Kinga Sabak – jedno opowiadanie

Ilustrowała: Weronika Węgrzyn

Kinga Sabak – jedno opowiadanie

Pamiętaj o śmierci

Kilka dobrych lat temu się o tym grobie dowiedziałam. Babcia sama na wsi mieszkała, a emeryturę miała pewnie najniższą, bo w życiu tylko jako sprzątaczka w Borkach pracowała. Pojechałam z matką na wieś w którąś sobotę. Wakacje były, ogórki trzeba było zebrać. No i przy pożegnaniu jak zwykle babcia mi stówę do ręki wcisnęła. Masz, kup sobie tam jaką czekoladę. I po cichu, po kryjomu, w tajemnicy przed matką mi dała. Tak jakby sprawy pieniężne trzeba było ukrywać przed światem. Na początku, że nie, nie, babciu, nic mi nie dawaj, nie trzeba, ale ostatecznie wzięłam, bo od początku chciałam wziąć, tak jak każdy dzieciak, każdy student, a i niejeden dorosły i pracujący chce wziąć, gdy babcia daje. I ile razy by mi nie dawała, to za każdym razem mówiłam to samo: babciu, no co ty, naprawdę nie trzeba. I zawsze brałam. To już nie był czas czekolady i lodów, to był czas piwa, papierosów i przesiadywania nad Wisłą do rana. Cieszyłam się za każdym razem, jak stówę dostawałam, chociaż początkowo było mi trochę nieswojo, że za babcine chcę piwo i papierosy kupować. Starałam się nie za te kupować, tylko za inne, a za babcine coś innego, kartę miejską czy kawę z automatu na uczelni. Ale był taki jeden gorszy czas, że innych pieniędzy nie miałam. Odważyłam się i kupiłam za babcine raz, potem drugi. I poszło. Przyzwyczaiłam się, pieniądz to pieniądz.

Tego dnia, kiedy na ogórki z matką pojechałyśmy, dowiedziałam się, że babcia na grób zbiera. Mamo, powiedziałam, jak tylko wyjechałyśmy od babci z podwórka i zaczęłam tę stówę przekładać z kieszeni do portfela, a skąd babcia tak kasę ma, że mi ciągle daje? Nas ma przecież dwanaścioro, to i innym też pewnie daje, a emeryturę ma niską. Niską, niską, ale i jakie wydatki. Widzisz sama, że babcia nie ma potrzeb. Nawet na jedzenie nie wydaje, bo tylko te placki smaży. Jajka z podwórka ma, mleko bierze od Krystyny, aby mąka była. I przecież na każdy posiłek te placki, wkoło placki. To i dla wnuków starcza, i na grób zbiera. No tak, na grób. Ja też się dowiedziałam niedawno, pytam się jej, czy do Stoczka jedzie po pantofle, bo do kościoła w zniszczonych chodzi, a ona, że nie, że w starych będzie chodzić, bo na grób zbiera.

Grób był stary i brzydki. Jak byłam mała, to się wstydziłam tego grobu. Że brzydki, stary, że wokół ludzie mają nowsze i ładniejsze. Najbardziej to się wstydziłam w Święto Zmarłych, jak całą rodziną się przy grobie stało, każdy stał przy swoim i wszyscy mieli lepszy od naszego. Wstydziłam się go prawie tak jak naszego białego poloneza, co nim ojciec jeździł, bo nie było pieniędzy na lepszy. Do szkoły już chodziłam w mieście, już się polonezami wtedy nie jeździło. Jak zawsze do miasta wjeżdżaliśmy, wracając ze wsi, to głowę spuszczałam nisko i kaptur zakładałam, żeby nikt ze znajomych mnie nie zobaczył w polonezie. A jak w szkole ktoś pytał, jaki samochód mam, bo wtedy często ktoś pytał o dom, o samochód, na markę butów patrzył, kto ma lepsze, to ja mówiłam, że nie wiem, że nie znam się na markach. Że samochód mam biały, niezbyt nowy, ale że nie interesują mnie samochody. A właśnie bardzo mnie interesowały i znałam każdy model i dokładnie wiedziałam, że mam najgorszy. I udawałam obojętność, a tak naprawdę to serce mi waliło, gdy temat schodził na samochody. Do dziś mi wstyd i lęk zostały, chociaż nie ma już ani poloneza, ani tego grobu starego.

Grób powstał w osiemdziesiątym czwartym, więc był stary już jak byłam mała, a co dopiero później. Postawiony z taniego lastryko i z ziemi do kwiatków. Lastryka miało być jak najmniej, tyle co konieczne – rama, krzyż i płyta z nazwiskiem dziadka, że zmarł śmiercią tragiczną i że Jezu, ufam tobie. W środku ziemia, żeby można było na grobie kwiatki sadzić. Matka miała wtedy dwanaście lat. Wiele razy o dziadka pytałam, ale nie bardzo chciała mówić. Wiedziałam tylko, że pić lubił. Podobno wtedy każdy na wsi pił, a jak ktoś nie pił, to się mówiło, że najlepszy chłop we wsi i ze świecą takiego szukać. A jak baba któraś narzekała na męża, co nie pił, to inne we wsi mówiły: bój się Boga, nie pije, nie bije cię, to przecież złoto, a nie chłop. Dziadek nie był najlepszym chłopem we wsi, bo pił i podobno przez to picie do grobu poszedł. Raz się matka zapomniała i jak w burzę wracałyśmy do domu ze wsi, gdy już byłam dorosła, to powiedziała, że o, taka pogoda była jak dziadek z domu wyszedł ostatni raz i nie wrócił. Stanął pod drzewem, żeby deszcz największy przeczekać i go piorun trafił. To wtedy babcia sama została na wsi z gospodarstwem i czwórką dzieci, trzema synami i jedną córką, moją matką. Matka często wspomina, że gotowała wtedy gar kartofli czy kaszy i że się jadło te kartofle czy tę kaszę przez cały dzień, bo nic innego nie było. A potem jeszcze do tego grobu, już w latach dwutysięcznych, Marek dołączył, jej brat najmłodszy, syn babci. Marek też na wsi mieszkał, dużo pił i zabił się na motorze na ostatnim zakręcie przy domu. Babcia od tamtej pory mało się śmieje i na kilka lat zrezygnowała z telewizji. Ale teraz już ogląda – wiadomości na jedynce, powtórki M jak miłość i meksykańskie telenowele, gdzie każdy ma pomarańczową twarz, miłosne uniesienia i wielki dom. Po tym oglądaniu częściej mi mówi, że wyglądam na zmęczoną i pyta, kiedy z jakąś sympatią przyjadę, bo to już czas.

Rok przed Markiem umarł jeszcze Sławek, co też był bratem mojej matki i synem mojej babci, tyle że trafił do innego grobu. Sławek też nie był najlepszym chłopem we wsi, ale jak zawału dostał na rowerze przy którejś z wiejskich drożyn, to na trzeźwo. Dokładnie pamiętam jego pogrzeb, jak trumna stała otwarta w dużym pokoju wiejskiej chaty, tam gdzie się jadło zawsze ciasto przy stole na imieninach cioci i gdzie raz na samym środku świniaka dzielili przy całej rodzinie i mu flaki odpryskiwały spod siekiery na moją rękę i twarz. A najbardziej to z pogrzebu pamiętam właśnie Marka, jak stał pijany nad grobem brata i płakał najgłośniej ze wszystkich. Chudy stał, blady, w rozsuniętej kurtczynie i z gołą szyją, mimo że był środek grudnia. I Marka najbardziej kochałam, bo on jako jedyny z całej rodziny nie udawał, że życie jest do zniesienia. I widać po nim było, wtedy najbardziej, że życie nie jest do zniesienia. Nawet jak jego starą czerwoną hondą jeździliśmy po wsi z rozsuniętymi szybami i śpiewaliśmy Niech żyje wolność, wolność i swoboda, to wtedy też po nim było widać, że życie nie jest do zniesienia. Chociaż wtedy jakby trochę mniej. Jedyną radość mu sprawiały gołębie, hodował je w szopie na podwórku przez wiele lat. Nie żona, nie dzieci, tylko gołębie. I alkohol, który raczej mu radości nie sprawiał, ale który go trzymał przy życiu, a ostatecznie go zabił. Do dziś krzyż przy drodze stoi, a babcia za każdym razem jak przejeżdżamy, to każe się zatrzymać, żeby pacierz zmówić i znicz z czerwonym sercem Markowi zapalić.

Od informacji o nowym grobie do momentu jego powstania minęło ponad osiem lat. Wiele razy mówiłam: babciu, my ci pomożemy z tym grobem, zrobimy zbiórkę w rodzinie i szybciej będzie. Mamo, my ci pomożemy z tym grobem, mówiła moja matka. Ale babcia nie chciała pomocy, chciała sama, jakby to był tylko jej obowiązek, jej sprawa i nikt nie powinien się w to mieszać. I jeszcze wiele razy potem mi wciskała stówę. W tym czasie już lżej mi przychodziła rezygnacja z pieniędzy od babci, kilka razy nie wzięłam, mimo że nalegała i wciskała mi do kieszeni na siłę. Innym razem wcale nie dawała i przez dłuższy czas jakby zaciskała pasa. Rezygnowała nawet z większych zakupów i nie chciała, żeby jej przywozić cukierki na wagę. Potem znowu wyjmowała stówy i do Stoczka jeździła po garsonki, jakby zapominając o grobie. My dobrze wiedziałyśmy, że zbiera, widziała nasze spojrzenia pytające, czy na pewno do Stoczka chce jechać. Mówiła wtedy, że też jej się coś od życia należy, że dopóki żyje, to małe przyjemności ma prawo sobie robić, że o żywych też trzeba dbać, nie tylko o umarłych. A po chwili jakby pokory nabierała, znowu zbierała na grób i żałowała, że wydała na garsonki. Wiele razy zrezygnowana chodziła, nie chciało jej się gadać, uprzykrzyło jej się nieraz to zbieranie, nie wierzyła w grób. Rozżalona była, smutna, bezradna, nie interesowało ją nawet, jak mi się w mieście żyje. A potem było lepiej.

Którejś jesieni zaczął przyjeżdżać duży dostawczy samochód. Zatrzymywał się na środku podwórka przy starej oborze, wysiadał kierowca i wyładowywał z niego kartony z czosnkiem, solidne białe linki i gumki do obwiązywania. Nie pukał nawet do babcinych drzwi, tylko zostawiał to wszystko przy wejściu do obory i odjeżdżał. Babcia była wyczulona na każdy dźwięk samochodu, wiedziała, kiedy czosnek przyjechał. Zakładała wtedy wełniany serdak i ocieplane gumowce do kur, szła do obory i plotła z czosnku warkocze. Na początku przywozili kilka kartonów, a potem coraz więcej i więcej. Wstawała po szóstej każdego dnia, od poniedziałku do soboty, jadła śniadanie, słuchała mszy o siódmej i szła. Przez pierwsze dni wracała w porze obiadowej i smażyła sobie placki, herbatę ze dwa razy dziennie przychodziła robić i łapała w biegu kawałek chleba z pomidorem. A potem przestała przychodzić. Wychodziła rano i po zmroku wracała zmordowana. Rzadko wtedy u niej bywałam, bo miałam swoje życie i swoje sprawy, ale jak już przyjechałam, to zawsze tylko ten czosnek. Babciu, a na grzybach byłaś? Podobno dużo grzybów w naszych lasach, ciepło jest, wilgotno. Czosnek przecież robię. Dziwiłam się, że dwa kroki od lasu mieszka, a ani razu na grzybach nie była, bo czosnek. A nie znudził ci się jeszcze ten czosnek? Dzień w dzień czosnek robisz. A różnie bywa. Czasem już mam dość tego zaplatania, czasem już mi się nie chce. A z drugiej strony jakby czosnku nie było, to co bym miała robić? Przyzwyczaił się człowiek. Jeden tydzień nie przywieźli, to całkiem nie wiedziałam, co mam ze sobą robić, gdzie się podziać. Czasem tylko nerwy, bo nie wiadomo, czy zdążę, czy się wyrobię z robotą, jak dużo przywiozą, a zaraz potem zabierają i oczekują, że gotowe. A nie powiem, że nie zrobiłam, bo pomyślą, że jestem leniwa baba, że chciałam czosnek, a nie robię. Jeszcze by mi zabrali i co? Dobrze, że jest czosnek. Pieniądz człowiek zarobi i wie, co zrobić ze sobą, wie, po co wstaje. Daj Boże, żeby ten czosnek jak najdłużej przyjeżdżał.

I tylko o czosnku się wtedy rozmawiało. Ogórków i kartofli już babcia nie sadziła. Nie było kiszonej kapusty, chociaż zawsze była, nie było dżemów truskawkowych babcinej roboty i nie było grzybów suszonych na wigilię. Nic. Nawet ogródek zaniedbała, chociaż zawsze sadziła kwiatki i potem mnie oprowadzała wokół domu, że tu róża rośnie, tu hortensja, a tu mi się otrzynóżka przyjęła od Krystyny. Pochłonął ją czosnek. Nie musiała już myśleć, co nowego zrobić we wsi, na podwórku, z ludźmi, jakie seriale obejrzeć, żeby dzień przeleciał.

Aż wreszcie przyszła trzecia zima z czosnkiem. Pojechałam raz na wieś, żeby babcię na cmentarz zawieźć, bo deszcz padał i żeby na piechotę nie szła. Stałyśmy nad grobem w milczeniu i babcia nagle mówi, że no, dawno na cmentarzu nie byłam, nie chciałam sobie nerwów psuć tym starym grobem. Ale już niedługo, dziecko, za parę miesięcy grób będzie.

Przypomniałam sobie te słowa w maju, jak matka zadzwoniła i powiedziała, że w sobotę z babcią do Latowicza jadą się o grób rozeznać. Babcia wymarzony wybrała, taki jak chciała, i dodatki – napis nowy na płycie, ozdoby, zdjęcia zmarłych weselsze niż były. Zeszło mi się dłużej w mieście, więc tylko relacje od matki dostawałam, że grób zamówiony, że zapłacony, że więcej kosztował, niż miał kosztować, że babcia w milczeniu płaciła. Co taki drogi ten grób, miał dziesięć kosztować, zdziwiłam się, ale podobno ceny w górę poszły, a i babcia nie oszczędzała, bo wymarzony miał być. Podobno jak grób już wymienili i go zobaczyła na miejscu starego, to padła na kolana, patrzyła w niebo i długo płakała ze szczęścia, dziękując Bogu.

A ja w lipcu dopiero dotarłam na wieś i pojechałam na cmentarz, żeby grób zobaczyć. Stałam, kręciłam się, długo nic nie mówiłam. Babcia stała obok. Udawałam, że się modlę dłuższą modlitwą, nawet coś z palcami robiłam, żeby pomyślała, że może koronkę albo dziesiątkę różańca odmawiam. Minę miałam skupioną, ale wiedziałam, że w końcu zapyta. Grób był ciemny, granitowy, świecący. Na płycie złote napisy z nazwiskami, że Bóg tak chciał, że na zawsze w naszych sercach. Do tego krzyż wysoki z wyrzeźbioną koroną cierniową, obok Maryja, Jezu, ufam Tobie i białe wykończenie w formie warkocza z kwiatów różanych. Nowy grób stał.

Kinga Sabak – ur. 1993. Absolwentka polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Współpracuje z działem kultury tygodnika “Newsweek” i pisze teksty reklamowe we własnej agencji. Autorka tekstów okołoliterackich w “Niewinnych Czarodziejach”. Żyje w Warszawie i ma psa Karolka.

Weronika Węgrzyn – mieszka i tworzy w Warszawie, ale w wolnych chwilach często ucieka do natury. Jest studentką grafiki stołecznej ASP, a prywatnie miłośniczką gotowania oraz tatuażu. Inspiruje się popkulturą, historią sztuki oraz grzybami. Lubuje się w grafice warsztatowej oraz działaniach intermedialnych.