Adrianna Alksnin – esej

Ilustrowała: Hanna Łuczków

Adrianna Alksnin – esej 


Minimalizm po polsku albo co kraj to obyczaj

A potem postawiłaś na minimalizm. Mniej przedmiotów. Mniej Polski w Polsce. Mniej emocji. Absolutne, niezbędne do funkcjonowania minimum. Czyste i bez skazy. Chciałaś się pozbyć nadmiaru. Zrobić trochę miejsca w szafie, w szufladzie, w głowie, w sercu. Chciałaś zamieszkać w jednym z tych pięknych wnętrz, które oglądałaś na stronach poświęconych aranżacji lokali mieszkalnych. Ludzie, którzy tam żyli, radzili sobie świetnie, nie posiadając szafy w sypialni, rzadko kiedy posiadali książki (a jeśli już, to mieściły się one na jednym, niewielkim regaliku), nie posiadali suszarek na pranie, odkurzaczy i mopów — i potrafili z tym brakiem żyć czysto i pięknie. W ich wnętrzach takie akcesoria jak brudna ścierka do naczyń, gąbka do zmywania naczyń, kocia kuweta po prostu nie istniały. Ciekawiła cię ta ontologiczna zagadka. Twój odkurzacz stał w tak zwanym „dużym pokoju” za drzwiami, wiadro z mopem w centralnym punkcie kuchni, tuż obok lodówki, suszarka na pranie stała zaś w sypialni obok łóżka, niczym jakaś choinka, dumnie obwieszona kolorowymi skarpetkami, spodniami dresowymi, ścierkami i podkoszulkami do chodzenia po domu. W mieszkaniach z katalogów, mimo tego braku, wydawałoby się dość elementarnego, zdawało się niczego nie brakować. W domach tych musieli mieszkać piękni i szczęśliwi ludzie, co do tego nie miałaś wątpliwości. Uznałaś więc, że jeśli twój dom stanie się trochę bardziej jak z katalogu IKEI, to ty również staniesz się nieco bardziej piękna i szczęśliwa i będziesz sobie w tym domu pięknie przebywać.

Odgruzowanie przestrzeni zapowiadało się na niezłe wyzwanie i czułaś, że sama nie dasz rady się z nim uporać z godnością. Przywołałaś na pomoc królową minimalizmu, Marię Kondo, która uśmiechała się do ciebie serdecznie z ekranu komputera, pokazując, jak najefektywniej zwijać skarpetki oraz jak żegnać się z przedmiotami przeznaczonymi do utylizacji, a jak okazywać uczucie tym, które są nadal bliskie sercu i w związku z tym mogą pozostać w szafie. Zgodnie z zaleceniami w pierwszej kolejności rozpętałaś w domu huragan, opróżniłaś wszystkie półki i szuflady, wrzucając wszystko na rosnącą w oczach stertę przedmiotów, których obecność cię zaskoczyła. Na przykład takie jakieś śrubki, nakrętki i nakładki, elementy zapasowe z jakiegoś mebla lub sprzętu agd, którego już dawno nie ma, a nakrętka pozostała i nie wiadomo, co z nią zrobić, bo przecież nie wyrzucisz, może się jeszcze do czegoś przydać, kto wie. Podobnie jak słoiczki po dżemach (nie robiłaś przetworów, ale przecież mogłaś zacząć i wtedy miałabyś już słoiczków pod dostatkiem, nie musiałabyś trwonić energii na szukanie nowych), czy reklamówka starych ubrań przeznaczonych na szmaty do mycia okien lub innego intensywnego sprzątania — nie godziło się ich wyrzucać. Segregowałaś to wszystko, układałaś na kupki, katalogowałaś skarpetki zgodnie ze stopniem wytarcia materiału na piętach, ubrania podzieliłaś na siedem kupek według specjalnych funkcjonalności: 1) wyjściowe, 2) codzienne lepsze, 3) codzienne gorsze, 4) sportowe, 5) po domu, 6) w góry lub na ognisko, 7) do sprzątania i remontów. Istniały jeszcze trzy kategorie specjalne, czyli: 8) jeszcze schudnę, 9) może się przyda oraz 10) żal wyrzucić. Kategorie te nijak się miały to zaleceń sympatycznej Japonki, która śledziła każdy twój ruch z ekranu komputera. Ostatecznie zdecydowałaś się wyrzucić: cieliste rajstopy z dziurą na palcu i oczkiem ciągnącym się przez całą lewą nogawkę (czy noga rajstopy to nogawka? Tego nie wiedziałaś i nie byłaś zainteresowana rozwikłaniem tej zagadki); czarny, rozciągnięty t-shirt z dziurą pod pachą, pamiętający jeszcze czasy liceum i  służący ci za piżamę (po co kupować piżamy, skoro istnieją stare, licealne t-shirty?); skarpetkę bez pary; za ciasną parę jeansów (choć to głównie ze względu na dziurę w kroku, no bo przecież zamierzałaś jeszcze schudnąć) oraz czerwony sweter z przykrótkim rękawem, który kupiłaś kiedyś w lumpeksie, sama nie wiedząc, po co, bo przecież nie lubisz czerwonego (ale był tani, to wzięłaś) i uznałaś, że to doskonała okazja, żeby się go pozbyć i generalnie to by było na tyle z tych porządków. Chwilę dumałaś nad sukienką ze studniówki (naturalnie trochę za ciasną), ale ostatecznie przyporządkowałaś ją do kategorii „może się przydać”/„jeszcze schudnę” i odwiesiłaś na wieszak (drugiej takiej przecież już nigdzie nie kupisz, a schudnąć zawsze jeszcze można).

Porządki te nie przyniosły upragnionego efektu. Coś było nie tak. Popełniłaś jakiś błąd? A może to Maria Kondo wciskała ci kit? Nie zastanawiając się zbyt długo, ruszyłaś odgruzowywać kolejne sektory mieszkania, ale wiele się nie zmieniało. Po długich godzinach układania, segregowania, przyporządkowywania do odpowiednich kategorii, przekładania z miejsca na miejsce i z powrotem, suma przedmiotów pozostawała zbliżona do tej sprzed sprzątania. A więc szczęście i minimalizm były nieosiągalne? Czy może jednak problem leżał gdzie indziej? I kiedy upychałaś w pawlaczu reklamówkę wypełnioną innymi reklamówkami (no przecież przydadzą się! nie wyrzucę!), doznałaś olśnienia. Rozejrzałaś się po mieszkaniu: pawlacz… meblościanka… rozkładany tapczan z pojemną skrzynią…  I wiedziałaś już, że jesteś w Polsce, nie w Tokio, w polskim mieszkaniu, na polskim osiedlu mieszkaniowym, na tak zwanym blokowisku. Tak, to nie były rozwiązania zaprojektowane z myślą o minimalistach. Wręcz przeciwnie. To były akcesoria zaprojektowane z myślą o ludziach ze skłonnościami do chomikowania, o mieszkańcach wielopiętrowych budynków mieszkalnych, którzy pozbawieni zostali strychów, piwnic i garaży i musieli cały swój dobytek upchnąć jakoś na czterdziestu kilku metrach kwadratowych, co przy naturalnej predylekcji do zbieractwa nie było zadaniem łatwym. A więc problem był uwarunkowany kulturowo, głęboko zakorzeniony w naszym narodowym DNA, dziedziczony z babki na wnuczkę oraz z ojca na syna i żadna Maria Kondo ze swoją autorską metodą zwijania skarpetek nie była w stanie nic tu wskórać. Maria Kondo, ta urocza, uśmiechnięta Japonka nie przeżyła przecież rozbiorów, jej pradziadowie nie umierali w powstaniu styczniowym, nie byli wiezieni na Sybir kibitką, nie przeżyli Wielkiej Emigracji ani Galicyjskiej Rabacji, nie walczyli pod Monte Cassino, nie przeżyli okupacji i Westerplatte, nie wiedzą, co to kartki na mięso i stan wojenny. To nie ta kultura, nie ta mentalność. Przodkowie Marii Kondo mieli inne problemy, z innymi przeciwnościami losu musieli się mierzyć, takimi jak: trzęsienia ziemii, fale tsunami, wybuchy jądrowe. Przodkowie Marii Kondo po prostu nie mogli posiadać zbyt wielu przedmiotów, to byłoby niepraktyczne, a może i niebezpieczne, zwłaszcza podczas trzęsienia ziemi. Przodkowie Marii Kondo, jak dowiedziałaś się z Wikipedii, żyli w domach o pustych pokojach, ścianach z papieru, zamiast dywanów używali mat bambusowych, w domach nie mieli łóżek, krzeseł, ani foteli, w ogóle te ich domy wydawały się całkiem puste, nie to, co taki powiedzmy dworek szlachecki, wypełniony wszelkim dobrem, z hojnie zaopatrzoną spiżarnią, pamiątkami rodzinnymi, wojennym łupem, porożem, skórami dzikich zwierząt i wszelakim dobrem dziedziczonym z pokolenia na pokolenie. Przodkowie Marii Kondo nie mieli głębokich piwnic i przepastnych strychów, a twoi przodkowie owszem, cenili takie pomieszczenia i wypełniali je po brzegi. Ty nie miałaś już strychu, piwnicę raczej małą i pełną pająków, więc schodziłaś do niej bardzo niechętnie, ale za to miałaś tę cudowną namiastkę Komnaty Osobliwości, tą wspaniałą Wunderrkammer, jaką był pawlacz. Byłaś prawie pewna, że Maria Kondo nie ma w swoim japońskim domku z papieru pawlacza i stąd u niej ten cały minimalizm. Zresztą, przecież to inna kultura jest, inni ludzie, inne potrzeby. Minimalizm japoński może i jest dobry dla Japończyków, ale dla Polaków musi powstać minimalizm Polski, uwzględniający lokalne uwarunkowania kulturowe i mentalne. Po prostu, byłaś przedstawicielką narodu, który zaznał w swej historii wiele i nauczył się, że niczego się nie wyrzuca.

Skłonność ta była widoczna w wielu dziedzinach życia. Na przykład ta uporczywa konieczność dojadania. Jeśli w garnku została jeszcze nabierka zupy, należało ją koniecznie zjeść w formie dokładki. Podobny los musiał spotkać ostatniego, samotnego ziemniaka. Cała kuchnia polska była wszak oparta na recyklingu, na magicznych rytuałach, które przemieniały niedzielne rosoły w poniedziałkowe krupniki i środowe pomidorówki, a wczorajsze ziemniaki zamieniały w kopytka lub smażone na maśle moskale. Całe to „zjedz mięso, a ziemniaki zostaw” powtarzane jak mantra kolejnym pokoleniom młodych Polek i Polaków wynikało właśnie z tego prostego faktu, że o ile niedojedzone ziemniaki można było, dajmy na to, odsmażyć z cebulką, to niedojedzone mięso nie nadawało się już za bardzo do niczego, a przecież wyrzucenie niedojedzonego mięsa nie wchodziło w grę, zwłaszcza jeśli jego zdobycie było związane z wielogodzinnym wystawaniem w kolejkach pod pustym sklepem. Po prostu nie godziło się go zmarnować. Znałaś to dobrze, co nierzadko skutkowało bólami żołądka i ogólnym cierpieniem ze strony nadwyrężonego układu pokarmowego, gdyż jeśli już zdecydowało się stołować na mieście, to porcję zamówioną należało pochłonąć w całości, a talerz oddać czysty, no bo przecież zapłaciłaś, a jak zapłaciłaś, to trzeba zjeść i koniec, nie ma żadnej dyskusji, że „już nie mogę” albo że „niesmaczne”. To jakieś jaśniepańskie narowy z tym zostawianiem jedzenia na talerzu i choć zwykle już w połowie dania miałaś ochotę wstać od stołu i powiedzieć „dziękuję”, walczyłaś zażarcie z tym posiłkiem aż do ostatniego plasterka mizerii. Bo jedzenia się nie wyrzuca i już. Dlatego też wszystkie te dziwnie zakalcowate ciasta, niewypieczone chleby, zbyt słone zupy, zbyt ostre sosy, niesmaczne herbaty, zbyt kwaśne kawy, nietrafione wyroby cukiernicze i inne produkty wymagały jak najszybszej utylizacji w żołądku i fakt, że były niesmaczne i konsumowane niechętnie, z pewnym ociąganiem, bez cienia przyjemności niczego tu nie zmieniał. Zjadanie i dojadanie nie musiało być przyjemne, było jak obowiązek wobec ojczyzny, który po prostu należy wypełnić, nawet jeśli się nie ma na to ochoty.

Albo te dziesięć kategorii ubrań, z których prawdę powiedziawszy połowy mogłaś się z czystym sumieniem pozbyć, ale mimo to się nie pozbywałaś, bo żal, bo jeszcze dobre, bo jak kiedyś może będziesz robić jakiś remont czy wybierzesz się na ognisko albo będziesz kopać grządki w ogrodzie (nie miałaś ogrodu, ale przecież kiedyś mogłaś mieć), to te ubrania chomikowane nie wiadomo po co po szafach nagle okażą w sam raz. Więc trzymałaś je na czarną godzinę w specjalnym pudle, a one czekały cierpliwie na swoje pięć minut. Albo te ubrania „po domu”, nielubiane już i noszone niechętnie, ale wymagające znoszenia, zanim zostaną zaklasyfikowane jako „szmaty do mycia okien”.

Podobną tendencję można było zauważyć w narodowym stosunku do przestrzeni publicznej. Przestrzeń publiczna zaprojektowana i utrzymywana zgodnie z duchem minimalizmu byłaby zbyt uniwersalna, pozbawiona narodowego charakteru, a duch Polski lubił się manifestować szeroko i okazale, jego emanacje dotykały wszelakich sfer życia. Wystarczyło wybrać się na dowolne osiedle zlokalizowane w granicach III RP, na byle przedmieścia, albo jakąś ulicę wylotową, aby zaobserwować tę cudowną erupcję nadmiaru. Polska, jako kraj o niepewnych granicach, które na przestrzeni dziejów zmieniały się dość radykalnie, miała do przestrzeni publicznej niezwykle praktyczne podejście. Każdy wolny centymetr kwadratowy musiał zostać natychmiast zagospodarowany, zajęty, jakby wciąż trzeba było udowadniać, że ta ziemia należy do nas, Polaków, a nie do kogoś innego, kto w każdej chwili może nas najechać, wywłaszczyć albo zażądać odszkodowania tudzież rekompensaty z tytułu relokacji przodków, do których taka, dajmy na to, kamienica w centrum Warszawy niegdyś należała, ale w wyniku powiewu wiatru historii należeć przestała. Stawiano więc w Polsce płoty, ogrodzenia, tablice upamiętniające wydarzenia historyczne, remonty i przebudowy dróg, wieszano największe w całej Europie bannery, najbardziej kolorowe szyldy, stawiano wymyślne pomniki. Wszystko musiało zostać dokładnie opisane, nazwane imieniem jakiegoś czynu lub generała, upamiętnione tablicą, zamanifestowane, żeby nikt nie mógł zakwestionować odwiecznego prawa do obecności współczesnych Polaków na tych rdzennie polskich ziemiach. Bo jak, dajmy na to, człowiek na swojej drodze napotykał informację, że w mijanym przez niego domu marszałek Piłsudski jadł zupę, a przy innym poił konia albo że w tym oto kościele Pan Prezydent na mszy się wziął pomodlił, to człowiek już wiedział, że tu jest Polska, że jest u siebie i nikt nie ma prawa tego faktu kwestionować, powołując się na zawiłą historię związaną z ruchomością granic Państwa Polskiego na przestrzeni dziejów.

I tak było ze wszystkim, z całym tym festiwalem dóbr wszelakich chomikowanych po szafkach i szufladach, na czarną godzinę i niepewną przyszłość, bo jak wiadomo przezorny zawsze ubezpieczony, a Polak mądry po szkodzie — na szczęście naród ten doznał już w swej tysiącletniej historii tylu szkód, że nauczył się ubezpieczać od niefortunnych zrządzeń losu i różne dobra gromadzić, gdyby ich miało kiedyś zabraknąć. Stąd genetyczna skłonność w narodzie do czynienia zapasów zarówno jeśli chodzi o artykuły pierwszej potrzeby takie jak papier toaletowy, cukier, mąka i olej rzepakowy, ryż, jak i dóbr nieco bardziej luksusowych jak na przykład coca-cola, której żelazny zapas powinien stać w barku na wypadek, gdyby w domu pojawili się niespodziewani goście i wypadałoby ich czymś odświętnym poczęstować, ale z którego zwykli domownicy pod żadnym pozorem nie mogą korzystać. Maria Kondo nie mogła o tym wiedzieć, ale każdy prawdziwie polski dom musiał przecież posiadać każdą kategorię przedmiotów w dwóch egzemplarzach: użytkowym i specjalnym. Na przykład taka zastawa stołowa. Jedna, ta bardziej elegancka, trzymana była zwykle w dużym pokoju (dziś powiedzielibyśmy — w salonie) w kredensie za szkłem, używana była tylko dwa razy do roku — na Wielkanoc i Boże Narodzenie, ewentualnie jeśli w domu pojawił się ktoś, komu należało zaimponować i przyzwoicie ugościć; druga zaś, ta codzienna, bywała zdekompletowana, obtłuczona, estetycznie średnio interesująca i to z niej jadano przez postało 333 dni w roku. Dla gości również przeznaczona była osobna pościel, ręczniki, kawa i herbata, belgijskie pralinki, na wypadek gdyby akurat nie było w domu ciasta, inne obrusy przy gościach kładziono na stole i w innej cukiernicy serwowano cukier. Przyjazd gości to był również ten moment, kiedy można było w końcu zdjąć stary koc przykrywający kanapę, żeby się nie zniszczyła i zaprezentować ją światu. W polskim domu ładne przedmioty gromadzono nie po to, żeby samemu się nimi cieszyć, ale po to, by imponować nimi gościom. Innymi słowy, polskie domy, choć pełne wszelakich dóbr, były królestwem przedmiotów nielubianych, namiastek, tańszych zamienników i ersatzów.

Co więcej, nasze narodowe zbieractwo posiadało zgoła odmienny charakter od zbieractwa amerykańskiego, które nieustraszona Maria Kondo próbowała okiełznać w swoim programie telewizyjnym. Zbieractwo amerykańskie było emanacją ich nienasyconego apetytu — mieszkańcy USA nabywali drogą kupna więcej przedmiotów, niż byli w stanie zużyć, a ich lodówki uginały się od jedzenia, którego nie byli w stanie przejeść. To było królestwo dóbr zmarnowanych, festiwal nadmiaru, manifestacja dobrobytu w swojej najbardziej perwersyjnej formie, jaką jest potlacz — tym jestem bogatszy, im więcej moich dóbr może iść na zmarnowanie. Zbieractwo polskie posiadało charakter zgoła odmienny, było zbieractwem braku i niedostatku, miało na celu zabezpieczenie losu kolejnych pokoleń, którym miało już nigdy niczego nie zabraknąć, a to dzięki wypełnionym po brzegi strychom, piwnicom i garażom, żeby już o pawlaczach nie wspomnieć. Zapasy w spiżarniach gromadzono nie z łakomstwa, ale by kolejne pokolenia młodych Polek i Polaków nigdy nie zaznały głodu. Eleganckie filiżanki kupowano nie po to, by z nich pić herbatę, ale by mogły zostać odziedziczone przez wnuki ewentualnie podarowane jako wiano wychodzącej za mąż córce.

Ale tego Maria Kondo również nie mogła wiedzieć. Minimalizm Marii Kondo był manifestacją jej japońskości i nie miał zastosowania na ziemiach polskich, gdzie człowiek wciąż żyje pod presją dziejowej konieczności i musi być przygotowany zarówno na wojnę i okupację, jak i na najazd dawno niewidzianej ciotki z szóstką potomstwa, przed którymi należy się postawić, choćby się trzeba było zastawić. Uświadomiwszy sobie tę istotną prawdę, że próbujesz sobie w mieszkaniu zaszczepić jakieś obce ci kulturowo trendy i obyczaje, niezgodne z twoim wewnętrznym głosem i zestawem odziedziczonych nawyków i przekonań, odetchnęłaś z ulgą i sprzątanie uznałaś za zakończone.


Adrianna Alksnin – reżyserka, pisarka, dramaturżka. Szczecinianka z urodzenia, nowohucianka z wyboru. Absolwentka komparatystyki oraz kultury współczesnej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Autorka tekstów poświęconych polskiej literaturze międzywojennej oraz historii kobiecego szaleństwa. Publikowała m.in. na łamach „Tekstów Drugich”, „Przeglądu Humanistycznego”, „Pamiętnika Literackiego”.

Hanna Łuczków – @haluczkow