Rejwach z Grynbergiem – podsumowanie

Na wstępie dziękujemy panu Mikołajowi Grynbergowi za to szczególne spotkanie, a publiczności wśród których były kobiety ze stowarzyszenia moseslakesoroptimist.com, za liczną reprezentację świadomych – o czym świadczyły zadawane pytania – czytelników twórczości tego autora.

Rozmowę poprowadziły: redaktor naczelna „Tlenu Literackiego”, Ola Wybodowska, oraz dr Aleksandra Sekuła z Instytutu Badań Literackich PAN. To właśnie ta druga Ola zadała panu Grynbergowi niezwykle przenikliwe pytanie o to, czy tematyka, którą autor porusza w swoich książkach, desi porn indiansex, jest polska, żydowska czy może tutejsza. To ostatnie określenie bardzo przypadło panu Grynbergowi do gustu i o „tutejszyzmie” jeszcze nie raz wspomniał.

Bodaj najważniejszą wypowiedzią, która padła na spotkaniu, były słowa komentarza pana Grynberga w kwestii polskiego antysemityzmu. Otóż pisarz stwierdził, że Polacy już sobie z tym problemem „poradzili”, a raczej zaanektowali go do codzienności, która – hipotetycznie – może być nawet kompletnie pozbawiona Żydów w przestrzeni publicznej, a i tak antysemityzm będzie występował, bo Żyd – czy raczej „Żyd” – stał się już pewną figurą retoryczną do określania szeroko pojętego wroga. Smutne to i prawdziwe. Zasępiliśmy się szczerze – jest o czym myśleć.

Na szczęście autor zręcznie żonglował poważnymi analizami społecznymi i specyficznym humorem, który dawał nam chwile oddechu – zresztą wedle jego ulubionego wzorca, czyli takiego prowadzenia narracji, by humor był jedynie białymi plamami w czarnej przestrzeni, krótką możliwością zaczerpnięcia powietrza podczas mozolnej podróży po głębinach.

Autor ujawnił, że podczas pracy nad Ocalonymi z XX wieku był kompletnie nieopierzony i nieprzygotowany pod względem technicznym. By wydostać się z tej kłopotliwej sytuacji, postanowił szukać wśród ocalonych z Zagłady małżeństw. A to dlatego, że domyślał się, że wówczas w dyskusji zaiskrzy i będzie mógł na tym – cytujemy – popłynąć. Pan Grynberg wiedział, że albo małżonkowie się pokłócą między sobą, albo któreś z nich sprzymierzy się z nim przeciwko drugiej połówce i taki front też da paliwo do pisania.

Dowiedzieliśmy się również, że próżne są nasze starania, by w zdjęciach umieszczonych w Rejwachu doszukiwać się jakiejkolwiek korelacji z tekstami. Takowa po prostu nie istnieje, a zdjęcia mają pełnić funkcję przerywnika – swoistego oddechu między kolejnymi opowiadaniami. Tu też ciekawa anegdota (zdaje się, że tylko takie pan Grynberg serwuje). Otóż wydawca poprosił naszego twórcę o zdjęcia, a konkretniej o „wiesz, te TWOJE zdjęcia”. Zagwozdka niemała, bo logika nakazywałaby słusznie sądzić, iż wszystkie prace wykonane przez autora Księgi Wyjścia są JEGO. Nic bardziej mylnego! Po wysłaniu setki fotografii i ciągłych odmowach, zrezygnowany Grynberg dostarczył do wydawnictwa zdjęcia, które wykonał w Ameryce… telefonem komórkowym. Tutaj co do „autentyczności” nie było wątpliwości: „No, to są właśnie TWOJE zdjęcia”. Konkluzja zadziwiająca.

Jeszcze bardziej zaskakujący jest fakt, iż choć niektóre historie zawarte w Rejwachu zostały zmyślone przez autora, to po publikacji dotarły do pana Grynberga głosy, jakoby te małe fabuły odpowiadały losom niektórych czytelników. Sam autor był zdumiony, jak wielki efekt miało nań dorastanie w tak gęstej pojęciowo-historycznej zupie, że w efekcie był w stanie napisać opowiadania pozornie zmyślone, a jednak bardzo rzeczywiste i w szczególnych przypadkach prawdziwe.

Mówiliśmy też o wznoszeniu się bohaterów pana Grynberga nad ich samych. Tu pisarz przytoczył historię jednego z małżeństw, które początkowo było otwarte na udział w Ocalonych z XX wieku – do tego stopnia otwarte, że małżonek upił autora dwoma butelkami wesołego napoju – potem, przy autoryzacji, miotało weń obrzydlistwami, a na koniec przeprosiło i udzieliło zgody na umieszczenie rozmowy w książce. Skąd zatem ta radykalna wolta u rozmówców pisarza? Otóż, jak się okazuje, pan Grynberg w swojej pierwszej książce pozostawił wypowiedzi takimi, jakie one były. Nie redagował, nie zmieniał zdań, nie ingerował w ich szyk. To ostatnie jest szalenie istotne, ponieważ właśnie szyk stał się kością niezgody. Żydowskie małżeństwo, znając literacki język polski, początkowo nie mogło uwierzyć, że posługuje się jego zgoła inną odmianą. Kiedy zobaczyło transkrypcję rozmowy, poczuło się urażone przez pisarza. Dopiero po wysłuchaniu oryginalnego nagrania ze wstydem przyznało się do błędu. Zadra jednak pozostała, bo gdy kilka lat później pan Grynberg chciał porozmawiać z ich córką, ta przyznała, że matka ją przed nim ostrzegała: „Pan pisze wszystko, co człowiek powie”.

To zdanie, w przewrotny sposób, świadczy o wielkości pana Grynberga, a także o tym, jak szeroko zakrojona jest jego praca. Jak sam przyznaje, w książce znajduje się zazwyczaj jedna trzecia dokumentacji, którą zgromadził. Wynika to z tego, że podczas pracy nad materiałem, zawsze boi się, że będzie miał za mało. W efekcie ma sporo za dużo. Złożyło się to na postawę, która dojrzewała w pisarzu i teraz znajduje swoje odzwierciedlenie w kulturalnej odmowie. Pisarz nie jest już złakniony wysłuchiwania kolejnych historii. Przy tak dużym nakładzie badań rola powiernika może wyczerpać. Na spotkaniu dowiedzieliśmy się, że pan Grynberg już podpisał kontrakt na nową książkę. Póki co nie przewiduje w niej tematu żydowskiego, li tylko żydowskiego, ale jak sam powiedział: „Jeszcze jej nie napisałem, więc nie wiem”.

Kajetan Szewczyk