Małgorzata Kośla – jedno opowiadanie

Ilustrowała: Lula Sarnia

 Małgorzata Kośla – jedno opowiadanie

Szybowcy (fragment powieści)

Szampon do włosów przetłuszczających na dolną, szampon do włosów suchych i przesuszonych na górną. Szampon do włosów przetłuszczających na dolną, szampon do włosów suchych i przesuszonych na górną. Szampon do włosów przyczepionych, źle. Doczepionych? Może, może. Brudnych? Skądże. Szampon do włosów jakich? Szampon do włosów, szampon do włosów. SZAMPON DO WŁOSÓW TŁUSTYCH, jakoś tak. Albo po prostu szampon do włosów, ten czerwony. Ten czerwony na górną, a ten biały z żółtą naklejką na dolną. Czerwony góra, biało-żółty dół.

– Dzień dobry, czy macie szamponetki?

Dorota spojrzała na młodą dziewczynę z czarnymi lśniącymi włosami do pasa. Miała czerwone usta, niewyobrażalnie duże. Krwiste, wydęte, odstające. Były pierwszym fragmentem jej ciała. Niedoścignionym. Zawsze na przedzie. Dumne, nieugięte. Przykuwające wzrok i odwracające uwagę. Ciekawe, ile dała za nie w salonie piękności.

Dorota nigdy nie była w salonie piękności, nauczona, że jak kupować, to tylko praktyczne rzeczy, najlepiej takie wielokrotnego użytku, a nie bez sensu jedna trzecia wypłaty na masaże odchudzające portfel, maseczki odmładzająco-nadziejęnalepszedające-akurat, medycynę estetyczną według protokołu miss universe, paznokcie, makijaże, witraże i na ołtarz, o nasza bogini. Ona, zamiast pójść do spa, rozpuszczała w wannie sól do kąpieli. Jak nie sól, to ewentualnie własne łzy. Też słone, a taniej. Zawsze pod ręką i pod powieką. Zamiast wziąć kąpiel, brała szybki prysznic. Czas trzeba, jak ludzi, szacować. Zamiast zrobić maseczkę, kupowała krem. Zamiast wsmarowywać w siebie krem, czekała. Później.

Poza nauką praktycyzmu, została nauczona też gapiostwa. Uwielbiała się gapić, zwłaszcza na młode i zrobione, jeszcze świeże, jeszcze ciepłe, z taśmy produkcyjnej.

Jej dom rodzinny był spod znaku lornetki znad parapetu, ród jej w herbie miał wytrzeszczone gały, a okrzyk plemienny brzmiał: „o pa a ta jaka!”. W jej rodzinie gapili się wszyscy. Jej prababka się gapiła, jej babka się gapiła, matka  też, wszystkie baby we wsi się gapiły.

Dorota w pamięci ma taką widokówkę – jest lato, 83 rok. Na małym podwórku rodzinnego domu pełno ciemnego piachu, który wchodzi w zęby i między palce. Trawa uparcie próbuje wydostać się na powietrze, ale rośnie tylko w ziemi jak kretowisko. Słońce odbija się od blaszanego dachu, oślepiając ptaki. Jest duszno. Pot spływa po kręgosłupach i wpada między pośladki. Na wpół spróchniałej, drewnianej ławce siedzi babka, ciotka, matka, sąsiadka i koleżanka sąsiadki babki. Wszystkie memlają coś w zębach i sapią. Tylko ciotka jeszcze nie ma miny, jakby jej coś pod nosem śmierdziało, bo dopiero co przyjechała. Siedzą jedna obok drugiej, konturów ich ciał znaleźć nie sposób. Wyglądają jak jeden organizm: pofałdowany robal z włochatymi nogami i dziurawymi skarpetami na stopach. Samo południe, a one siedzą. Siedzą i się gapią. Co samochód przejedzie, to one łyp oczami za kierowcą, co kot drogę przebiegnie, to one olaboga byle nie czarny, co jakaś kobieta przejdzie za płotem, to gapu gap ją od góry do dołu, a nie daj boże jakaś młoda i ładna, to okrzyk plemienny idzie na całą wieś, chwila i gały sąsiadów zza firanek świecą i łby powystawiane na szyjach długich jak strusie. Wtedy już słychać tylko: a ta jaka odszczelona poszła, pewnie zdradza tego swojego, może nawet z tamtym, z nim?, ja to myślałam, że nie, a tu zobacz, tylko jedno w głowie zamiast się doedukowywać, a ona przypadkiem nie zaciążyła?, bo jakaś taka gruba mnie się wydała, może i tak, ale matką dobrą to nie będzie, a bo dlaczego, a bo dlatego, że łona ni w ząb do dzieci drygu nie ma ino na balety dryg jeden! Mała Dorotka obok nich, klęczy w piachu, kury gdaczą, a ona odkopuje trawę grabkami i niby nic nie zgapia.

Kartonowe pudełko spadło na ziemię i kiedy kucnęła, żeby je podnieść, spojrzała na dziewczynę jeszcze raz. Wyobraziła sobie, jak ta chuda czarnulka od szamponetek odwraca łeb w bok, żeby samodzielnie poszukać koloru. I wtedy strąca tymi swoimi ustami wszystkie szampony, odżywki, maski i farby do włosów, które Dorota wcześniej precyzyjnie poustawiała. Żółte z wyszczerzoną blondynką odtąd dotąd, zielone z tajemniczą brunetką od środka do ścianki regału, niebieskie z szatynką na promocji – stoją równiusieńko na baczność i czekają, żeby kierowniczka przeszła obok nich z zachwytem i dała Dorocie premię. Wszystkie wyfejsowała gębami do przodu według kolorowej karteczki z rozpiską. Czerwone stoją równo z oczami czarnej, a biało-żółte na wysokości pępka tej chudej szkapy, ale kiedy kucnie, będzie po nich. Zmiecie je z powierzchni regału najmniejszym drgnięciem głowy. Będzie obracać tym sztucznym farbowanych łbem w lewo i w prawo i mamrotać pod nosem „Nie widzę, nie widzę”, a poukładane przez na wpół zgiętą Dorotę opakowania zaczną fruwać po całym sklepie. Małe kolorowe kartoniki otworzą się w locie, a z nich powylatują małe kolorowe tubki z farbą, które wielkimi plamami osiądą na lśniących kafelkach, a ona po raz kolejny będzie szorować podłogę całej drogerii od 22.00 do 23.00 w piątek, ale jak wróci do domu…

„Dzień dobry, czy macie szamponetki?”.

            – Nie mamy – powiedziała sucho i wróciła na kolana do układania szamponów.

Zdziwiona czarna poszła zrzucać warami balsamy ujędrniające. I dobrze, pomyślała Dorota, nie jej dział, nie jej problem, po czym odsunęła się od szamponetek i wepchnęła je w głąb regału. Zawiesiła wzrok na kartonach z szamponami. Znowu zapomniała, które mają być na dole, a które na górze. W głowie miała tylko szum. Po widoku wczorajszego wypadku samochodowego nie mogła się skupić. Taki młody chłopak, taki przystojny, całe życie przed sobą. Niemal pusto wkoło, przestrzeń pól, jedno drzewo w rowie. Roztrzaskał się o nie, jak motyl o szybę. Makabryczny widok. Zbyt wiele przeszedł, więc już nigdy nie pójdzie o własnych nogach.

Spojrzała przez drzwi na ulice, by odpędzić ponure wizje.

Ludzie przechodzą przed jej oczami i znikają gdzieś za granicami ścian, udając się w znacznie dłuższą podróż niż tę, którą widzi Dorota. Zanim przejdzie do dopowiadania ich niedopowiedzeń, zawsze najpierw zastanawia się, dokąd chadzają ci po drugiej stronie szyby. Ona tu klęczy i układa dla nich świat, a oni tam chodzą i chodzą, i gdzie oni, no gdzie. Może przez kładkę nad ulicą idą gdzieś wprost i po prostu? Może do marzeń z otwartymi ramionami im tak łatwo bez przeszkód iść? Tyle ich do wyboru, że nie wiedzą, w które wbiec i dać się porwać. A może po drugiej stronie kładki nie ma granic z szyb i takich jak ona, wiecznie klęczących. A co, gdyby i Dorota przeszła tak kiedyś obok samej siebie? Zostawiłaby po sobie smugę drogich perfum, falę z gustownej spódnicy i niedopowiedzenie. Potem już tylko biegną drugą stronę i zapomnienie się. A może nigdy by siebie nie rozpoznała, bo nawet nie chciałaby o sobie pamiętać. Nieistotne się zapomina.

Zamknęła oczy i wróciła do tego, co w zasięgu. Może obserwować ludzkie życie w szklanej prostokątnej szybie zupełnie jak w telefonie, jak na insta, jak na fejsie, jak na szpileczki.pl. Chociaż tyle z tego życia, chociaż popatrzeć sobie może, jak się wychodzi z brzucha matki prawą nogą.

Mężczyzna z walizką! Miał na sobie garnitur, a w ręku kawę na wynos. Na pewno jedzie w podróż służbową albo na romantyczny weekend ze swoją idealną dziewczyną. Dziewczyna jest modelką i kliknął ją sobie na Tinderze. Nigdy nie zamienił z nią ważnego słowa, a po seksie od razu idzie spać. Kiedy wychodzą ze znajomymi, całuje ją czule i prosi, żeby zrobili im razem zdjęcie, jak siedzą objęci z kieliszkami obleśnego, ale drogiego szampana. Najważniejsze są dla niego pieniądze i kariera. O dzieciach nie myśli. Utrudniają prestiż. Do rodziców dzwoni, jak czegoś potrzebuje. Ma młodszego o rok brata, z którym rywalizuje, ale żaden z nich nie powie tego na głos, bo obaj mają odziedziczone po ojcu zamknięcie w sobie i duszenie w swoim ciele jak w ciasnej piwnicy.

Kobieta w dresie! Pewnie wraca z biegania, bo się odchudza. Kiedyś była brzydką grubaską, a w szkole wyzywali ją od świń i wpychali jej do buzi jabłko z prośbą, by zapozowała. Teraz jest chuda, ale nigdy zadowolona z siebie. Ma obsesje na punkcie swojego wyglądu. Miała ją jeszcze zanim wybuchła moda na bycie fit. I przy okazji bycie spełnionym, bycie człowiekiem sukcesu, bycie poliglotą, bycie idealnym rodzicem, bycie pracownikiem miesiąca, bycie modnym, bycie na czasie, bycie ponad stan. Teraz łatwiej wtopić się w tłum. Teraz łatwiej ukryć zaburzenia osobowości, stany lękowe, nerwice. A ona już zawsze będzie wyzywać się w myślach od grubych świń.

Ojciec z dzieckiem! Chyba go ciągnął. Mały nie był zadowolony. Idą na dodatkowe lekcje gry na pianinie, co jest już drugim zajęciem małego, bo dopiero co, ojciec odebrał go z tenisa, a przed kolacją ma jeszcze dodatkowy francuski. C’est la vie! Ojciec spełnia za sprawą chłopca swoje niespełnione marzenia, bo jeszcze przed jego narodzinami obiecał sobie, że niczego synowi w życiu nie zabraknie. A w małym już teraz budują się bariery nie do przekroczenia i mury, serpentyny murów. I bardzo brakuje mu taty.

Jakaś wymalowana siksa… Dorota przypomniała sobie wargi tamtej. Czerwony na górze? Czerwony na górze. Wróciła do pracy. Wzięła ostry jak brzytwa nożyk do papieru, zaczęła mu się przyglądać i zastanawiać. Kiedy obróciła ostrze, nóż odbił światło sklepowych jarzeniówek i oślepił ją na chwilę. Na razie koniec z gapieniem się. Dorota mrugając intensywnie, poprzecinała wszystkie kartony i powyjmowała z nich po jednej sztuce produktu. Cztery kartony i cztery czerwone szampony różnych producentów.

            – Wszystkie. Kurwa. Inne – powiedziała pod nosem i zrezygnowana spojrzała na zegarek. Była 15. Wstała i zaczęła iść w kierunku magazynu do rozpiski z produktami. Jeszcze dwie godziny i pójdzie do domu. Jeszcze tylko dwie godziny. Jak się spręży, to zdąży. Jutro musi poszukać tej małej kartki, bo zwariuje, jak będzie musiała tak ciągle chodzić. Albo – w głowie Doroty pojawiła się szalona myśl – rzuci tę cholerną pracę. Tak. Rzuci ją i pójdzie na drugą stronę kładki. Tylko czy tam znajdzie inną, czy tam w ogóle szuka się pracy, pracuje się…

A jak wróci do domu, to może…

            – Przepraszam, czy wie Pani, gdzie znajdę lakiery brokatowe? – dziewczyna zaszła jej drogę.

Dorota wzięła głęboki oddech i spojrzała na nią spod przymrużonych powiek. Znowu młoda. Czy nie można mieć choć odrobiny spokoju? Niesamowicie piękna. Duże błękitne oczy. Aż rażąca dziewczęcość. Świat jest bezlitosny. Czy ona nie ma grama makijażu? Skóra bez skazy. Dorota też kiedyś była taka piękna. Jakby teraz jej to zostało, mogłaby robić sobie selfie i wrzucać na Instagram, jak te wszystkie młode siksy, które przegląda na przerwie obiadowej w pracy. Boże, ile ona by miała lajków ifolołersów! Na pewno więcej od tej blondynki. Podobna trochę do Klaudii, ale jej córa zdecydowanie ładniejsza. Klaudia jest najpiękniejsza.

Dorota kiedyś miała oliwkową cerę i w ogóle nie musiała używać pudru. Rzęsy naturalnie długie, czarne jak smoła, brwi równe, gęste, ładne, no idealne brwi. Usta takie, jakie powinny być usta. Różowiutkie, nie za duże, nie za małe, jak z obrazka. A ciało? Dorota miała ciało modelki. Wszyscy się na nią we wsi gapili, no wszyscy. Kiedyś to nawet jakiś kierowca wjechał w dupę jakiemuś, bo tak się na nią zapatrzył. Piękna była. Naprawdę piękna. Zanim nie urodziła dwójki dzieci i nie wyszła za mąż za Radka. Może kiedy w końcu wróci do domu…

– Nie mamy – powiedziała i poszła do magazynu. Jeszcze tylko trochę. Już wie, co zrobi. Czemu wcześniej na to nie wpadła? Boże, jaka jest durna. Że też wcześniej o tym nie pomyślała. Jest już taka zmęczona. Nie spała najlepiej od jakichś 15 lat.

Wczoraj cały dzień prała i prasowała zasłony, które kupili w meblowym. Później ten wypadek, makabryczny widok. A jeszcze później siedziała z synem i pomagała mu przy matematyce. Później coś znowu i później kolejne coś, Dorota ma wrażenie, że w jej życiu na nic nigdy nie jest za późno.

Robiła z synem jakieś beznadziejne mnożenia i dzielenia, z czego ocena na teście zadecyduje o tym, czy będzie miała święty spokój za tydzień czy nie. Najbardziej na świecie nie chciała, żeby Adaś miał z tego poprawkę. Nienawidzi algebry. Dlatego wzięła się w garść i włożyła całą energię świata w to, żeby wytłumaczyć mu, dlaczego dzielić można tylko wtedy, kiedy mnożyć już jest źle. Mimo godzinnej nauki nie mógł tego zrozumieć, więc powiedziała, żeby poszedł spać, a ona już się wszystkim zajmie i odrobi za niego te zadania. Wyjątkowo dzisiaj, ale już następnym razem będzie musiał zrobić to sam. Nie będzie za niego odrabiała lekcji. Ona już szkołę skończyła. Nie ma zamiaru kończyć jej po raz drugi. To są jego obowiązki, nie jej. Także tylko teraz, a potem on już sam. Nawet nie dostrzegła, jak zagrany smutek i podminowanie zmieniają się w triumfalny uśmiech syna, tak była zmęczona. Zakasała rękawy i wzięła się za zadanie domowe. Zadania domowe, o! W tym jest naprawdę dobra. Cel jej duszy spotkał się z człowieczą wolą. Dzień dobry przeznaczenie! Witaj słodka karmo. Przyłoży się. Obiecała. Chce dostać piątkę. Chce piątkę i święty spokój. Jak przy projekcie na biologię Klaudii, przy albumie na historię Adasia, przy wyróżnionym eseju z polskiego, pracy na wos, chemii, fizyce, pracy plastycznej „Kiedy dorosnę, to będę”, konkursie literackim „Kochany dom” (zdobyła drugie miejsce!) i tak już od kilku, kilkunastu lat. Przybij piątkę świecie!

Kiedy skończyła przed północą, stanęła przed regałem z książkami i omiotła wzrokiem ukochane tytuły. W świetle przyżółkłej lampy wirowały błyszczące drobinki. Uśmiechnęła się lekko i poczuła zapach wspomnień. Przez srebrzystą chmurę sięgnęła do swojej ulubionej, tej z lat młodości, zawsze ciepłej, wiecznie trzymanej w dłoniach, tej, którą pocierała jak lampę z dżinem, zamykała oczy, zaciskała powieki i… Radek zaczął chrapać jak zarzynane prosię. I poszła spać.

W nocy śniły jej się jakieś bezsensowne działania matematyczne, dzielone i mnożone przez zero. Próbowała je obliczyć, ale nie mogła znaleźć wyniku. Męczyły ją tak cały sen, póki nie podeszła do małego prostokątnego lustra w łazience. Myślała, że się wybudziła, ale to ciągle było te kilka sekund, ta jedna długa chwila, szybkie wierzgnięcie nogami, senne widziadło. W odbiciu zobaczyła, że na nosie ma okulary przeciwsłoneczne. Nie mogła ich zdjąć. Umyła nawet twarz w tych okularach, ale za nic nie chciały zejść. Szorowała je gąbką, szczotką, a nawet pumeksem. Wszystko bez sensu. Po prostu nie widziała swoich oczu. Może ich nie miała? Nie wie. Szarpała się z tymi okularami przez chwilę, ale zaraz się obudziła. Światło poranka wpadło przez krzywe żaluzje i raziło ją w oczy.

Jednak ta nieprzespana noc jest nieważna. Jej mózg ciągle działa! Ależ ona się marnuje. Taka sprytna, taka bystra. Co prawda, mogłaby wcześniej na to wpaść, ale nieistotne. Ważne, że już wie. Wie, co zrobi. Jeszcze przed chwilą chciała rzucić tę pracę, powiedzieć papa swojemu teraźniejszemu życiu i zacząć nowe – rozwieść się z Radkiem, zabrać dzieci, postawić piękny, romantyczny angielski dom na polskiej wsi i zostać pisarką obyczajówek z dreszczykiem, ale teraz? Teraz to nieważne. Było, minęło. Może nawet trochę jej ulżyło? Tego przed sobą nie przyzna. W każdym razie, znalazła kolejny sposób, żeby mieć z górki. Kolejne ułatwienie. Kolejną ucieczkę. Swobodne spadanie. Radosny zjazd ze szczytu. Wiatr we włosach, jazda bez trzymanki, śmiech w przestrzeń, że aż brzuch boli, a potem ta przestrzeń jej odpowie. I tym sposobem cały świat będzie śmiać się z niej i z nią w zgodnym rytmie, w spójnym, harmonijnym skurczu.

A oto co zrobi: cyknie zdjęcie rozpisce szamponów i dzięki temu będzie je miała pod ręką. Zaoszczędzi czas i energię, a szefowa znów da jej upragnioną premię i Dorota po raz kolejny zostanie pracownikiem miesiąca, karierowiczka! Ach te małe, sprytne przedmioty ze szklaną prostokątną szybką. Co my byśmy bez nich zrobili?

A jak wróci do domu, to…

***

Dorota obładowana siatami z jedzeniem stanęła przed drzwiami do klatki. Rzuciła je na ziemię i wcisnęła kod na domofonie. 35 kluczyk 12… 87? Nie. Skasuj. 35 kluczyk 12… 78. Błąd. To może jednak te 87? Jednak 87. Drzwi się odblokowały, a ona, popychając je barkiem, z trudem weszła do środka.

Stoi na klatce lokomotywa.

„Adaś, powtarzaj za mamą, ciężka, ogromna i pot z niej spływa”, „Ciężka, ułomna i pot z niej spływa”, „Adam! Przestań, ja nie mam całych wieków. Ogromna i się nie wydurniaj”, „Ogromna-ułomna, ogromna-ułomna, ogromna-ułomna!”, „I pot z niej spływa…”. Dorota prychnęła w kroplę potu, wiszącą na jej powiece jak katastrofa. Tłusta oliwa. Olej! Zapomniała kupić olej. No nic, będą kotlety na smalcu.

Na początek pięć schodków i pięć ociężałych kroków. Najpierw powoli, jak żółw ociężale, ruszyła maszyna po schodach ospale. Spojrzała na jedną z reklamówek, chyba zaraz się urwie. Przyspieszyła kroku. A skądże to, jakże to, czemu tak gna? A co to to, co to to, kto to tak pcha? Pieprzona ekologia, a co innego. Cieńsze te siatki niż srajtaśma. Byle zdążyć przez rozpruciem! Akurat w tej najcieńszej ma owoce i warzywa. Kiedyś jej się taka rozerwała i musiała zapindalać po schodach w pogoni za uciekającym ziemniakiem. Dziś na obiad znowu ziemniaki. Ziemniaczane obiady, ziemniaczane kolacje, ziemniaczana kupa, ziemniaczane sny.

No ale co ma innego gotować, jak jej się nie chce gotować? I dla kogo niby ma się starać? Dzieci i tak prawie nic nie jedzą i na wszystko marudzą, a Radek ma wyjątkowo chamskie podniebienie. Nie odróżnia nawet buraka od ziemniaka, więc co to za różnica dla niego. Burak jeden.

Za nią już 15 schodów szybkim tempem. I gnają, i pchają, i pociąg się toczy, bo (tu wstawić życia napędzacz) te tłoki wciąż tłoczy i tłoczy. Zaczyna czuć, jak siatka opada coraz niżej i niżej, podlegając prawom grawitacji. Nawet grawitacja ma swoje prawa, a ona? A ona nie może zadzwonić do męża: „Kochanie, zejdź na dół i pomóż mi z zakupami”, bo ten powie, że jest zajęty i nie ma siły, narobił się za kierownicą i boli go kręgosłup. Poza tym Dorota się o nic prosić nie będzie. Jest zbyt honorowa. Choćby miała tu skisnąć trzy razy, wniesie to wszystko sama. Zresztą jak zawsze.

Kolejne 15 schodów. Jeszcze tylko mniej niż dwa razy tyle i będzie na czwartym piętrze. Mija już trzecie i przestaje oddychać. Tu zawsze śmierdzi szczochami od starego Zamojskiego. A takie dobre nazwisko ma. Tyle że nie przez igrek. Może dlatego tylko śmierdzi szczochami.

Nienawidzi tych klatek schodowych z najtańszego granitu. Z takiego produkuje się nagrobki. Takie najgorszego sortu oczywiście. Poza tym zimne to i nieprzyjemne, brrr. Co innego nowoczesne budownictwo. W takich blokach to dopiero jest ładnie i stylowo. Ma koleżankę, która mieszka w wieżowcu i to jest zupełnie inne życie. Zupełnie. Inny mąż, inne dzieci. Wszystko inne. I tam są duże, przejrzyste okna. Normalnie człowiek się czuje, jakby mieszkał w chmurach. Jakby pływał na chmurze, a wokół niego ławice ptaków. Nie to, co tutaj. Okna jak w piwnicy. Klaustrofobii można dostać. Gdyby mogła, wróciłaby na wieś. No, chyba że wieżowiec by tu nagle przed nią z nieba spadł, to wtedy owszem, weszłaby do niego bez wahania.

Dorota rzuciła siaty na wycieraczkę i zaczęła szukać w torebce kluczy do mieszkania. Zatrzymała się jeszcze na chwilę – co mu powie?

Przez cały dzień myślała o tym, co zrobi, jak wróci do domu. Kiedy już wymyśliła, teraz wydaje jej się to bez sensu. Straciła zapał. To przecież nie będzie takie proste. To przecież nie jest byle co…

– Tato! On mi zabrał laptopa! Taaatooo! No zrób coś! – przez drzwi słychać głos Klaudii. Łub, łub, łub i walenie w drzwi.

– Tato no! Ja mam teraz ważną rozmowę! On czyta moje wiadomości! Zrób coś!

– To nie zostawiaj laptopa na wierzchu – słychać obojętny głos Radka na tle włączonego w telewizji meczu.

– To jak mam pisać? Pod łóżkiem?!

– Radź sobie.

– TAAAATOOOO! AAAAAA! Zaraz oszaleję – Klaudia zaczęła piszczeć i tupać w miejscu.

– Adam, oddaj siostrze laptopa!

Dobra, postanowione, zrobię to, pomyślała Dorota.

Wzięła głęboki wdech i otworzyła skrzypiące drzwi. Kopnęła nogą plastikowe pudło z zabawkami, zdjęła buty i założyła puchowe kapcie z napisem lazy day. Odwiesiła kurtkę. Wieszak, który dyndał już od tygodnia, odpadł. Powiesiła się na innym. Postawiła zakupy na stole w kuchni, umyła ręce, zapukała do syna, on jej otworzył, zabrała mu laptopa i przekazała go córce, która ze dziwieniem wzięła od mamy swój sprzęt. Co ona taka spokojna dziś, pomyślała Klaudia. Dorota kazała synowi pójść do lekcji, na dziś ma polski, więc spokojnie zrobi wszystko sam. Jak ładnie odrobi zadania, to wieczorem dostanie tablet. Pobiegł ucieszony.

Wróciła do kuchni. Umyła i wyszorowała owoce, następnie osuszyła je flanelową ściereczką w kratę i ułożyła w wiklinowym koszyczku na lodówce. Wstawiła wodę na herbatę i zapytała, czy ktoś chce się czegoś napić. Nikt jej nie odpowiedział.

Wzięła się za robienie obiadu. Biegusiem. Obrała ziemniaki, obrobiła piersi z kurczaka i przetarła je solą z pieprzem. Włączyła gaz w kuchence, postawiła garnek z wodą na ziemniaki i zaczęła kroić warzywa na surówkę. Szybciuteńko. Ciach, ciach, ciach, jak chiński sushi master. Kilka minut i zrobiła sałatkę ze świeżych pomidorów. Klaudia przyszła do kuchni nalać sobie szklankę coli zero i kazała jej się sunąć. Dorota sunęła się bez słowa. Klaudia jeszcze raz spojrzała na mamę. Naprawdę dziwna jest dzisiaj. Radek poszedł do łazienki, pierdnął trzy razy, ziewnął, spuścił wodę, nie umył rąk, nie zamknął drzwi.

„Drzwiiii!”, krzyknęła w myślach Dorota i po chwili poszła domknąć je sama.

Wróciła do kuchni i pogłośniła stare radio stojące na parapecie. Bailamooo, bailamooo, zaczęła śpiewać pod nosem. W tym czasie sprzątnęła obierki z blatu i wrzuciła je do kosza pod zlewem. Trochę ruszała przy tym biodrami. Umyła deskę. Zaczęła smażyć piersi. Później ubiła ziemniaki, posypała je koperkiem i przykryła, żeby nie wystygły. Mięso przyjemnie skwierczy na tłuściutkim smalcu. Dziś nie żałowała panierki. Będzie jak z KFC. Pobiegła do sypialni pomalować siebie. Najpierw przetarła skórę chusteczką nawilżającą, a teraz szybkie kreski na górnej powiece, trochę tuszu, puder, błyszczyk i zaczęła wyglądać dobrze. Wybrała koszulę, błyszczącą, błękitną, na dobry początek. Poleciała do kuchni wyłączyć kotlety. Trochę się spaliły, ale nie szkodzi, lubi chrupkie. Wyjęła z szafek talerze, każdy z innego kompletu. Rozłożyła je na stole razem z niedomytymi sztućcami, które lekko przykleiły się do oblepionej ceraty. Sałatka powędrowała na środek. Obok sałatki, trochę na skos i w lewo, postawiła dzbanek z herbatą owocową, na który jest już przygotowany specjalny okrąg, i do tego szklanki po nutelli.

– Oooobiad! – zawołała.

Adaś przybiegł pierwszy, powiedział, że chce tylko kotleta. Wziął ketchup z lodówki i pobiegł z powrotem do pokoju. Radek przyszurał kapciami do kuchni i nałożył sobie na stojąco: furę ziemniaków, dwa kotlety i łyżkę pomidorów z cebulką. Wziął talerz i wrócił do salonu. Klaudia przyszła ostatnia. Usiadła naprzeciwko mamy, która nawet na nią nie spojrzała, nie zapytała, jak było w szkole, czy pomóc jej w biologii, nie ochrzaniła ją za zbyt mocny makijaż i koszulkę z napisem too bitch or not too bitch, nic, tylko gapiła się w talerz i beznamiętnie przeżuwała kotleta. Klaudia nałożyła sobie dużą porcję sałatki i zaskrzypiała nożem po talerzu. Może niechcący, może specjalnie. Dorota tylko się wzdrygnęła. W radio zaczęło lecieć Widziałem domy o milionach okien A w każdym oknie czaił się ból Widziałem twarze miliony twarzy Miliony masek do milionów ról Ciemny tłum kłębił się i wyciągał ręce Wciąż było mało i ciągle chciał więcej I wciąż nie starczało ciągle było brak Ciągle bolało że ciągle jest tak Strach nie pozwalał głośno o tym mówić Strach nie pozwalał kochać się i śmiać Strach nakazywał opuścić w dół oczy Strach nakazywał cały czas się bać Mieszkańcy miasta i przyjeżdżający Tacy zmęczeni i tacy cierpiący Przeklinający swój codzienny los Słyszałem także taki głos:

– Jezu, co to za smęty, zaraz się pochlastam. – Klaudia wstała i przełączyła stację.

„Jeszcze będzie przepięknie Jeszcze będzie normalnie Jeszcze będzie przepięknie aaa…”, dokończyła w myślach Dorota.

Wielka mucha wleciała przez okno. Klaudia nalała sobie herbaty do szklanki.

– Co za krowa tu wleciała – do kuchni wszedł Radek. Włożył talerz do zlewu i chwycił za ścierkę. – Ty – pac w powietrze. – Wredna – pac. – Mendo! – pac w żyrandol.

– Tato! Uważaj!

– Co uważaj, co uważaj. Lepiej, żeby ci do herbaty wleciała i jaja tam zniosła? Smacznego!

– O nieee, fujka. – Klaudia wykrzywiła się i odstawiła szklankę.

– No właśnie. – uśmiechnął się. – Zaraz upoluję to cholerstwo.

– Wiesz – zaczęła Klaudia – Teoretycznie nie powinieneś jej zabijać.

Dorota wyjadała z miski cebulkę i patrzyła za okno na pomarańczowe korony drzew znad osiedlowego placu zabaw.

– Słucham?!

– No bo to też życie, prawda? A przykazanie piąte – nie zabijaj, dotyczy wszystkiego, co żyje, a nie tego, co ty uważasz, że powinno żyć – powiedziała spokojnie i wzięła łyk herbaty.

Dorota w końcu spojrzała na córkę, a potem znów wróciła do gapienia się za okno.

– Pfff, mądrala się znalazła. Cholerstwo, a nie życie – skwitował tata i z powrotem zadarł głowę w poszukiwaniu muchy.

„Jeszcze będzie przepięknie Jeszcze będzie normalnie Jeszcze będzie przepięknie aaa…”, nuciła w myślach Dorota.

– Mucha, a nie cholerstwo.

– To sobie tu z nią siedźcie, jak chcecie, proszę bardzo – Radek rzucił ścierkę na blat i poszedł zapalić na balkon.

Klaudia wypięła język do jego pleców i zaczęła skrolować telefon.

Dorota wstała od stołu, ciągle gapiąc się za okno.

Wzięła z szafki szklankę i postawiła ją na blacie. Otworzyła szufladę i zaczęła przekopywać stertę kuchennych klamotów: obieraczka do ziemniaków, popsuty otwieracz do wina, rozsypane wykałaczki, plastikowa wyciskarka do cytryn, wałek, szatkownica do jajek, plaster sera żółtego? Wrzuciła go do kosza; znów zanurkowała w ten cały społem w jednej szufladzie i z głębi wyłowiła mały, czerwony notes. Wyrwała z niego kartkę, wzięła szklankę i podeszła do okna. Klaudia spojrzała na matkę.

– Mamo, co ty robisz?

Dorota przyłożyła szklankę do drugiej części okna, tej zamkniętej i wcisnęła pod nią kartkę z notesu.

– Mamo!

Chwyciła drugą ręką za spód szklanki, wystawiła ręce za okno i zabrała kartkę.

– Wypuściłam muchę. Niech chociaż ona będzie wolna.

Klaudia uniosła brwi i odprowadziła mamę wzrokiem, kiedy ta, jak nigdy, zostawiła niepozmywane naczynia w kuchni, poszła do łazienki i zamknęła drzwi na klucz. Klaudia cicho wstała od stołu i przystawiła ucho do drzwi. Jeszcze będzie przepięknie Jeszcze będzie normalnie Jeszcze będzie przepięknie aaa… – słyszała, jak mama nuci po cichu. Przez chwilę stała zamyślona, a potem wzruszyła ramionami i poszła do swojego pokoju. 

Małgorzata Kośla (ur. 25.01.1993) – absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Redaktorka, copywriterka i początkująca pisarka. Zajęła II miejsce w konkursie na najlepszą książkę w ramach studiów podyplomowych Szkoła Mistrzów (Instytut Literatury Polskiej) na Uniwersytecie Warszawskim za debiut powieściowy Szybowcy.  Do tej pory publikowała w “Tekstualiach”, “Wyspie” oraz e-dwutygodniku Pisarze.pl.

Lula Sarnia – ilustruje, projektuje, pisze. Lubi audiowizualizacje i sztukę plakatu. Miłośniczka drzew, jednośladów, herbaty jaśminowej, filmów z lat 90. oraz muzyki w stylu grunge, jazz i world music. Ciągle zastanawia się, jak wygląda las widziany sarnimi oczami.