Maciej Wnuk – opowiadanie

Ilustrowała: Paulina Mitek

Maciej Wnuk – opowiadanie 

 

Tutaj trzeba się drzeć

Mówienie było verboten. Każdy hałas sprawiał, że matka dostawała ciśnienia. Wystarczyło powiedzieć coś głośno, żeby zaraz przybiegła. Ze zmarszczonym od gniewu czołem, z palcem przyłożonym do ust, znienacka. Była jak surowa przeorysza, a nasz dom – jak klasztor. Zbudowany na spokojnym odludziu, z ogródkiem na pomidory i wysokim płotem. Zimny, wilgotny, sprawiał wrażenie twierdzy. Przemykaliśmy w jego wnętrzach jak duchy. Po cichu. Często patrzyłam na matkę i myślałam: „uważa mnie za córkę, czy młodszą siostrę zakonną?”. Nigdy nie zapytałam.
Tylko ojciec mógł sobie folgować w mówieniu. Nie wiedziałam dlaczego. Widocznie nasz dom był żeńskim klasztorem, a on w nim – kimś wyjętym spod prawa. Człapał głośno w salonie, siadał z westchnieniem w fotelu, gwizdał, gdy puszczali reklamy. Telewizor krzyczał jak głośnik na minarecie. Zazdrościłam tej skrzynce, że może tak gadać bez przerwy. „Dlaczego ja nie mogę, skoro telewizor może?” – pytałam matki. A ona: „To ojca telewizor, a ojcu jest wolno więcej”.
A na ekranie działy się przecież cuda.
Dwudziestego pierwszego listopada zobaczyłam w telewizorze tłumaczkę na język migowy. Stała w rogu ekranu, brała kwestie prezenterki i zamieniała je w ciszę. „Jeszcze mi tego brakuje!” – pomyślałam, gdy zasiedliśmy do wieczornych wiadomości. Jakby nie dość było milczenia w tym domu, to jeszcze była w nim ona: z wysokim czołem, ufokształtnymi palcami i brwiami jak ptak w locie. Kosmitka. Złodziejka. Dziwaczka. Zapytałam:
– Co robi ta pani?
Matka nachyliła się do mojego ucha i zaczęła układać odpowiedź, długą i skomplikowaną, z rodzaju tych, które zawsze zaczynają się od: „posłuchaj mnie, córuś, uważnie…”.
Natalia Dmitruk – bo tak miała właśnie na imię – tłumaczyła na język migowy. Nie mówiła niczego – tak mi się przynajmniej zdawało. Właściwie nie można chyba powiedzieć, żeby Natalia Dmitruk „mówiła”. To znaczy mówiła, ale…
– Posłuchaj mnie, córuś… – zaczęła moja przeorysza.
Natalia Dmitruk migała do widzów w nieznanym mi wtedy języku. Gdy układała palce w odpowiednie gesty, wyglądała jak przybysz z jakiejś obcej planety: z wysokim czołem i długimi, chuderlawymi palcami. Widziałam kiedyś film, w którym obcy porozumiewali się z ludźmi na migi; robili to właśnie w ten sposób: wysuwali trójpalczaste kończyny, rysowali szerokie kręgi, a potem przykładali swoją dłoń do wyciągniętej dłoni człowieka. Następowała wtedy magia, muzyka poważniała i stawała się bardzo podniosła. Tłumaczka podobnie wymachiwała rękami – wyczarowywała własne, pozaziemskie zaklęcia. To musiały być jakieś czary. Bo przecież chyba nie język?
Natalia Dmitruk miała czarną marynarkę, schludną fryzurę i pomarańczową wstążkę pod rękawem. „Jeśli jest kosmitką, to bardzo elegancką” – pomyślałam. Omamiła mnie i zahipnotyzowała, tak że nie potrafiłam na nic więcej zwrócić uwagi; siedziałam tylko i patrzyłam, jak słowa stają się dzięki niej gestem, a dźwięk – przeklętą ciszą.
Za nią, w telewizyjnym studiu, odezwała się prezenterka:
– Za kilka minut podamy wyniki wyborów.
Siedzieliśmy przed ekranem: rodzice prawdziwie przejęci, a ja przejęta nimi – tym, w jaki sposób patrzyli na telewizor, stukali kapciami w podłogę, wycierali o derkę mokre od potu ręce.
Ojciec wydawał się przerażony. „To niemożliwe” – pomyślałam. Pułkownicy nie mogą się bać niczego, bo widzieli już w życiu wszystko. Ale ojciec się bał, chociaż telewizor był przecież  tylko prostą skrzynką: obudową z plastiku, kineskopem i kilkoma liniami przewodów. Niczym, co mogło przyprawiać o dreszcze.
Matka siedziała i modliła się po niemiecku. „Vater unser im Himmel, Geheiligt werde dein Name…” – powtarzała pod nosem. Wychowała się w Bielefeld i chyba lepiej byłoby dla niej, gdyby… gdyby tam może…
Wszystko znów zagłuszyła prezenterka.
– Docierają do nas informacje z Centralnej Komisji Wyborczej…
Gdy na ekranie Natalia Dmitruk układała palce w znaki migowe, ja dłubałam swoimi w zagięciach zatęchłego dywanu. Dywany to dwulicowe przedmioty – z daleka wyglądają przepięknie, ale gdy odchylić włosie, straszą szczegółami. W naszym są to stare plamy po winie, błoto z polowań ojca i włosy z głowy matki, które zdezerterowały od czasów jej brutalnej diagnozy. Tylko ten dywan mógł o nas cokolwiek powiedzieć, bo my sami byliśmy wobec tego niechętni. Być może to właśnie przedmioty najwięcej mówią o ludziach.
– Perszyj Kanal, podajemy oficjalne wyniki wyborów – powiedziała prezenterka, a Natalia Dmitruk powtórzyła za nią, gest po geście, z kamienną i obojętną twarzą.
Tak, czyli jednak można – odkryłam. – Można coś powiedzieć, nie mówiąc w zasadzie niczego. Postanowiłam, że spróbuję następnym razem coś w ten sposób przekazać. Może to jedyna prawdziwa droga – nie mówić przy pomocy języka? Ostatecznie kto powiedział, że język miał służyć nam do mówienia?
Tamtego wieczoru mówili dosłownie wszyscy: mełli ozorami bez przerwy, dzwonili gdzieś telefonami, za każdym razem przekazywali tę samą wiadomość. Sklepikarze, szkolne woźne, pracownice budżetówek i starsi panowie z kopalni. Nawet kierowcy marszrutek otwierali zazwyczaj zamknięte usta. Gadali, komentowali, krzyczeli. Wrażenie było takie, jakby te głosy ożywały do osobnego bytu: wielkiego, żyjącego tumultu. Tumult jak chmura gradowa, jak burzowy front. Taki, co rośnie szybko, gwałtownie, wywiewa całe stare powietrze i wpuszcza zupełnie nowe.
Wieść była już wszędzie. Wiedzieli dorośli, dzieci i starcy. Wiedzieli uczniowie i pijacy spod pomnika Lenina. Lenin – w swojej gogusiowatej marynarce i spodniach w kant z końca lat pięćdziesiątych – sprawiał wrażenie, jakby też coś przeczuwał. Wiedzieli milicjanci, barmani i mężczyźni od szaf grających. Być może wiedziały też psy – na podwórkach strzygły uszami i słuchały ludzkiego języka, kręcąc się od emocji pod płotem. Błyskało tłuczone szkło, dzwoniły rozbite witryny i telefony we wszystkich mieszkaniach, a każdy, kto miał nos, przeczuwał – stało się coś ważnego.
Gdy wszyscy ludzie mówili, moi rodzice milczeli. Prosiłam o jakikolwiek komentarz – „powiedzcie coś, proszę, powiedzcie!”. Matka milczała, siedziała posłusznie przy ojcu, siostra przeorysza i jej milczący kapelan.
Z języka dorosłych nie rozumiałam za dużo. Patrzyłam tylko w zaaferowaną postać tłumaczki – tej złodziejki słów, czarodziejki, kosmitki. Wzięła słowa prezenterki i zamieniła je w gesty:
– Wiktor Janukowycz… – powiedziała prezenterka, unosząc dumnie brodę. Cały kraj wstrzymał oddech. – Jest nowym prezydentem.

Wcześniej tego dnia pejzaż za oknem wyglądał jak flaga Ukrainy. Przepołowiony linią horyzontu dość dobrze zapowiadał późniejszy wynik wyborów. 
– Pół na pół  – przewidywała babka. – Niechże będzie remis, to wszyscy na dobre zgłupieją. – Powiedziała z uśmiechem kogoś, kto wie nieco więcej od innych. Jeśli matka była siostrą przeoryszą, to babka chyba opatką. Kiedy coś mówiła, to nie słuchała sprzeciwu. „Remis” brzmiał w jej ustach jak wyrok, rozstrzygnięcie sprawy, o istnieniu której nie miałam najmniejszego pojęcia. „O co może chodzić?” – pytałam, raczej sama siebie niż kogokolwiek innego.
– Dzieje się coś złego? – westchnęłam.
A babka, nalewając do musztardówki słuszną porcję nalewki:
– A skąd, Irynka. Wszystko jest po prostu jak zawsze. – Znowu wysłała ten wszechwiedzący uśmiech, a w tym uśmiechu czerniały liczne szpary. Babcine zęby były jak sztachety: długie i wąskie, poorane bruzdami.
Na babce konflikty nie robiły już żadnego wrażenia. Opowiadała o nich tak, jakby były stałą częścią jej życia. Jej życia – długiego i wypełnionego wszystkimi możliwymi tragediami, wojnami, strzelaniem, bombami, ucieczkami, dowódcami, którzy nie lubili innych dowódców, i przepychankami, i agentami Kremla, i śledztwami dziennikarskimi. Babka powtarzała, że ludzie zawsze znajdą powód do walki: „tamtemu za ciasno na u siebie, ten ma broń jądrową, tamten się modli do innego boga, a ten się już znudził pokojem”. Mówiła czasami przed snem: „zwierzęta są od nas mądrzejsze”, a gdy to słyszałam, to tym bardziej się czułam ułomna, bo żeby nawet zwierzęta wiedziały więcej ode mnie?
Nie chciałam być ułomna, więc siedziałam w blasku telewizora i próbowałam cokolwiek zrozumieć. Słupki, wykresy, procenty. Każda stacja pokazywała coś odrobinę innego, ale to były detale – dla uważnego widza i wprawnego oka. Że nawet stacje telewizyjne trwają ze sobą w konflikcie, tego nie mogłam wiedzieć.
– Interesuje cię telewizja? – zapytała matka. – Chodź ze mną. – Zaproponowała. – Pokażę ci moje lalki.
Matka miała ich całą kolekcję. Najstarsze były te z jej własnego dzieciństwa: z ciężkimi, barokowymi sukniami, upiorną koronką pod szyją i fryzurą powykręcaną w loki. Nazywały się bardzo zwyczajnie: Olga, Katia, Alina. „Jak prababka Alina, która z jakiegoś powodu robiła sałatki z źdźbeł trawy, bo nigdzie nie było sałaty” – to przyszło mi wtedy do głowy.
Wszystkie stare lalki stały na niższych półkach, pod współczesnymi odpowiednikami. Tych było dużo więcej: świeciły odsłoniętą skórą i idealnie wyprostowanymi włosami. Usłyszałam ich obcobrzmiące imiona: Lingerie, Pink Splendor, X-Ray. Ta ostatnia była samym szkieletem, z kolekcji halloweenowej – z kłami zamiast ludzkich zębów i białymi oczami.
Figura matki była częściowo oświetlona, a częściowo ukryta w cieniu, tak że widziałam tylko fragment jej głowy przykrytej chustą i połowę ust, które poruszały się z trudem przy angielskich nazwach zabawek. Lingerie to lalka, na którą wcale nie chciałam patrzeć. Gdyby prawdziwa kobieta pojawiła się w telewizji w jej stroju, matka zasłoniłaby mi oczy, mówiąc: „verboten, córeczko, nie wolno takich rzeczy oglądać”. Czułam płonące od rumieńców poliki. Lingerie miała atłasowy stanik i spięte podwiązkami pończochy. Nad nimi czerniał malutki trójkącik majtek z rantami obszytymi koronką.
Kiedy przerzuciłam spojrzenie na lustro, natychmiast coś zrozumiałam. „Nigdy tak nie będę wyglądać” – pomyślałam. – „Ani za dziesięć, ani za dwadzieścia lat. Nie będę mieć takich fig i spiętych podwiązkami pończoch. Wrócę po weekendzie do szkoły, którą za kilka lat skończę, a potem pójdę do piątej klasy i wyskoczy mi wstrętny trądzik, wielki jak wulkaniczne wyspy na morzu, o wiele bardziej wstrętny niż u jakiejkolwiek dziewczyny ze szkoły. Jakiś Borys albo inny Bodia powie, że chce pokochać człowieka, a nie «tapetę z make-upu» i zerwie ze mną na szkolnej dyskotece”.
Podzieliłam się tym wszystkim z matką, nagle zatroskana.
Stukały odkładane na półki pudełka z zabawkami. Matka odbiła piłeczkę: „życie to nie film, a człowiek – nie lalka. Musimy to obie zrozumieć”. Jej chuda twarz wyglądała jak karton soku, z którego ktoś wyssał najpierw napój, a potem całe powietrze – wymięta, pomarszczona powłoka. Nie rozumiałam absolutnie niczego. Przez chwilę byłam zazdrosna – o matkę i jej figurę w kształcie owocu gruszki, o starsze dziewczyny ze szkoły; słyszałam, jak mówiły, „co się chłopakom podoba”. Sama przypominam bardziej marchewkę niż gruszkę i nigdy nie miałam chłopaka. To znaczy z wyjątkiem Jurasia, ale…
– Powiedz, która ci się najbardziej podoba? – zapytała matka, rozkładając ramiona na boki, jakby chciała nimi objąć całą kolekcję lalek.
– Żadna – odpowiedziałam. Przesadziłam? A skąd, wszystkie były paskudne. Lalki wydmuszki, jak wyjęte z horroru. – Dlaczego telewizor gra tak dzisiaj bez przerwy?
Matka westchnęła.
– Chcę, żebyś którąś wybrała. I nie myśl o innych sprawach.
– Ale ja nie chcę żadnej. Chcę wiedzieć, dlaczego w tym telewizorze… Wytłumaczcie to dobrze.
– Ćśśś! – powiedziała matka przeorysza i uniosła gniewnie palec do ust.
– Przecież jestem już na to za stara.
Matka się rozgniewała. Czekała mnie ekspiacja, wyrzucenie z klasztoru, na bruk, na ulicę, do tych ludzi, co w telewizorze tak krzyczą.
Ręce matki powędrowały bezradnie wzdłuż ciała.
– Iryna!
– Taka jest prawda, mamo.
– Nie chcesz mieć nawet jednej? – spytała, a ja odpowiedziałam, zdaniem, które sprawiło, że resztę wieczoru przesiedziałam w swoim pokoju i nie mogłam zejść nawet na kolację, a matka powiedziała, że „damie pewnych rzeczy po prostu nie wypada”, ale ja tego wszystkiego jeszcze nie wiedziałam i nieopatrznie palnęłam jedyną rzecz, którą miałam wtedy na myśli:
– Nie. Te lalki wyglądają jak dziwki.
Ale nie chodziło tylko o lalki. Cała musiałam być taka, jaką mnie chcieli rodzice. Grzeczna, z upiętymi włosami, zadbana. Tymczasem ja chciałam krzyczeć, biegać i poznawać nowe dzieci z sąsiedztwa. Zamiast tego miałam kolekcję lalek w salonie – patrzyły na mnie z półek posępnie. Brałam przypadkową i odwracałam ją twarzą do ściany. „Czuję się jak w horrorze” – myślałam.
Nie powiedziałam nikomu, co o tym uważałam. W klasztorze nie mówi się przecież za wiele. „Usta na kłódkę, a kluczyk do kieszeni” – mówiły inne dzieci, gdy miały dotrzymać sekretu. A my tak zupełnie na co dzień, bez specjalnych tajemnic – po prostu milczeliśmy i koniec. A przecież ja chciałam rozmawiać. O tym wszystkim: o wiadomościach, o językach migowych, a nawet tych głupich lalkach. Chciałam, żeby ktoś mi to wreszcie objaśnił.
Matka uważała, że nie może do tego dopuścić. Co to za córka, co tyle by chciała wiedzieć. Wiedzieć za dużo, to też nie jest dobrze – o świecie, o polityce, o ludziach. O tych ostatnich szczególnie, choć o nich szczęśliwie raczej nikt nie wie za wiele. Tłumaczyła:
– Posłuchaj mnie, córuś, uważnie. Dziewczyny w twoim wieku uczą się pielić w ogródku. Chcesz? To opielimy dziś kabaczki i dynie.

Nie, nie opielimy dziś żadnych kabaczków. Ani dziś, ani jutro, ani w ogóle nigdy, przenigdy. W dupie mam wasze kabaczki. Chcę wiedzieć, dlaczego chodzicie jak zmory. I czemu w telewizji tak krzyczą. I dlaczego widziałam tam ogień, i transparenty, i jakichś ludzi, co stali pod sceną? Miałam ochotę powiedzieć: wytłumaczcie się z tego wszystkiego.
Czasem przeczuwałam, że to przez dwujęzyczność. Że jeśli ktoś żyje w kraju, w którym są dwa języki, to musi w końcu zwariować. Tak się przecież nie da – żyć na co dzień z bezustannym wyborem. Ludzie są nim strudzeni, wykończeni i doszczętnie padnięci. W domu – po ukraińsku, w szkole po rosyjsku, a na ulicy… to różnie. Zależy kto pyta, oraz w jakim języku. Czasami myślałam, że to całkiem wygodne; że jak po rosyjsku jakieś słowo ucieknie, to że ukraiński pomoże, ale nienawidzę ich obu tak samo. Nie wiem, którego bardziej. Języki znałam dwa, a mówić i tak nie mogłam.
– Cicho bądź teraz! – krzyknęła matka, przykładając palec wskazujący do ust. Lubiła ten gest powtarzać. „Cichała” na mnie, kiedy tylko mogła. A ja w myślach: „nie chcę być wcale głupia! Nie chcę! Nie chcę!”.
Matka była wtedy w salonie, w towarzystwie ojca. Skakał po programach w podświadomych, niekontrolowanych już ruchach starego, telewizyjnego ćpuna. Zatrzymał się na piątce, złapał za głowę i przeklął, a matka powtórzyła „was für’n Scheiß?” kilka razy z rzędu.
Na ekranie wybuchała rewolucja. Ludzie robili wszystko to, czego mnie było nie wolno. Krzyczeli, śpiewali, skandowali hasła. Widziałam napisy na transparentach. Не дамо вкрасти нашу перемогу. Niczego nie rozumiałam. A gdy popatrzyłam na matkę, pomyślałam – byłam tego pewna – że ona też nic nie rozumie, ani z rewolucji, ani tak naprawdę z niczego innego.

Jeśli matka była siostrą przeoryszą, babka opatką, to ojciec najpewniej egzarchą. W tym wszystkim wyglądał jak władca: siedział głęboko w fotelu, boso i w podkoszulce moro, i zapewniał, że oglądanie telewizji jest jego pracą etatową. Ojciec był pułkownikiem w afgańskim Badachszanie, ale eskortowano go po kilku miesiącach i od tamtego czasu nie doszedł jeszcze do siebie.
– Iryna, przyniesiesz ojcu dwie kromki chleba? – powiedział.
Poszłam do kuchni i przyniosłam cztery, żeby nie musieć zaraz iść po następne.
– I po co mi cztery przyniosłaś? – zapytał. – Odnieś teraz te dwie z powrotem. Chcesz, żeby zrobiły się czerstwe?
Nie chciałam. Ojciec traktował chleb niczym mannę z nieba. A mnie jak syna, którego nigdy nie miał. Nigdy mi tego nie powiedział, ale po prostu to czułam. Kiedy wracał z polowań i patrzył na mnie bezradnie, cały zdawał się mówić: „po co mi taka córka. Ani z nią popolować, ani pomajstrować w warsztacie. Kombinerek nie poda, śrubki nie przykręci, nie złoży do kupy krajzegi. Na dodatek o coś pyta bez przerwy…”.
Przerzucił na Perszyj Kanal i znowu zobaczyłam tłumaczkę. Migała w roku ekranu zawzięcie, ale wtedy nic z tego nie rozumiałam. Rozumiem dopiero teraz. Teraz – kiedy nie mówię w ogóle, gdy brakuje mi w gardle dźwięków, kiedy zamilkłam na amen. Jestem jak zakonnica z klauzurowego zakonu – milcząca, bo mówienie jest przecież grzechem.
Zjadł dwie kromki chleba do zupy i zaczął skakać po stacjach. Na każdej było to samo: krzyki, tłumy i relacje na żywo. Więc znowu zaczęłam pytać. Pytałam, pytałam, pytałam. Ale ojciec nie odpowiadał, siedział wpatrzony w ekran jak w kościelny ołtarz. Tego dnia telewizor był włączony bez przerwy. Pierwszy program od szóstej rano, potem w tle do obiadu, a na sam koniec wieczorem: blade ściany w kineskopowym świetle wyglądały jakby ktoś maznął je farbą. Zapewne nie zgasł nawet później – w nocy, mimo że nikogo już przed nim nie było. 
Prezenterka przemówiła oficjalnym tonem:
– Perszyj Kanal, podajemy oficjalne wyniki wyborów prezydenckich.
A ja, czując, że moja wściekłość osiąga apogeum:
– Powiedz coś wreszcie, powiedz! – krzyknęłam.
Ojciec tylko spojrzał na mnie jak na zranione zwierzę, a matka przybiegła z kuchni i kazała zamknąć jadaczkę.
Pomyślałam, że jeśli nikt nie jest mi w stanie tego wytłumaczyć, to sama pójdę na ulicę do ludzi i ich o to poproszę. Wyjdę, kupię bilet do Kijowa, a tam przecież dam radę – stacja, kilka prospektów, przystanków… Gdy wejdę w tłum, zapytam: „ludzie, co się tu właściwie dzieje?!”.
Pomyślałam: „chciałabym stąd uciec!” , a potem jeszcze: „czy ktoś to zauważy?”.
– Chodź, córuś! – zawołała matka przeorysza. – Pójdziemy opielić kabaczki.
Kabaczki, głupie lalki, milczenie. Wszystkiego już miałam dosyć. Rodzice nie usłyszeli, kiedy wyszłam z domu. Mógł zdradzić mnie tylko dźwięk wracającego na miejsce zamka w drzwiach, ale jednak nie zdradził. Wzięłam plecak, prowiant i klucze. Przed wyjściem strąciłam lalki z półek i rozpuściłam włosy. I poczułam ulgę, że wreszcie wszystkiego się dowiem. Mój klasztor mógł ode mnie odpocząć.
Gdy wychodziłam, poczułam, że zrobiłam coś złego. Zawsze już będę to czuła. Jakieś wrażenie wyniesione z domu, że niczego mi w życiu nie wolno, że na nic nie zasługuję.
Na zewnątrz padało i pomyślałam, że to dobrze, bo woda rozmyje ślady. Nikt mnie nie znajdzie. „Przepadła jak kamień w wodę” – powie jakiś policjant. Ale mnie to nie obchodziło. „Idę” – pomyślałam – „i nie ma żadnego odwrotu”. Poczułam, że jestem najbardziej na świecie.

Gdy wychodziłam, Natalia Dmitruk zaczęła się drzeć na migi. Nie sądziłam, że to w ogóle możliwe. Krzyczeć gestami. Ale jednak… Krzyczała więc – z odwagą i pewnością siebie. I tylko ci, którzy sami znali język migowi, wiedzieli: Natalia Dmitruk straci niedługo pracę. Kiedy układała znaki migowe, podpisywała na siebie wyrok. Miała zostać zwolniona. Jutro, w okolicach śniadania, po filiżance kawy smakującej jak płynne zwycięstwo. Wtedy do właściciela stacji dotrze odręczna notatka. „Wszystko poprzekręcała… ta tłumaczka”.
Jednak na razie cieszyła się swoim planem, który zrodził się w tyle jej głowy, na kilka minut przed wejściem na antenę. Wiedziała, że jest doskonały: nikt go nie znał i nie był na niego gotowy. Nikt nie mógł zareagować, nikt nie zwrócił uwagi, każdy jedynie pomyślał: „Ot, zwykła tłumaczka migowa. Czoło tak śmiesznie wysokie. Jak u kosmitki czy kogoś…”.
Natalia Dmitruk mogła po prostu wszystko. W tym klasztorze była bowiem boginią.
– Wszystko, co tu usłyszeliście, to kłamstwa – zamigała z ekranu do widzów.
W żaden sposób się nie zdradzała: stała na baczność i z powagą na twarzy. Tylko w oczach może dało się coś zobaczyć: jakąś iskierkę buntu, pomarańczowego ognika.
– To Juszczenko, a nie Janukowycz, został prezydentem. CKW kłamie. Wstyd mi to dla was tłumaczyć.
Patrzyła prosto w kamerę, na widzów przed telewizorami: wszystkich razem i każdego z osobna. Wrażenie było takie, jakby wychodziła z ekranu, brała widza za kubrak i krzyczała.
Niektórzy zauważyli pomarańczową wstążkę na jej nadgarstku – jedyną zapowiedź buntu. Zauważył ją również operator kamery, ale już było za późno, bo Natalia Dmitruk migała, jakby nigdy nie miała skończyć. I wszystko tłumaczyła na opak. Zamigała jeszcze, że nikt jej tu więcej nie zobaczy, a na koniec padło krótkie, żołnierskie:
– Do widzenia.
Ale tego już nie widziałam.

 

Maciej Wnuk – ur. 1995. Prozaik, absolwent kursów prozatorskich prowadzonych przez KBF oraz „Kraków – Miasto Literatury UNESCO”. Opowiadania publikował w „Czasie Literatury”, „Fabulariach” i „Odrze”. Zadebiutował literacko w marcu ubiegłego roku.

Paulina Mitek @mitek.jpg