Katarzyna Nowak – trzy opowiadania

Ilustrowała: Anna Grochowiak

Katarzyna Nowak – trzy opowiadania

BAL ARCHITEKTA

Uchyliłam rąbek obrusu. Zaglądnęłam pod stół. Niczego nie zauważyły, nadal siedziały pogrążone w rozmowie; na talerzykach miały po dwa kawałki ciasta. Matka była gościnna w taki właśnie sposób. Najpierw układała w kuchni na paterze kawałki sernika z rosą, a kiedy paterę postawiła na stole w salonie, natychmiast nakładała każdemu na talerzyk ciasto i nie zważała na uprzejme protesty, wstydliwe krygowanie się czy zaczepne: – Nie tak szybko, daj nam chwilę odsapnąć po obiedzie. Nie dawała. Szczególnie zaś lubiła karmić swoje siostry.

Siedziały we trzy, więc wślizgnęłam się pod stół. Ukrochmalony obrus nawet nie zaszeleścił. Ciocia Hela nie zważała na słowa.

 – Wieczorem zaprowadził mnie do sklepu i kazał wybrać sukienkę. Skurczybyk. Kiedy otwierał przede mną drzwi, nad głową przeleciał mu czarny ptak.

– Kruk? – dopytała drażniąco moja matka.

Ciotka niecierpliwie uniosła stopę. Siedziała bez butów. Jej nogi, oplecione siecią guzów, guzków i napęczniałych żył, spuchły znacznie w to upalne popołudnie.

Najpierw syknęła jak wąż, a potem odpowiedziała: – Czort wie. Zmusił mnie! Ekspedientka zasugerowała mu, że najlepiej wyglądam w zielonej w koronki. Sięgała mi do stóp.

Zauważyłam, że po podłodze przechadzał się żuk. Najpierw błądził pomiędzy nogami krzeseł, ale im bardziej mu się przyglądałam, tym wyraźniej zmierzał w moim kierunku.

– Gdybym tylko mogła, zgniotłabym go palcem jak robaka.

– Doprawdy? – zdziwiła się ciocia Tusia. – Wydawało mi się, że kochasz go nad życie.

Zbliżył się wystarczająco. Ku własnemu zaskoczeniu stwierdziłam, że był uderzająco podobny do wujka Karola. Ta sama zagubiona fizjonomia. Tuptanie nóżek o deski podłogi. Błyszczący acz nietrwały pancerzyk. Wuj był architektem i na co dzień chodził w czarnych garniturach. Wyglądał tak samo olśniewająco jak żuk. W słońcu pocił się, szklił i nadymał, a potem szukał schronienia byle gdzie. Spostrzegłam, że się bał. Ciociu, już chciałam krzyknął, ale w porę zorientowałam się, że nie wypada. Karzą mi wszystkie jednym głosem wyjść spod stołu, więc dokonałam samosądu. Teraz powinien zacząć padać deszcz.

– Ma obsesję na punkcie balu architekta – zawyrokowała matka. – Co roku to samo.

– To coś więcej. – Ciotka Tusia uniosła duży palec prawej stopy i zawiesiła go na kilka chwil w powietrzu. – Nie powinnaś mu pozwalać na te śmieszne zachcianki. Ostrzegałam cię już lata temu. Pamiętasz, jak kazał ci ściąć włosy, bo zbyt często zatykały odpływ w wannie? To było poniżające, a ty posłusznie pomaszerowałaś do fryzjera.

Ścięte włosy ciotki Heli były tematem poruszanym na każdym spotkaniu. Doprowadzał je do pasji. Matka wstała od stołu. Wiedziałam, że teraz to zrobi. Usłyszałam zgrzyt klucza. Otworzyła barek i wyciągnęła kopertę z pamiątkowymi zdjęciami. Ciocia Hela jako młoda dziewczyna. Włosy sięgają jej do podłogi, a matka unosi je jak ślubny welon.

– Popatrz! – rzuciła z satysfakcją, ciskając zdjęcie przed biedną ciocię. – Popatrz, kim byłaś!

Ciotka podwinęła bezradnie palce. Schowała się jak ślimak w skorupce.

– Piękna jak ważka – nie dawała za wygraną ciotka Tusia. Jej nogi były najszczuplejsze i okryte pończochami. Nie rezygnowała z tego luksusu nawet latem. – Najprzystojniejsza z nas wszystkich. A kogo z ciebie zrobił? Kurę domową. Sam nosi się jak pan. Mój Boże, jak długo można chwalić się tym przebrzydłym garniturem?

Za oknem, w zgodzie z przeznaczeniem, popłynęły strugi deszczu. Ale i tego nie usłyszały. Okna balkonowe pozostawały otwarte na oścież, matka, w tak ważnej chwili sporu, nie kwapiła się, żeby pomyśleć o drogocennym parkiecie, który mógł zamoknąć, wybrzuszyć klepki i doprowadzić ojca do szału.

– Lepiej powiedzcie mi, co zrobić! Nie iść na ten bal?

Przez okno przebiegła mysz. Ach, ciociu, pomyślałam z żalem, co się stało z twoimi skrzydełkami ważki? Teraz musisz być myszką i nawet na chwilę nie zatrzymasz się obok mnie. Chętnie pogłaskałabym cię po grzbiecie, ale ty biegniesz pod szafę, mamusia nie będzie z tego zadowolona, pewnie pogryziesz jej białe eleganckie pościele.            

Nagle do salonu wpadł silny podmuch wiatru, zwalił ze stołu zastawę i paterę z ciastem, i filiżanki z letnią kawą, i dzbanek z wodą, i literatki, i srebrne widelczyki, i matka i ciotki wstały, i uniósł obrus, prezent ślubny mamusi, i zabrał przez okno ze sobą. Nie ratowały parkietu, tylko wybiegły wszystkie trzy za obrusem. Sprawa wydawała się wygrana. Obrus zaraz zaczepi się o drzewa w sadzie. Spocznie na jabłonce tatusia. Przechwyci go śliwa mamusi. Taki podmuch z czasem traci na sile. Uniosły ręce i próbowały go złapać. Podskakiwały. Tak że obcasy mamusinych butów ugrzęzły w ziemi i musiała je tam zostawić. Teraz stały we dwie boso, bo ciocia Tusia została w pończochach. W pewnym momencie ciocia Hela wpadła na mamusię i obie się wywróciły. Ostrożnie wypełzłam spod stołu i zbliżyłam się do szafy. Zerknęłam. Myszy nie było. Pokiwałam wyrozumiale głową. Tymczasem deszcz się nasilił. Przemoczył ich sukienki i fryzury. Podeszłam do okien balkonowych. Stały obok siebie, wiatr poniósł hen wysoko obrus, chwyciły się za ręce jak na zdjęciu. Pomimo różnicy wieku razem przystąpiły do pierwszej komunii. Jak to było możliwe? Przekręciłam klucz, otworzyłam barek i wyciągnęłam zdjęcie. Ciocia Tusia już wtedy miała włosy sięgające podłogi. Zerknęłam do ogrodu i roześmiałam się w głos. Śmiałam się tak bardzo, że rozbolał mnie brzuch i musiałam położyć się na podłodze. Mamusia z ciociami stały pośród drzew, twarz cioci Heli przykrył liść łopianu, twarz mamusi liść bzu, a twarz cioci Tusi liść słonecznika. Przestraszyłam się nie na żarty, że znikną na zawsze. Mrugnęłam okiem raz, drugi, zerknęłam na zdjęcie, wszystko w porządku, tutaj stały wyprostowane jak świece, poważne, stanowcze, z tajonymi uśmieszkami w kącikach ust.

– Co to ma znaczyć? – Do salonu wszedł tatuś. Nie czekał, od razu zabrał się za ratowanie parkietu. Z teczki wyciągnął paczkę jednorazowych chusteczek i zaczął wycierać kałuże po kawie i wodzie.

– Zdejmij im te liście! – zdążyłam jeszcze krzyknąć panicznie, zanim pobiegł do kuchni po prawdziwe ścierki. 

CZARNY PTAK

Opatulając się kocem, mamusia wyszła z salonu do sadu i wykonała gest nakazujący podążenie za nią. Chciała mi pokazać kwiaty na młodej jabłonce, którą zaledwie rok temu zasadziła obok śliwy. Już kilka dni temu ustawiła przy niej ogrodowe krzesła i niewielki, ale wygodny stolik.

 – Tak – powiedziała zdecydowanie. – Teraz będę mogła przyjmować gości.

Pochyliła się nad różowymi pąkami i delikatnie ujęła je w palce.

– Cokolwiek się dzisiaj wydarzy, pamiętaj, nie traktuj tego zbyt poważnie.

Odetchnęłam z ulgą, że nie zobowiązywała mnie do pozostania w swoim pokoju. Dzisiaj miała się odbyć wielka narada. Ciocia Tusia planowała sprzedać sklep, a mamusia i ciocia Hela zamierzały ją odwieść od tego pomysły. Sklep był ich dziedzictwem rodzinnym, należał do dziadka, następnie do ojca, a w skutek braku męskiego potomka w trzecim pokoleniu przejęła go ciocia Tusia i choć interes prowadziła wyśmienicie, nie wiedzieć czemu, nagle postanowiła zmienić swoje życie.

– Tak właśnie mi powiedziała – oznajmiła ojcu oburzona mamusia, kiedy zakończyła rozmowę telefoniczną z siostrą. – Może to tylko chwilowa zachcianka?

– Doprawdy? – Tatuś zdobył się na zainteresowanie tematem, ale nie zaprzestał porządkowania dokumentów, które wyciągnął z teczki i rozłożył na stole w salonie. Układał obok siebie szare koperty, starannie prostował pozaginane rogi zszytych plików kartek, a w międzyczasie popijał kawę z miniaturowej filiżanki ustawionej na białym, dopasowanym do niej spodku. – Tak właściwie należało się spodziewać, że prędzej czy później musi to nastąpić.

– Spodziewałeś się? – zdenerwowała się niepotrzebnie. – Przygotuję szparagi zapiekane w sosie serowym. To ją musi przekonać.

Jednak ciocia Tusia, kiedy usiadła na ogrodowym krześle, wyglądała na osobę zadziwiająco pewną swojego zdania. Założyła nogę na nogę i niemal niełaskawym okiem spojrzała na podany obiad. Zdążyła skosztować kęs, zanim doszło do natarcia. Mamusia pierwsza podjęła temat.

– Nie chcę się wtrącać, ale uważam, że to nie jest najlepsza pora na sprzedaż sklepu. I co zamierzasz zrobić ze swoim życiem? Tego mi jeszcze nie powiedziałaś.

Ciocia Tusia uniosła wysoko brew, liczyła, że obiad zdoła pochłonąć we względnym spokoju.

– Ach! – sapnęła zawzięcie i nabiła szparag na widelec. – Wydawało mi się, że to jednak moja całkiem prywatna sprawa.

– Wcale nie – wtrąciła się ciocia Hela, która już na początku spotkania zamierzała powiedzieć, co myśli, ale milczała powstrzymywana groźnym spojrzeniem mamusi. – Sklep w dalszym ciągu należy do nas trzech.

– Jak możesz! – Ciocia Tusia upuściła widelec na trawę, nikt nie kwapił się, żeby go podnieść. – Nie kiwnęłaś najmniejszym palcem w jego sprawie. Od lat haruję w nim za nas trzy. Cóż dopiero w tych czasach!

– Nigdy nie życzyłaś sobie pomocy – syknęła ciotka Hela i z jej starannie ułożonej fryzury wysunął się kosmyk włosów. Odruchowo ułożyła go za ucho i lekko uniosła się na krześle.

Stanęłam przy jabłonce i z nieskrywaną dumą patrzyłam na pięknie przyozdobiony stolik. Mamusia wyciągnęła najlepszą zastawę. Kawę podała w ulubionych filiżankach tatusia, nie zważając na jego protesty. Ustawiła wazon, w którym umieściła gałązki bukszpanu.

– Ojciec powtarzał, że sklep zawsze będzie należał do rodziny – powiedziała mamusia kategorycznym tonem, który miał zakończyć dyskusję.

– Ojciec! – wykrzyknęła z pasją ciotka i w końcu schyliła się po widelec. – Pora się z nim pożegnać. Sprzedaję sklep i koniec.

Ciocia Hela zbladła. Zacisnęła dłonie na krześle. Mało brakowało, a upadłaby na ziemię i potoczyła się jak kłębek włóczki. Była okrągła i najpiękniejsza ze wszystkich sióstr. Lubiłam patrzeć, jak wydymała różowe policzki i dyskretnie trzepotała ciężkimi od tuszu rzęsami.

– Nie podpiszę papierów, na to nie licz – zagroziła i dopiero wtedy odczuła ulgę, opuściła dłonie na kolana i uniosła filiżankę do ust. – Wyśmienita kawa – dodała lodowatym tonem, tak że mamusia speszyła się, chociaż to nie ona była winna tej afery.

Portret dziadka wisiał w sklepie na ścianie za ladą. Czarno-biały, z podwiniętym wąsem, uśmiechał się przebiegle i wprowadzał w konsternację klientów. Unikali jego spojrzenia. Woleli prowadzić rozmowy z ciocią Tusią, która świetnie sprawdziła się jako handlowiec i potrafiła utrzymać przy sobie rzeszę wiernych klientów. Mamusia i ciocia Hela potajemnie jej tego zazdrościły. Ciotka miała takt, odznaczała się obyciem i pozostawała twarda w interesach.

– Przecież to sklep taty – spróbowała ponownie mamusia. – Za każdym razem, kiedy tam przychodzę, czuję się jak w domu.

– Bzdury – powiedziała przez zaciśnięte zęby ciocia Tusia. – Zamierzam go sprzedać i coś sobie kupić.

– Co? – zapytała gwałtownie i czujnie ciocia Hela.

Ale ciocia Tusia nie zamierzała odpowiadać. Sięgnęła po torebkę i wyciągnęła z niej błękitną teczkę, w której znajdowały się odpowiednio przygotowane dokumenty. Mamusia i ciocia Hela odeszły od stołu i schowały się w sadzie. Odbywały prywatną naradę. Ich ręce podskakiwały w skomplikowanej gestykulacji tak, że co jakiś czas trącały gałąź drzewa i sypały się na ich głowy białe płatki mirabelek. Zaczęłam przypuszczać, że poszły tam specjalnie. Musiały już wcześniej zaplanować tę wyprawę. Pomyślałam, że na drzewach znajduje się mnóstwo drobnych robaczków, które lubią trwać jakiś czas we włosach, żeby w pełni lata przeobrazić się w grube, dorodne stonogi. Jednak nie zdążyłam ich ostrzec. Ciocia Tusia wyciągnęła z torebki papierosa i przez chwilę przekładała go w palcach, jakby przymierzając, czy będzie do niej pasował, a mamusia i ciocia Hela wróciły do ogrodowego stolika. Zaraz po tym jak usiadły, zaczęły się drapać po głowach.

– Tusiu, podjęłyśmy decyzję. Nie podpiszemy dokumentów.

– Tak? – Ciotka, jakby tracąc nadzieję, pochyliła się nad teczką i popatrzyła uważnie na kartki papieru. Zapaliła papierosa i wróciła do obiadu. Był już zimny. Uniosła szparag na widelcu i powąchała go, ale woń papierosa uniemożliwiła jej wiarygodną ocenę. Po chwili zaczęła łkać, a siostry pośpieszyły do niej przytulać ją i pocieszać, i wyjaśniać swoje zawiłe racje. W końcu, kiedy się uspokoiła i otarła twarz podsuniętą usłużnie przez mamusię serwetką, zdecydowała się na ostatni ruch.

– Śniło mi się, że zabiłam ojca. – Słowa rozniosły się po sadzie i mamusia spostrzegła, że siedzę pod jabłonką i chciwie śledzę tok wydarzeń. Kazała mi iść do salonu. Poszłam, ale nie zamknęłam okien balkonowych i chowając się za firanką, w dalszym ciągu przysłuchiwałam się rozmowie.

– Krążył wokół mojego domu. Bałam się, że wejdzie do środka i zechce zwrócić mi uwagę. Przecież już nie jestem dzieckiem i mogę robić różne rzeczy, którymi on nie omieszkałby mnie zawstydzić.

Mamusia i ciocia Tusia pokiwały zgodnie głowami. Rysy ich twarzy złagodniały.

Do salonu wszedł tatuś. Stanął przy mnie i zapytał, czy już jadłam paskudne szparagi. Mrugnął porozumiewawczo, więc pokręciłam głową i przyznałam, że jestem głodna.

– Dobrze. Przygotuję ci płatki, co ty na to?

– Skoro tak, podpiszemy papiery – usłyszeliśmy drżący głos mamusi.

W sklepie cioci Tusi znajdowało się stanowisko ze słodyczami, o które pozwoliła mi zadbać. Wsypywałam do plastykowych przezroczystych pojemników góry cukierków. Do specjalnie wydrążonych dziurek wciskałam lizaki. Układałam stosy czekolady. Napoczynałam pudełka z wanilinowymi i czekoladowymi wafelkami, a co jakiś czas ciocia mówiła łaskawym tonem: – Poczęstuj się.

Nad ogrodowym stolikiem przeleciał czarny ptak i zakrakał złowróżbnie.

Dopiero wtedy mamusia i ciocia Hela zrozumiały, że żadnego snu nie było. Jak to siostry, wyczuły to poniewczasie, ale słowo się rzekło, podpisy zostały złożone, szparagi zjedzone i nie wypadało kłamstwa wywlekać na światło dzienne.

– Niech porwie je ze sobą ten ptak – powiedziała jedynie ciocia Hela, a one udały, że jej nie usłyszały i pogrążyły się w rozmowie na temat ostatnich wydarzeń w kraju.

Tatuś wrócił do salonu i położył miskę na stole.

– Strasznie drapią się po głowach – ocenił fachowym okiem.

– To te robale z drzew – podpowiedział mu, na co on parsknął śmiechem.

– Trzeba będzie pomóc mamie je powyciągać. Zajmiemy się tym po wyjściu ciotek? Pomożesz ojcu?

Rozpromieniona usiadłam przy stole i zaczęłam liczyć rodzynki, które tatuś, jak miłą niespodziankę, wrzucił do mleka, pomiędzy płatki.

PAN TYCZKA

Tatuś był szczęściarzem. Lubił swoich sąsiadów, szczególnie zaś Pana Tyczkę. Mamusia zaczęła go tak nazywać, odkąd w psychozie maniakalno-depresyjnej pewnego pięknego letniego dnia przybiegł do niej o poranku, aby zaproponować hodowlę pomidorów na szeroką skalę.

– Wyburzymy płot pomiędzy naszymi działkami i wybudujemy wielką szklarnię. Najważniejsze będą tyczki. Mam znajomości, rozumie droga pani, oparcie dla pomidorów to niebłaha sprawa. I nie banał  – dodał po namyśle.

Mamusia, z jakiegoś powodu, z tego okresu jego szaleństwa szczególną wagę przywiązywała do tyczek i owym przezwiskiem subtelnie dawała znać, że o niczym nie zapomniała i lepiej, żeby on, Pan Tyczka, miał się na baczności.

Tatuś z kolei cenił go za brawurową pomysłowość i odrobinę dziwaczne słownictwo.

Ogród Pana Tyczki w niczym nie przypominał naszego. Wchodziło się doń jak do gęstego lasu. Krzesła turystyczne i drewniane były porozstawiane w nietypowych miejscach, na przykład przy grządce z truskawkami, gdyż Pan Tyczka lubił siadać i przyglądać się, jak wczesną wiosną porastały coraz większe połacie ziemi, a następnie atakowały rejony przeznaczone na trawnik.

Wdawał się w zbyt szczegółowe dyskusje kulinarne i mamusia, nieraz podstępem, musiała wypraszać go ze swojej kuchni.

– Jak długo żyję, nie widziałem takich ok na rosole. Skąd pani, do diaska, wytrzasnęła tłuściutkiego kurczaka? Byłem dzisiaj na targu, kusiły mnie liczne, acz liche przekupki, towar wystawiały na drewnianych stołeczkach tylko po trochu, pozostałą jego część kryły w plastikowych torbach. Kiedy próbowałem jedną z nich przekonać, że to wbrew regułom obecnie obowiązującym w handlu, zareagowała, delikatnie rzecz ujmując, nieracjonalnie. Gdyby tylko starczyło czasu i świata, chodziłbym do nich z wykładami, taki projekt społeczny, zapewne pani zrozumie. Wiem, wiem, powie pani, że szkoda nerwów, nie wszystkich, że tak powiem, będę w stanie zreformować. Ale, ale… Może jednak warto próbować? – zawahał się, co na ogół nie leżało w jego naturze.

Mamusia, do bólu zdroworozsądkowa osoba, musiała trzymać Pana Tyczkę na dystans i w ryzach. Szybko, w przeciwieństwie do tatusia, zdołała zapoznać się z wybujałością jego charakteru i w żadnym wypadku nie zamierzała wikłać się w jego barwne, beznadziejne projekty. Pan Tyczka w skrytości serca cierpiał z tego powodu, jednak był dżentelmen, ponadto podejrzewałam, że w jego oczach mamusia cieszyła się pewną estymą i nigdy nie przekraczał sztywnych granic, które mu narzuciła.

Dla mnie przynosił pralinki, wyciągane z różnorodnych, czasem przeterminowanych bombonierek. Chował je w dwóch kieszeniach i kiedy mamusia na chwilę spuszczała go z oczu, przekazywał mi je z porozumiewawczym uśmieszkiem na ustach. Ponadto mówił, wedle informacji odczytanej z opakowania, jakie nadzienie dla mnie wybrał na dany dzień. Owe bombonierki otrzymywał regularnie z zarządu osiedla, w którym dawniej pełnił określoną funkcję, ale z powodu uporczywie i cyklicznie nawracającej choroby, a także rozlicznych wad charakteru, został uprzejmie usunięty. Jednak za zasługi, których dokonał w latach swojej świetlności, zarząd czuł się w obowiązku spłacić dług. Razem z bombonierkami Pan Tyczka otrzymywał katalogi roślin, które kusiły go szczególnie w czasie bezsennych nocy. Przeglądał je w maniakalnym uporze, spisywał cyfry zamówień na oddzielnych karteczkach, następnie wychodził do ogrodu i za pomocą klamerek do bielizny umieszczał karteczki w miejscach, w których zapragnął zobaczyć sadzonki. Po tygodniu bezsennych nocy ogród Pana Tyczki nabierał nowego oblicza. Był obsiany białymi kartkami, na których wypisane stanowczym ruchem ołówka, widniały szeregi tajemniczych cyfr. Już dłużej nie dało się ukryć tego szaleństwa. Tatuś, niechętnie, przynaglany przez mamusię, wybierał numer pogotowia i poważnym głosem informował dyspozytora o zajściach, których poniekąd był najbliższym świadkiem. Coś w jego geście podnoszenia telefonu do ucha mówiło, że nie do końca zgadza się z obserwacjami czynionymi przez mamusię. Przecież jeszcze wczoraj rozmawiał z Panem Tyczką, nie wyglądał na wycieńczonego z powodu bezsenności, wręcz przeciwnie, tryskał życiem, na jakie tatuś nie mógł sobie pozwolić. A karteczki? Drobne dziwactwo, przyjdzie deszcz, przyjdzie wiatr, i cóż, znikną. Zresztą spacerował z Panem Tyczką po ogrodzie. To nie były, jak twierdziła mamusia, nic nieznaczące cyfry, każdy szereg odpowiadał konkretnemu potencjalnemu zamówieniu w katalogu, a jej brakuje fantazji i nie wie, co w życiu traci. Mamusia jednak pozostawała na ten gest obojętna. Stała przy ojcu i słuchała z wytężoną uwagą, czy poinformował o wszystkich objawach. Stała i nie odpuszczała, dopóki tatuś nie wyartykułował adresu zamieszkania Pana Tyczki. Następnie, ze spokojem słusznie spełnionego obowiązku obywatelsko-społeczno-sąsiedzkiego, odchodziła do kuchni i w ramach nagrody przyrządzała ulubione danie tatusia. Ziemniaki posypane koperkiem i kotleciki mielone, do tego mizeria przyprawiona śmietaną i octem jabłkowym. Kroiła drobno cebulkę, ale nie mogła odpędzić się od moich ciekawskich pytań.

– Co teraz z nim będzie?

Informowała mnie precyzyjnie, adekwatnie do wieku, jak na porządną mamusię przystało.

Pewnego razu, w dniu, kiedy Pan Tyczka po raz kolejny wrócił ze szpitalu, na ramie okna dostrzegłam dwie białe ćmy, uśpione w futerkowatych kołnierzach okalających niewidoczne szyje. Przypomniały mi o pralinach Pana Tyczki, zawsze podwójnych, jak gdyby niemożnością było życie nie w parach. Orzechowa z prawej kieszeni, pistacjowa z lewej kieszeni. Skrzydła ćem, pokryte delikatnymi czarnymi kropeczkami, spoczywały w świetle dnia jak zamknięte wachlarze w dłoniach moich ciotek.

Pan Tyczka zapukał do drzwi kuchennych mamusi. Otworzyła je przed nim tak naturalnie, jakby widzieli się dzień wcześniej, a on zaglądnął, żeby pożyczyć szczyptę soli. Stanął przed nią z walizką w ręku i z nieco wymiętym kapeluszem. Uśmiechnął się blado, prawie że z przymusu i skłonił nieznacznie głowę. Mamusia zaprosiła go do środka i usadowiła na krześle przy kwadratowym stole o czerwonym blacie. Zazwyczaj ta krzykliwa barwa mu nie przeszkadzała, ale tego dnia przyprawiła go o lekki zawrót głowy i w konsekwencji wywołała mdłości.

­– Przyszedłem podziękować za tę sąsiedzką interwencję – wykrztusił i upił łyk wody ze szklanki, którą szybko mu podsunęła.

– Ach tak – odparła z satysfakcją. – Pan nie powinien uchylać się od brania leków. Pan… – ale nie skończyła, bo on mimochodem potrącił szklankę i rozlał wodę, która spłynęła na podłogę. Ona jednak nie dawała za wygraną. ­– Pan daje się pociągnąć temu szaleństwu. Niepotrzebnie.

– Gdyby tylko pani wiedziała – odparł na jej zarzut i zagryzł wargę.

– Pan w końcu nabrał ciała, no proszę. Zapewne dopilnowali spożywania regularnych posiłków. Tyle razy panu powtarzałam, że nie ma za czym biegać jak głupi. Dyktowałam przepisy. Przecież zgromadził je pan w jednym zeszycie. Teraz, w końcu, będzie miał pan czas na gotowanie.

Pokornie opuścił głowę, ale kiedy tylko mamusia odwróciła się do niego plecami, żeby nastawić wodę na herbatę, sięgnął do dwóch kieszeni na raz i pośpiesznie, z szelmowskim uśmiechem, wręczył mi praliny.

Minął może miesiąc odkąd opuścił dom i nie mógł być świadomy pewnych wydarzeń, które zaszły pod jego nieobecność. Ta wiosna była wyjątkowo deszczowa. Nawet majowe słońce nie zdołało rozegnać rozdygotanych chmur. Każdy ogrodnik musi o tym wiedzieć – im więcej wilgoci w powietrzu, tym więcej ślimaków. Nie mogło ich zabraknąć także w ogrodzie Pana Tyczki. Wspinały się mozolnie na ścianę wschodnią domu i obkleiły ją wręcz w całości. Pozostawiały po sobie mieniące się w słońcu ścieżynki śluzu. Smutny los czeka dom, którego właściciel musi przebywać na kuracji szpitalnej. Nikt nie przyszedł wystarczająco szybko z trutką na ślimaki. Jakby Pan Tyczka nie był najbliższym sąsiadem rodziców. Nie pomyśleli o ślimakach, byli zabiegani i zapracowani. Tatuś, wracając do domu, wymachiwał energicznie teczką. Jeszcze zanim przekroczył próg, wzdychał z rezygnacją; ale kiedy tylko zażył drzemki, siły na nowo w niego wstępowały i ruszał na podbój własnego ogrodu. Pielił grządki, podcinał róże, unosił pierwsze główki dojrzałych truskawek. Zapominał na ten czas o malowniczym sąsiedzie.

– Karmili nas rybami i mięsem ­– odkrył przed mamusią jeden z sekretów. – Ale dostawało się je w komplecie z ziemniakami i surówką. Wegetarianie nie mieli łatwo. Nie żeby było ich tam wielu.

Mamusia zrobiła zakłopotaną minę. Wolałaby, żeby Pan Tyczka nie uchylał przed nią żadnego rąbka tajemnicy. Nie do tamtego świata. Wyobrażała sobie bezwstydną szarość stołówki, mężczyzn stłoczonych przy kwadratowych stolikach i szturchających się łokciami. Nikt nikogo nie przepraszał. Jedni się rozpychali, inni próbowali zminimalizować swoją obecność, kurcząc się i pochylając głowy. Stukali głośno łyżkami i mlaskali. Byli nieostrzyżeni i nieogoleni. W wybujałe brody wplątywały się resztki jedzenia.

– To bardzo miło z ich strony – powiedziała nazbyt pompatycznie, nazbyt uprzejmie.

– Być może – odparł zagadkowo. – Jednak… Jednak nie ma to jak we własnym domu, nieprawdaż?

Odmówił herbaty, wstał, ukłonił się po raz drugi, dźwignął walizkę i wyszedł.

– Cóż ­– powiedziała mamusia i zabrała się za gotowanie obiadu, ale ja wymknęłam się ukradkiem z kuchni i ruszyłam niespiesznie za ­­Panem Tyczką.

Powłóczył nogami. Pchnął niską, skrzypiącą furtkę i już z tego miejsca dojrzał plagę ślimaków. Nie wystarczyła im ściana, przyssały się także do okien, leżakowały na ich ramach, tłuste i długie jak wskazujący palec. Koniecznie chciałam zobaczyć, jak zareaguje. Wzdrygnie się? Wścieknie? Zawyje z tajonego bólu?

Wyczuł moją obecność. Wskazał palcem na dom.

– Wiedziałaś o tym?

Skinęłam prawdomównie głową.

– Krew mnie zalewa, kiedy widzę tyle szkodników. Pewnie zżarły wszystkie truskawki. Nie wspomnę o kapuście. Ani o sałacie. Wyczuły, że nikogo nie było w domu. Inaczej by się nie ośmieliły. Ale jak już tu jesteś, to chodź, pomożesz mi.

Skierowaliśmy się ku ścianie wschodniej domu. Otworzył walizkę i ze zdziwieniem dostrzegłam, że była pusta.

– Niczego nie chciałem stamtąd brać. Uwierz mi, nie było warto. Wrzucaj je do środka, szybciutko, a uwiniemy się raz dwa.

Chwytaliśmy je za skorupki i celowaliśmy do otwartej na oścież walizki. Ani się obejrzeliśmy, a dotarliśmy do okien. Pan Tyczka poszedł do szopy po drabiny. Rozstawił je szeroko i zachęcił mnie do wspinaczki. Z powodu wysokości zachwiałam się nieznacznie, jednak on zapewnił, że wszystko będzie dobrze.

– Zbieraj je, dziecko, zbieraj dokładnie, a potem odeślę im walizkę. Wariaci mogą sobie w tym kraju pozwolić na wiele. Zdziwią się panie kuchenne, kiedy otworzą paczkę. Aż sykną ze zdziwienia. – Zachichotał ponownie, drabina pod nim zadrżała, na szczęście przytrzymał się okiennicy. Wciąż miał dobry refleks.

Dostrzegłam, że ślimaki jak gdyby odgadły, co się święci. Lękliwie pozwijały się w kulki.

– Tak należało postąpić – powiedział, kiedy walizka była już pełna. Dźwignął ją i ruszył na pocztę. Mnie kazał natychmiast wracać do domu, żeby matka nie zaczęła się niepokoić i nie obwiniła go niepotrzebnie.

Katarzyna Nowak – ur. 1989r. w Stalowej Woli. Psycholog, psychoterapeutka, pisarka. Pisze od kilkunastu lat. Została wyróżniona m.in. w konkursie zorganizowanym przez Wydawnictwo Czarne, w konkursie Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania oraz w Międzynarodowym Literackim konkursie im. Siegfrieda Lenza. Brała udział w warsztatach literackich organizowanych w trakcie Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania. Uczestniczka Pracowni Prozy w ramach Pracowni Stacji Literatura 23 w 2018r. Organizatorka Mieszkań Poezji w trakcie festiwali Miasto Poezji – Lubelskie Spotkania Literackie. Autorka zbioru opowiadań Skrzypki, fragmenty opublikowane w „Bibliotece” Biura Literackiego (2019r.). Planowane publikacje opowiadań na łamach czasopisma „Akcent” (2021r.) oraz „Twórczość” (2022r.). Obecnie pracuje nad kolejnym zbiorem opowiadań oraz zbiorem baśni.

Anna Grochowiak (ur. 1993) – studentka filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Pracę magisterską zamierza napisać o poezji. Miłośniczka wszystkich zwierząt. Interesuje się przede wszystkim kinem; rysowanie i (szczególnie) malowanie to zaniedbane hobby, do którego bardzo chce wrócić.