Aleksandra Kanar – jedno opowiadanie

Ilustrowała: Marja Cielecka

Aleksandra Kanar – jedno opowiadanie

rybioko w morskich ustach

Był lutowy bez śniegu poranek, kiedy Lenka powiedziała do Aliny: babciu, musimy sprzedać nasz dom i strych, sypią się już oba, a ja, babciu, wyjeżdżam w górę mapy, bo nie wiem, jak tu nadal być. Alina odpowiedziała: dobrze, Lenka, pójdę dokąd należy, ale przedtem zobaczmy się jeszcze z morzem, z tą wodą, która weszła w nią.

Kiedy obie były już gotowe do odejścia, wejścia w morze, Alina chwyciła szyjkę szklanej, zakurzonej butelki, a Lenka – dłoń babci, i zaprowadziły się nad morze. Oddalone było o niecałe dwie minuty drogi, truchtem – o jedną (ani razu przez dwadzieścia lat nie truchtały; tylko podczas ognia, ale i wtedy niemrawo, choć bez butów, bielizny, z szamponem we włosach, szczęką pod suchym językiem, szczypiorkiem w zębach). Alina pomyślała: po raz ostatni jestem tak blisko ciebie. Było za zimno na kąpiel, ale Lenka nie protestowała – z babcią i tak nie było dobrze, więc gdzie sens w prośbo-groźbach; Alina zdjęła buty i zanurzyła w wodzie stopy po kostki. Szła dalej, unosząc rąbek gołębiej z koloru, lekkości i powiewu spódnicy coraz wyżej, na wysokość połowy łydki, na wysokość uda; wreszcie zdjęła spódnicę przez brzuch z dwoma pępkami (jeden z nich po odcięciu pępowiny, drugi po wbiciu w trzewia przezroczystej rurki), przez głowę i wsadziła gołębicę pod pachę. Drugą rękę zanurzyła w morzu, ręka grzebała przez dwie minuty, szukała, szukała. Alina podpływała udami, przerzucała kamienie, falowała wodorosty, dołkowała czterema (piąty utracony) palcami w piasku, wreszcie: z plaskiem godnym tego wszystkiego huknęła w niebo dłonią. W dłoni szarpała się pstrążka, posrebrzana ryba wielkości noworodka. Ani Alina, ani pstrążka nie wydały z siebie żadnego dźwięku; Lenka słyszała własne przełykanie śliny i szum morza, a po chwili i rybę, robiącą ustami rybie odgłosy.

Alina wróciła na brzeg bez słowa w przełyku czy na wilgotnym języku. Lenka spojrzała na rybę, a ryba spojrzała na Lenkę – i nieważna tu czyjakolwiek wiara w bezpowrotność odchodzenia z tego świata: Lenka w oczach ryby zobaczyła oczy babci Iwy. Nie miała jednak czasu, żeby się nad tym zastanowić (prawie, myśli i tak biegły), bo ta ludzka babcia, ta babcia na pewno, wyjęła z kieszeni gołębicy mały nóż i wbiła go w rybę po sam koniec, po samo życie, więc niczyjego życia w oczach ryby już nie było. Alina w głowie powiedziała, jem cię po raz ostatni, bo mi na to pozwoliłaś, mam cię po raz ostatni na wilgotnym już języku, jesteś cała krwawa i cała słodka, i z żywego zrobiona, ten płyn po raz ostatni na moich zwiędłych perłowych migdałkach. Babciu, co ty robisz? Jem rybę, Lenka, jem ją, ona jest przecież moja.

Właśnie dlatego, pomyślała Lenka. Właśnie dlatego, że kiedy ludzie mieszkają przez całe swoje życie tak blisko morza, to morze robi im coś takiego w głowach. Nie mogę już, jod nie zastępuje poczucia bezpieczeństwa ani tabletek przeciwlękowych, piasek niczego nie goi. (Tu przypomniała sobie, jak piaskiem pomieszanym ze szkiełkami kalejdoskopu wykonanego przez Iwę zasypywały kiedyś we trzy jej blizny na łydce po ugryzieniu domowego kundla, a przestały, kiedy i biała larwka próbowała się wgryźć, chociaż ani jednego zęba u larwki nie było widać). Właśnie dlatego, pomyślała Lenka. Alina raz po razie podnosiła do ust rybę, łuski jak komunia, lśniące wstęgi mięsa jeszcze żyły, same otrząsały się z kropli krwi. Lenka słuchała, jak krew wsiąka w piasek, jak Alina głośno, długo żuje. Przełknęła. No, Lenka, możesz już patrzeć, już jej tu nie ma, twoje zdrowie, skål; Alina wypiła wszystko, co było w butelce. Odbiło się jej paskudnym szampanem i kurzem. Wnusia, pomachajmy morzu, pomachajmy im wszystkim na pożegnanie.

Nie było pytań i nie było płaczu, a jeszcze tego samego dnia Alinę zabrano do domu dla starców, a Lenka wyruszyła w górę mapy, a mapa nie chciała się skończyć. Pierwszy list, który Lenka otrzymała w nowym miejscu, list raczej tajemny, list od pielęgniarki o być może łagodnych oczach, zawiadamiał o śmierci Aliny. Lenka nie widziała babci już nigdy, ale wiedziała, taki obraz w jej głowie, że w ostatniej chwili życia spomiędzy wysuszonych migdałków, dziąseł, warg Aliny wyskoczył dla nich trzech bąbelek czeskiego szampana.

Aleksandra Kanar – ur. w 1995 na Lubelszczyźnie. Pisze prozę, robi w zinach, slamuje. 

Marja Cielecka – studentka trzeciego roku School of Form. Ilustruje między innymi niezależne pisma internetowe oraz stylizuje sesje fotograficzne. Uczy się robić animacje i klipy video. Trochę tatuuje i dużo jeździ na rowerze. Instagram: @marjacielecka