Mateusz Rosicki – jedno opowiadanie

Ilustrowała: Marja Cielecka

Kiedy zgasną światła 

„Nastąpiło całkowite zaćmienie Słońca”.
László Krasznahorkai, Melancholia sprzeciwu
(przeł. Elżbieta Sobolewska) 

Nadejście ostatniego dnia roku oznacza, że już jutro znowu trzeba będzie wykonać tę samą sztuczkę, którą powtarza się zawsze wraz z pierwszym stycznia, czyli zacząć odliczać od nowa, bo chyba trudno byłoby znieść nieustanne dodawanie dni bez zerowania licznika co jakiś czas. Trzysta sześćdziesiąt pięć, czy, wyjątkowo, trzysta sześćdziesiąt sześć dób to suma, której przekroczenie tworzy niebezpieczeństwo przesytu, tyle że ten, zamiast doprowadzić do nieprzewidywalnego ekscesu, mógłby przerodzić się zupełnie niezauważalnie w nieusuwalną melancholię. Wystarczy wyobrazić sobie, że zamiast pierwszego dnia dwa tysiące dziewiętnastego roku jest sześć tysięcy pięćset siedemdziesiąty czwarty dzień dwudziestego pierwszego wieku i od razu człowieka opuszczają siły, rezygnacja osiąga stopień stężenia niebezpieczny dla organizmu, a poczucie zmarnowanego czasu właściwie nie wiadomo czy zwiększa się, czy zmniejsza, bo choć świadomość tego, co zostawiło się za sobą, przytłacza niepomiernie, to z drugiej strony suma zmarnowanych dni jest tak wielka, że każdy kolejny nie dodaje zupełnie nic do poprzedzającej go, przytłaczającej masy niepowodzeń, więc na dobrą sprawę można sobie pozwolić na to, żeby lekką ręką spisać go na straty. W żadnym stopniu nie zmieni to bilansu, który tak czy inaczej jest nad wyraz niekorzystny.

Nie doprowadziłem do rozwinięcia żadnej z możliwości, które przede mną stały, i zastanawiam się, czy ich, i tak już mocno nadszarpnięty, rezerwuar nie wystrzępia się do reszty. Dookoła siebie obserwuję ostatnie podrygi rzeczywistości, która, znudzona podsuwaniem mi nowych, zresztą coraz marniejszych okazji, których nie umiałem właściwie spożytkować, powoli wyczerpuje swoje zasoby i zaczyna ziać pustką. I to dosłownie, codziennie czuję jej powiew, kiedy wyłażę, wypełzam łącznie z całym tym kłębowiskiem ludzi, którego nie znoszę, z klatki schodowej, mrużąc cierpiący na światłowstręt aparat wzrokowy. Chronię go przed jadowitym blaskiem słońca nawet, a może raczej zwłaszcza zimą, gdy promienie odbijają się od – wcale nie łagodnie lecz wściekle – białego śniegu i pozostawiają na nim żółtawe plamy, do złudzenia przypominające mocz, który litrami spuszczają ze smyczy fizjologicznego rygoru czworonogi całego osiedla – koty, psy, a nawet świnie. Tak, choć mój wzrok niedomaga, nie umknęło mu wcale to, że na tym nieszczęsnym, położonym tuż przy granicy miasta blokowisku, ktoś trzyma w mieszkaniu maciorę, którą wyprowadza na spacery w biały dzień, żeby grasowała po przegniłej ziemi pośród opróżnionych, potłuczonych bądź niepotłuczonych flaszek po wódce i doszczętnie wyblakłych filtrów po petach. Chrumkająca i kwicząca świnia więziona w żelbetonowym bloku to ostateczne znamię upadku, metonimia postapokaliptycznego krajobrazu, który wyzbyty jest życia. Hula już po nim tylko halny wicher, kołysząc szkieletami drzew i chybotliwymi latarniami.

Powiew wiatru równa się uderzeniu nicości, w której ostatnimi pozostałościami materii są plastikowe torebki z pobliskich supermarketów. Fruwają po targanym podmuchami niebytu niebie, tak jak niegdyś unosiły się w przestrzeni na tyle zwartej, że potrafiła jeszcze unieść cokolwiek żywego – ptaki. Teraz czas i przestrzeń ulegają dysocjacji, rozpraszają się na coraz luźniej powiązane ze sobą cząstki, niezdolne do stworzenia stabilnego stelażu rzeczywistości. Czas składa się już tylko z oderwanych od siebie sekund. Te ostatnie nie następują po sobie z lewej do prawej na grzecznie ułożonej pięciolinii, tylko są punktami rozmieszczonymi chaotycznie na zarysie dekompozycji podanym światu przez pijanego demiurga-awangardzistę. Jak przystało na awangardzistę, wyszedł przed szereg i posunął się o jeden krok za daleko w tym, że w ogóle zakasał rękawy i wziął się do roboty, czyniąc skazę na pustce poprzez wybór punktu, od którego rozpoczął toczenie kulki wszechświata. Przylepia się bowiem do niej coraz więcej połaci materii, co zupełnie niepotrzebnie powiększa powierzchnię i objętość uniwersum. Jak to możliwe, że ten świat w ogóle się kręci, jak to możliwe, że jeszcze się od tego kręcenia nie przekręcił? Może ten nasz świat jest tylko nieudaną wersją, pomyślałem, przytłoczony topornością materii, może jest tylko wersją próbną, a gdzieś tam, na drugim końcu uniwersum albo w jakimś równoległym wszechświecie, istnieje wersja poprawiona czy też wersja właściwa, do której nie mogą już nawet wyjść żadne ulepszające dodatki, bo zawiera w sobie wszystko, co zawierać powinna i nie zawiera w sobie niczego, czego zawierać nie powinna. Jednak nawet jeśli takowa gdzieś jest, to nieistotne, dla mnie istnieje tylko ten poligon doświadczalny, ta próbka, ta wersja testowa, na której natura ciągle przeprowadza bezlitosne i skrajnie nieetyczne eksperymenty.  

Lepiej jednak popatrz na siebie, podszepnął mi jakiś głos, nie, to wskazała mi kierunek spojrzenia fala świetlna, która, wydostawszy się z mojej soczewki, odbiła się od lustra świata zewnętrznego i powróciła z powrotem do mojego wnętrza, zupełnie inaczej niż w normalnie przebiegającym procesie widzenia, do czego jednak się już przyzwyczaiłem. Pomstujesz na stwórcę za to, że jest fuszerem istnienia, powtarzała fala świetlna, wżerając się we mnie, pomstujesz na niego, a sam naśladujesz jego dzieło s(po)tworzenia. Ale nie masz innego wyjścia, to jedyny wzór, do którego możesz przyłożyć swój beznadziejny przypadek. To jedyna miara, którą możesz mierzyć samego siebie, a więc i swoje formy zmysłowej naoczności: kruszejący w drobny mak czas i rozłażącą się na wszystkie strony przestrzeń. Te dwie determinanty nigdy cię nie opuszczają. Poddają się rozkładowi, ale nigdy nie rozpadną się całkowicie, zawsze pozostaną w pół drogi. Tak samo jak ulega rozkładowi czas, podobnie i przestrzeń składa się już tylko z odosobnionych punktów na trójwymiarowej matrycy głębi. Jest ona zaledwie głębi pozorem, pozostaje bowiem płaska w stosunku do istniejących poza nią zakrzywień i naddanych wymiarów. Skoro wszelkie życie w ich obrębie nieuchronnie podlega unicestwieniu, i tak jest ich zbyt wiele. Ptaki już nie latają, ptaki nie mają już po czym latać, a plastikowe torebki z rozmaitymi owadami i płazami, wpisanymi w logotypy sieci supermarketów, zamiast zwiastować, jak wrony – burzę, zwiastują upadek. Ten nie będzie miał w sobie nic z twórczego wyładowania energii elektrycznej, nic z potężnego oberwania chmur, będzie cichym zgaśnięciem, najcichszym, jakie można sobie wyobrazić. Nagle po prostu wszystko się wyłączy. Tak jak prąd na osiedlu w tę ostatnią noc roku.

Sylwester, we wszystkich oknach palą się światła, ludzie wydają z siebie dzikie krzyki, wracam z wieczornej zmiany i nagle gaśnie nade mną latarnia, a zaraz za nią wszystkie światła wcale nie wielkiego, lecz bezdusznie miernego, prowincjonalnego miasta. Nic więc dziwnego, że zgasły, skoro to miasto od samego swojego początku gaśnie w oczach, martwota to nie tyle drugie, ile nawet pierwsze imię tej miejscowości. Martwota – napisy o takim właśnie kształcie powinny zostać naniesione na tablice, które się mija podczas wjazdu do miasta, a przy wyjeździe powinny wyjeżdżającego żegnać takie same, wcale nie przekreślone czerwoną krechą, ponieważ jeśli już raz się tu przyjechało, nie da się stąd wyjechać, inercja tego miejsca zostanie w człowieku na zawsze. Wiem to, bo tyle razy próbowałem stąd wyjeżdżać, a i tak zawsze wracałem, po to tylko, żeby zobaczyć na własne oczy, jak zgasły okna w blokach po prawej stronie ulicy. Jedno gasło, a zaraz za nim drugie, jakby gaśnięcie stanowiło samonapędzający się proces; jedna wywrócona na nice okiennica popchnęła do obrotu na drugą stronę następną i tak przewróciły się po kolei wszystkie okna, jak kostki domina, tworząc zjawisko ruchu pozornego; dokładnie tak, bo zaraz wszystko zamarło, jakby już wcześniej nie było na wpół martwe, jakby już wcześniej nie pozorowało tylko wszelkiego ruchu. Przynajmniej po jednej stronie ulicy. Po prawej stronie zero światła, nagła cisza, po lewej stronie wszystko w normie (pozornej, bo tak naprawdę podobnej stanowi, w którym kurczowo trzyma się dłońmi skarpy, żeby nie zlecieć w przepaść); światła świecą się i brzęczą, nieudolnie imitując zapomniane cykanie pasikoników na wsi. Prawa strona osiedla pogrążona w apokalipsie, lewa strona przygotowuje się do pierwszego dnia karnawału, który jednak w nastałych okolicznościach przypominać będzie raczej dzień ostatni, bezpośredni poprzednik niekończącego się postu. Prawa i lewa strona osiedla jak dwie półkule ziemskie, jedna opromieniona światłem słońca, druga zwrócona w mrok kosmosu, ładu, ale tak bezosobowego, że aż przerażającego. A ja oczywiście mieszkam po prawej stronie osiedla, tak więc nie wiem nawet, co mam robić – bo jaki jest sens wchodzić do mieszkania, w którym właśnie nastąpiła przerwa w dostawie prądu? Na balkony zaczynają wyłazić ludzie, i to nie pojedynczo, ale w hałaśliwych grupkach, przed którymi, jeśli tylko mogę, chowam się, gdzie popadnie. Sylwestrowi imprezowicze zwracają się w stronę jedynego światła, które pozostaje w zasięgu ich wzroku, czyli w stronę światła lamp lewej strony osiedla. Gwiazdy zasłania przecież smog, który dobiera się i do mnie, bo właśnie zaczynam dusić się suchym kaszlem, czyniącym z oskrzeli nadwrażliwy czujnik zanieczyszczeń. Jesteśmy mięsem wędzonym w naszych własnych oparach, my, ludzie, jednocześnie perpetuum mobile, jak i jego zaprzeczenie. Co prawda aktywnie uczestniczymy w samonapędzającym się cyklu postępu, ale cykl ten nie wytwarza żadnego godnego uwagi naddatku, tylko jest przyczyną własnego końca. O ile na początku mogliśmy mieć jakiś impet, o tyle z biegiem lat nasz kolisty ruch w coraz większym stopniu wchodzi w fazę wyhamowywania, w fazę przygasania. W fazę wyhamowywania wchodzę i ja, bo nie tylko kaszlę, ale także padam z nóg po całym dniu pracy, pracy w supermarkecie w sylwestra, a więc w jeden z tych dni, kiedy to klienci, ogarnięci przerażającą perspektywą jednego dnia bez handlu, wynoszą ze sklepu wszystko, co się da, przez co ruch wzmożony jest do granic możliwości i przez co wszyscy na siebie nastają – klienci na obsługę, obsługa na klientów, klienci nawzajem na siebie, obsługa na siebie. Mimo że sklep zamykany jest w szczególne dni, takie jak sylwester, cztery godziny wcześniej, nie, jak zwykle, o dwudziestej drugiej, tylko o osiemnastej, nie oznacza to wcale, że zamykanie sklepu może odbyć się bez pośpiechu, wolniej niż zwykle; nie, właśnie przez to, że kończymy cztery godziny wcześniej, wszyscy, od młodych pracowników, takich jak ja, po najstarsze wyjadaczki, poganiają się nawzajem, żeby skończyć pracę najszybciej, jak się da. Nigdy nie można po zamknięciu sklepu wyjść na papierosa, żeby choć trochę odetchnąć, rozprostować rozbolały od siedzenia kręgosłup, uwolnić się chociaż na chwilę od firmowego polarka; nie, już na godzinę przed zamknięciem sklepu rozpoczyna się gorączkowa krzątanina, wyrzucanie produktów, które pojutrze będą przeterminowane, uzupełnianie półek, sprzątanie pozostałości po klientach, którzy porozlewali jogurty, porozbijali jajka, odłożyli tuż przy kasie bez zastanowienia wzięte do koszyka sery i mięso, co sprawiło, że w ciągu dnia produkty zdążyły się zepsuć. I wycieranie, ciągłe wycieranie i pucowanie tej podłogi, która nosi ślady grudniowej, a już za chwilę styczniowej, brei: ziemi, błota, żwiru i roztapiającego się śniegu; wszystko to trzeba robić w obecności klientów, w obecności klientów trzeba blokować przejścia w tych ciasnych alejkach sklepu i w obecności klientów trzeba wyładowywać kurczaki z przenośnych zamrażarek do lodówek, żeby pod żadnym pozorem nie zostać w pracy godzinę dłużej. Rok wytrzymałem w tym sklepie, ale nie wiem, ile jeszcze pociągnę, tym bardziej, że już drugiego stycznia znowu na bramy marketu przypuści szturm Armia Potępienia. Miałem różnego rodzaju możliwości, żeby się stąd wyrwać, mogłem chociażby wrócić do domu i zdać się na pomoc rodziny, ale byłem na to zbyt dumny; mogłem iść na jakieś, kolejne już, studia, kolejne studia licencjackie, magisterskie albo podyplomowe, poszedłem nawet, ale zrezygnowałem z nich po miesiącu, bo nie mogłem nijak pogodzić obowiązków uczelnianych z pracą; mogłem wreszcie iść do innej pracy, mogłem się o to postarać, mogłem w dzień i w noc szukać korzystnych ofert; mogłem przynajmniej naprawić relacje, które z mojej winy się rozpadły, ale ja, zamiast je naprawić, popsułem je jeszcze bardziej. Mogłem stawić czoło przyszłości, ale uznawałem, że nie spotka mnie w niej nic dobrego, więc tkwię tu dalej, tak samo jak tkwię na dworze, nie mogąc się zdecydować, czy wejść do ciemnego mieszkania. Ale co innego mam robić? Mam stać na tym mrozie, który przenika obszarpane nogawki spodni i wbija swoje szpile w, i tak już umęczone, łydki?

Otwieram drzwi na klatkę schodową i oświetlam sobie telefonem drogę, żeby nie wywrócić się na kolejnych stopniach. Jest ciemno, więc przynajmniej nie muszę oglądać tych wszystkich napisów i rysunków, które namalowane są na ścianach. Wchodzę do zupełnie ciemnego mieszkania i zaczynam szukać świeczki oraz zapałek. Zaglądam do kuchennej szafki, a stamtąd nieoczekiwanie wylatują mole spożywcze. Musiały zalęgnąć się w jednym z niesprzątanych zakamarków mieszkania bądź wlecieć przez kratkę wentylacyjną… W zupełnej ciemności trzepoczą skrzydłami, latają na oślep, osaczają mnie, raz po raz na policzku czy na ramieniu czuję ich uderzenia. Mole blokują mi drogę do głębi szafki, muszę zanurzyć rękę w ich siedlisko, muszą mnie obleźć, żebym mógł sięgnąć po świeczki; są, znajduję jakąś ostatnią, którą zostawiła ona, kiedy jeszcze tu mieszkała. Tak, lubiła kupować zapachowe świeczki… Ta wypalona jest niemal całkiem, wosk zdążył się już wcześniej zupełnie roztopić i pływał, a potem zastygł na nowo w cienką skorupę – wystaje z niej tylko skrawek knota. Właśnie, żeby tego nie sknocić, tak jak sknociłem wszystko inne… Świeczka jest, zapałki też powinny gdzieś być… Przeszukuję pudełko po pudełku, ale we wszystkich znajduję tylko wypalone już zapałki, które zamiast czerwonych, niebieskich czy zielonych główek mają główki czarne. Próbuję nawet jedną czy dwie takie czarne główki potrzeć o draskę, chociaż wiem, że i tak nic to nie da. W żadnym pudełku nie znalazłem niezużytych zapałek. No to przeszukuję wszystkie jeszcze raz od początku, tym razem zaczynając od tej paczki, na której wcześniej skończyłem, a kończąc na tej, od której wcześniej zacząłem. Dookoła ciągle fruwają mole. Świecę sobie cały czas telefonem, w którym powoli rozładowuje się bateria. Jest, w końcu znalazłem… Okazuje się, że pudełka zapałek, mimo swoich niepozornych rozmiarów, są zupełnie przepastne, można w nich przebierać i przebierać, by nieomal przeoczyć jedyną niezużytą główkę. Nie mogę tego zmarnować. Nie mogę pozwolić na to, żeby zapałka zgasła zaraz po zajęciu się ogniem. Przybliżam do sfatygowanego knota coraz bardziej blednący płomień. Żeby nie zamarł na samym styku… Udało się. Światło i zapach lawendy, który od razu przypomina mi fakturę jej skóry, płoszy mole. Chowają się tam, skąd wyleciały. Przenoszę świeczkę z kuchni do pokoju i stawiam ją na stoliku przy łóżku. Jestem tak zmęczony, że chyba zaraz zasnę. I tak ogólne zaciemnienie świata podwyższyło mi poziom melatoniny w mózgu. To osobliwe, że szyszynka, w której Kartezjusz lokował duszę, odpowiedzialna jest za sen, myślę. Dokonanie zupełnie luźnego skoku pojęciowego doprowadza mnie do wniosku, że świat, w którym nie można byłoby sobie pozwolić na przyzwoitą ilość snu, byłby światem bez duszy. Czyli dokładnie takim, jakim jest, w jakim zmuszony jestem funkcjonować. Tylko sen stanowi koło ratunkowe, którego chwytam się każdej nocy i bez którego już dawno bym utonął. Ale zanim jeszcze zasnę, muszę włączyć jakąś muzykę, muszę, bo inaczej kładzenie się spać jest jak ostateczna afirmacja samotności. To znaczy – i tak jest, ale to nie do zniesienia, więc trzeba ten stan czymś zagłuszyć. Będę słuchał, dopóki w laptopie nie wyczerpie się bateria. Przypadkowa sugestia na YouTube. The Paragons – When The Lights Are Low. Piosenka odpowiednia do okoliczności. Tytuł pasuje, a charakter ma w sobie coś z namiastki karnawału, z momentu, w którym po parkiecie, wyścielonym pozrywanymi ze ścian i z sufitu serpentynami i przebitymi balonami, snuje się ostatnia para. Dla mnie jest już po północy. Kiedy prezenterzy telewizyjni będą, każdy i każda w swojej stacji, odliczać sekundy do rozpoczęcia Nowego Roku, ja pogrążony będę we śnie, niezależnie od tego, czy na osiedlu przywrócą prąd, czy nie. Co zrobią wtedy te tłumy z mojego bloku, jeśli nadal będą odcięte od świata? Wylegną na ulice, pojadą na Rynek, na prowincjonalnego sylwestra z jednym albo drugim mało znanym prezenterem, z jedną albo drugą mało znaną prezenterką, skoro nie będą mogli jednego czy drugiego znanego, jednej czy drugiej znanej pooglądać w telewizji? Blok zostanie pusty i tylko ja w nim będę spał, przeoczając punkt przejścia między jednym a drugim rokiem, który jednak jest tylko punktem umownym, który i tak nic nie zmieni.

Najwyraźniej tak właśnie miało się stać, bo kiedy poziom melatoniny w moim mózgu obniżył się na tyle, że mogłem się obudzić, było już jasno. Nie troszcząc się o to, która jest godzina, wygramoliłem się z łóżka i odkrywszy, że nie mam nic do jedzenia, powodowany tylko i wyłącznie głodem, wyszedłem z mieszkania i skierowałem się w stronę sklepu całodobowego, jedynego czynnego w Nowy Rok miejsca zaopatrywania się w rakotwórczą żywność. Miałem nadzieję, że przywrócono już prąd, bo inaczej na wizytę w sklepie nie było co liczyć. Pierwszy dzień Nowego Roku. Kolejnego. Ile ich jeszcze… Po wyjściu z klatki (teraz, kiedy szedłem po schodach, nie umknęła moim oczom perwersyjna galeria rysunków i napisów – światło dnia wywleka na jaw wszystkie brudy tego świata) oczywiście natknąłem się na gościa, który postanowił wyprowadzić na spacer swoją świnię, żeby mogli potem razem, zażywszy świeżego powietrza, posłuchać Koncertu Noworocznego prosto z Wiednia, oczywiście pod warunkiem, że w gniazdkach znów zaszemrze elektryczność.

Temperatura trochę się podwyższyła, topnieje śnieg, ale, jako pierwsze, spod ziemi wyłażą nie zahibernowane zielska, tylko śmieci, pozostałości sylwestra. Zresztą, co za różnica. Pełno walających się petard, trawnik straszy niewypałami, ale niezbyt mnie to rusza, bo cały czas mam na uwadze, pod znakiem jakiego niewypału stoi moja egzystencja, jakim niewypałem jestem sam – kiedy tylko ktoś nadepnie na mnie za mocno, a o to w supermarkecie nie trudno, gotowy jestem eksplodować. Minąłem wszystkie rozgałęzienia dróg i powoli docieram nie tyle do ślepego zaułku, ile do niekończącej się równi, po której poruszając się, prędzej można zemdleć z wyczerpania, niż dojść do ściany i choćby zawrócić. Z każdym rokiem coraz mniej szans na ciekawe spotkania, a nie mam jeszcze trzydziestki… Z każdym rokiem zadzierzgnięcie relacji przychodzi coraz trudniej. Spotykam, co prawda, jakieś osoby, ale ograniczam się z nimi tylko do zdawkowego kontaktu.

Tylko ją warto było ocalić z tego świata. Jej włosy pachniały smogiem, a twarz pokryta była krostami, wywołanymi na wierzch przez to zatęchłe powietrze miasta, ale dla mnie zarówno jedno, jak i drugie, zarówno twarz, jak i włosy, jak i wszystko było bez skazy. Mimo że żyła razem ze mną na jednym z tych osiedli, które rozmieszczone są wokół centrum naszego miasta jak wokół jądra ciemności, nie dała się całkiem pochłonąć wyziewom tej ziemi. Jej ubranie osłaniało jedyne możliwe miejsce ucieczki. Była jakby nie stąd, jakby skądinąd, w żaden sposób nie dawała się wpasować w ramy, w których postrzegałem świat, wymykała się im, pokazując mi drogę do innych stanów świadomości niż te, do których przywykłem, które weszły mi w nawyk. Potrafiła udowodnić, że istnieje rzeczywistość, w której możliwe jest, aby wstać rano z łóżka bez obrzydzenia do wszystkiego i wszystkich.

Pierwszy dzień Nowego Roku. Wibruje mi w kieszeni. Patrzę na telefon. Wiadomość z życzeniami. Od niej.

Nagle nad blokiem wystrzela spóźniona petarda. Pozostałość po wczorajszym, feralnym wieczorze.

 

Mateusz Rosicki (ur. 1995) – absolwent filozofii w ramach MISH na UJ. Prozę publikował w „Helikopterze” i „Wizjach”, a recenzje filmowe w „16mm”. Wyróżniony w organizowanym przez Wrocławski Dom Literatury konkursie na recenzję im. Tymoteusza Karpowicza za tekst o Gigusiach Jakuba Michalczeni. Członek Jury Młodych Krytyków podczas 9. edycji Festiwalu Transatlantyk.

Marja Cielecka – studentka trzeciego roku School of Form. Ilustruje między innymi niezależne pisma internetowe oraz stylizuje sesje fotograficzne. Uczy się robić animacje i klipy video. Trochę tatuuje i dużo jeździ na rowerze. Instagram: @marjacielecka