Magdalena Narewska – jedno opowiadanie

Ilustrowała: Hanna Dudkowiak

 Bałtyk

Wciąż nie do końca rozumiem istotę bałtyckiej klątwy. Ciąży nade mną – temu nie mogą zaprzeczyć. Jestem śródlądowa do szpiku kości i zawsze stawiam ciężkie kroki, zupełnie jakbym próbowała zapaść się pod ziemię. Potrzeba morza, odcinającego dalszą drogę, bym wreszcie oderwała się od powierzchni –  nie bez ogromnej ulgi. Nad brzegiem stąpam na palcach – nawet nie przechodzi mi wtedy przez myśl, że z boku musi wyglądać to całkiem zabawnie.

 Jeździliśmy nad Bałtyk każdego lata. Nie było mowy o innej destynacji – choć w zasadzie zdaje się, że nikt nigdy innej nie postulował. Nie zmienialiśmy nawet kwatery; domek w sosnowym gaju zawsze na nas czekał, choć nie doczekaliśmy się imiennej tabliczki. Wśród drzew, w bezpiecznych odległościach gwarantujących – przynajmniej w teorii – odrobinę prywatności, mnożyły się klony naszej chatki z drewnianych pali, z niewielką werandą skierowaną w stronę morza, którego nie mogliśmy dojrzeć zza zasłony igieł. Sara czuła, jak się zdawało, wewnętrzny przymus, by każdego ranka sprawdzać, czy woda nie cofnęła się w stronę przeciwległego brzegu. Zanim którekolwiek z nas wstało, ruszała na plażę, do której prowadziła wąska piaszczysta ścieżka. Zauważyłam, że większość ciągnących się w nieskończoność filmów, które oglądała dziesiątki razy z tym samym zapamiętaniem, spinała wytarta klamra kompozycyjna w postaci spaceru wybrzeżem. Ten symbol zawsze mnie złościł –  tworzyłam w głowie alternatywne zakończenia, wyobrażając sobie, że bohaterowie, nie zdjąwszy nawet ubrań, zanurzają się w słonej wodzie i pozwalają sobie zniknąć.

–  Oddychaj głęboko –  instruowała mnie, strzepując z pokrytej filtrem skóry drobinki piasku.

Zapachu, który uznawała za niepowtarzalny, faktycznie nie zdołałam znaleźć nigdzie indziej.  Pod warstwą typowej morskiej woni, na którą składa się sól, algi i skorupki podwodnych stworzeń, skrywała się inna, mniej sielska, przywodząca na myśl przede wszystkim rozkład. To ona nadawała doświadczeniu obcowania z Bałtykiem ten ostateczny rys, którego na próżno szukałam na schludnych plażach Adriatyku i atlantyckich bezkresach. Bałtyk do dziś wydaje mi się najurokliwszy i najgroźniejszy zarazem, choć to jemu grozi większa krzywda niż ta, którą sam zdołałby wyrządzić. Wraki niemieckich kolosów kruszeją na jego dnie, skrywając zbiorniki pełne paliwa – tykające bomby. Ten olej, który przed półwieczem napędzał mordercze operacje, wyciekając, sam mógłby unicestwić wszelkie morskie życie, którego pozostało już tak niewiele.

Wtedy, podczas wszystkich tych rodzinnych wypadów, trwałam w słodkiej niewiedzy. Z masochistyczną zaciętością atakowałam lodowate grzywacze, wpadając przy tym w niekontrolowany dygot. Sara przyglądała mi się – zsiniałej, szczękającej zębami – z naukową fascynacją, zupełnie jakby podchodziła właśnie do rozwiązania kolejnego skomplikowanego równania. Sama unikała otwartej wody jak ognia, choć kąpielom w wannie oddawała się z lubością.

 Morze łagodziło jej nastroje – w niektóre dni zupełnie zapominała o nałożeniu zwyczajowej maski, dzięki czemu mogliśmy podziwiać zaskakująco szerokie spektrum jej ekspresji. Wieczorami, zamiast unosić się na fali własnego zniecierpliwienia, rozsiadała się wygodnie w wiklinowym fotelu, by popijać ten swój kuriozalny napój – wino z oranżadą. Wiedzieliśmy, że piła o wiele za dużo, by uznać to za zwyczajną zaprawę dla relaksu, ale żadne z nas ani myślało rujnować wspaniałe dni, wytykając jej tę drobną słabość. Sama twierdziła, że powrót do siebie zawdzięcza wysokim stężeniom jodu. Bujda? Może – ja też czułam jego subtelne działanie, zawrót głowy i stale obecny głód, którego winowajcą, jak podejrzewałam, był właśnie ten bezwonny pierwiastek.

Tęskniłam za Bałtykiem przez resztę roku, choć moje wielkie, pokładane w nim nadzieje nigdy nie miały szansy się urzeczywistnić – lub inaczej, sama nie stworzyłam im szklarnianych warunków, powstrzymywana strachem przed wyjściem ze strefy komfortu, co wtedy jeszcze było domeną odważnych. Jej granice sięgały połowy drogi między naszym domem i innymi, rozrzuconymi wśród sosen – w którymś z nich prawdopodobnie skrywał się mój obiekt westchnień. Nie znałam jego koloru włosów ani nawet płci – liczyło się tylko uczucie, które wyobraziłam sobie z taką dokładnością, że wszystkie emocje wywołane rzeczywistym bodźcem zaczęły wydawać mi się niepełne. Znałam trajektorię uczucia tego przyszłych wzlotów i upadków, nie mogło więc na mnie spłynąć w sposób opisywany w młodzieżowej literaturze, choć i dojrzałe kobiety, ku mojemu zdziwieniu, ulegały urokowi tego mitu. Pragnienie gromu z jasnego nieba było dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Nie chciałam po latach – jak choćby mój ojciec – stwierdzić, że tak jakoś wyszło. To by znaczyło, że wszechświat mną rządzi – a ja miałam przecież zamiar go uprzedzić.

Co jednak z tego, skoro wargi drżały mi przy każdym przekroczeniu niewidzialnej linii? Zamiast grać z dzieciakami w gumę, uciekałam na plażę i kopałam sobie grób, by pokryć ciało piaskiem, oszczędziwszy jedynie głowę.

Płomienne uczucie, którego wypatrywałam na horyzoncie, zachęcona atlantycką opowieścią-mantrą Sary, stanowiło nie cel, a środek. Bardziej wyczekiwałam późniejszej tęsknoty, do której mogłoby mnie uprawnić. Szczęśliwie, moja nieśmiałość skutecznie uniemożliwiła mi odnalezienie w zajadającym zapiekanki tłumie swojej pierwszej miłostki. A jednak to okrucieństwo, którego z pozoru może dopuścić się jedynie nastolatka, dopiero ucząca się miłości do samej siebie, wciąż we mnie tkwi. Często zdarza się, że czekam na moment rozstania, bo dopiero wtedy kocham, mając możliwość zanurzenia się w gorączkowym stanie rozpamiętywania. Problem pojawia się wtedy, gdy rozstania –  siłą rzeczy –  następują coraz rzadziej. Skąpię wtedy słów, testuję cierpliwość, tłukąc garami i przekonując się w duchu, że Sara wcale nie karze ojca za obecność w zupełnie ten sam sposób.

Któregoś dnia spotkała mnie na plaży – nie zdążyłam wydostać się z wykopanej przez siebie mogiły, by umknąć przed jej czujnym wzrokiem. Usiadła obok mojej głowy, nie dostrzegając chyba nawet nie dostrzegać, że brakuje reszty.

–  Przychodzę tu powspominać –  oznajmiła ni stąd ni zowąd, uparcie wpatrując się w horyzont. Nie zdradziłam jej, że podejrzewałam coś innego.

Kwestią czasu było rozpoczęcie opowieści, którą raczyła mnie czasem, gdy ojca nie było w pobliżu. Z jakiegoś powodu była przekonana, że mój długi język w tym wypadku jej nie wyda i w istocie –  skonfundowana jej pewnością, milczałam jak zaklęta. Mężczyzna z jej opowieści zawładnął moją pamięcią na tyle, że czasem zdarzało mi się za nim tęsknić, choć nie miałam nawet pewności, czy kiedykolwiek istniał.

Tak jest też z Bałtykiem – i w tym upatruję klątwy, z którą prawdopodobnie nigdy się nie rozprawię. Zdradziłam go dla czarnych i białych plaż, nigdy już nie powróciwszy. A on mści się, napływając mi na język zmasowanymi falami i przez to zawsze o nim plotę, rozpamiętując dzikość i autentyczność, których wcale nie jestem już pewna. Sara, jak wtedy podejrzewałam, już dawno przestała się zastanawiać nad prawdziwością swojego wspomnienia. Dzięki tamtemu rozstaniu nauczyła się miłości jak z elementarza – teraz nie potrzebowała już nikogo.

Magdalena Narewska – filmoznawczyni współpracująca z Festiwalem OFF Camera. Na co dzień pracuje ze słowem pisanym, tłumacząc i tworząc teksty różnej jakości, dumnie zwane contentem. Mieszka na Maderze.

Hanna Dudkowiak – studentka na poznańskiej School of Form. Zajmuje się grafiką, fotografią, również projektowaniem produktu. Od kilku lat praktykuje świadomy sen, skąd czerpie większość inspiracji. Jej prace można obejrzeć na: https://hannadudkowiak.tumblr.com i na @hannadudkowiak