEK: Ale tak to chyba też nie działa.

WANDA: Może nie ma na to lekarstwa.

Pauza.

JACEK: A ty?

WANDA: Co ja?

JACEK: A ty jak sobie radzisz ze strachem?

WANDA: Modlę się.

JACEK: Weź przestań.

WANDA: No modlę się!

JACEK: Do kogo?

WANDA: Do matki boskiej żadnej.

JACEK: Nie ma takiej Matki Boskiej.

WANDA: No właśnie.

JACEK: I co ci to daje?

WANDA: Spokój.

JACEK: Tobie? Ty jesteś wiecznie w proteście.

WANDA: To jest spokój protestu i spokój przegranej. Wiem, że zniknę. To mnie
uspokaja.

Pauza.

JACEK: Możemy wreszcie porozmawiać.

WANDA: Nie ryzykowałabym. Możemy skoczyć z okna.

JACEK: Powtarzać cudze gesty? Za słabe na finał.

WANDA: Co proponujesz?

JACEK: Są setki sposobów, żeby zginąć, żaden nie dość dobry.

WANDA: Co proponujesz?

JACEK: Proponuję poczekać na koniec, który przychodzi sam. Koniec zawsze
przychodzi sam. Wkrada się w nas powoli i zamienia początek w
koniec.

WANDA: A gdzie środek?

JACEK: Nie ma go i jest. Jest zawsze i nie ma go nigdy. Jak teraźniejszości.

WANDA: Mówisz jak prorok.

JACEK: To po tych pomarańczach.

WANDA: Nie podejrzewałam w tobie proroka.

JACEK: Ja też się o niego nie podejrzewałem.
Wanda się śmieje.

WANDA: Teraz jest ten moment, że już możemy porozmawiać o wszystkim.

JACEK: Jesteśmy wciąż zbyt zdrowi.

WANDA: Ja tam mam raka.

JACEK: No popatrz! Ja też. Ale wciąż jesteśmy zbyt zdrowi. Może, może,
jakby tak nas na dobre przykuło do łóżka, gdybyśmy zbledli albo
zsinieli, ledwo ruszali ustami, a ktoś życzliwy włączyłby cichutko
wzruszającą muzykę, może wtedy moglibyśmy powiedzieć sobie
wszystko.

WANDA: No zwłaszcza, gdybyśmy ledwo ruszali ustami.

JACEK: Wtedy wszystko to byłoby wszystko. A tak, jesteśmy zbyt chorzy na
skakanie sobie do oczu…

WANDA: Ja na to nigdy nie jestem zbyt chora.

JACEK: … i zbyt zdrowi na prawdę.

WANDA: Ciekawe. Ekskluzywna prawda umierających.

JACEK: A ja wiem, wtedy chyba po prostu nie masz siły się z nią zmagać i to,
co jest, jest.

WANDA: A nie można by to samo, tylko w zdrowiu, słońcu i podczas urlopu.

JACEK: Nam nie szło.

WANDA: My nigdy nie byliśmy razem na żadnym urlopie.

JACEK: Teraz jesteśmy. I świeci słońce.
Wanda nalewa sobie wody do szklanki. Wypija. Kładzie
się zupełnie na płasko na łóżku.

WANDA: Wymarzone okoliczności. Położę się wygodnie i pokontempluję
sobie piękno świata. Położę się wygodnie, poczekam na kolejną
dawkę leków i pokontempluję sobie piękno świata. Ach, jak jest
pięknie, ach, jak pięknie, jak pięknie! Pięknie!

JACEK: Lepiej nie było.

WANDA: Siedź cicho. Jesteś heretykiem.

Wanda wstaje z łóżka, bierze butelkę z wodą i szklankę.
Rusza w kierunku drzwi. Zatrzymuje się przy Jacku.

WANDA: Wody?

Jacek kręci przecząco głową. Wanda wylewa na niego
zawartość butelki.

WANDA: Jak nowonarodzony.

Jacek zamiera ze zdziwienia. Wanda stawia przy nim
pustą butelkę i szklankę. Długa pauza.

WANDA: Idę siku. Nie skacz.

Jacek się śmieje. Wanda się śmieje.
Wanda śmiejąc się wychodzi.

Kurtyna

Warszawa, 29 sierpnia 2018 roku

 

Michał Rogalski (ur. 1988) – dramatopisarz, reżyser teatralny, tłumacz, doktor filozofii. Badacz progresywnych nurtów w myśli rzymskokatolickiej. Autor książki: Producenci margaryny? Marian
Zdziechowski i polski modernizm katolicki. W latach 2017-2018 współpracownik Iwana Wyrypajewa – współtwórca spektakli Wujaszek WaniaIrańska konferencja i Osy. Tłumacz dwóch najnowszych sztuk
Wyrypajewa: Niepokój i Nancy. Autor sztuki Poniedziałek (półfinał konkursu o Gdyńską Nagrodę Dramaturgiczną 2019). Sztuka i nauka to dla niego rozmowa i budowanie wspólnoty.

Ola Lewandowska-Ferenc (redakcja)